Movember co prawda się już skończył, ale to nie stoi na przeszkodzie, by zapuścić wąsa do premiery sprzed kilku miesięcy. Pamiętacie grupę Mustasch, o której pisaliśmy pod koniec roku szczerego? Minął zaledwie rok od poprzedniego wydawnictwa, a panowie już przyszykowali kolejny wypełniony mnóstwem świetnych kawałków. Jak oni to robią? - zapytacie. Naprawdę nie wiem, ale sprawdzimy co tym razem zaproponowali na płycie... "Testosterone".
Choć okładka płyty tym razem nie jest jakaś porywająca, a wręcz banalna (i mogąca sugerować wydawnictwo koncertowe), to muzyce jak najbardziej studyjnej, niczego nie brakuje. W porównaniu do poprzednika jest to album spokojniejszy, ale nie należy uważać, że brakuje na nim szaleństwa i ostrej jazdy. Nie zabrakło także eksperymentów, a te Wąsaczom wychodzą znakomicie. Z początku niepozorna "Yara's Song" dość szybko się rozkręca do szybszych obrotów. Jedną z perełek jest jednak świetny, szybki i bardzo energetyczny "Breaking Up With The Disaster", w którym nie brakuje mocnego riffu i piekielnego bitu perkusji. Niemal się widzi gitarzystów wymachujących włosami, których wszak nie mają i perkusistę wariującego niczym Zwierzak z Muppetów. Po nim wskakuje "The Rider", który zaskakuje po rockowym wulkanie spokojem, klimatem i akustyczną gitarą. To czysty blues, smutny i przejmujący, zwalniający i zmieniający nastrój, ale wcale nie brzmiącym, a wręcz przeciwnie znakomicie pokazującym, że choćby mieli całkiem zrezygnować z ostrych gitar i postawić na minimalizm nagraliby rzecz piękną i udaną.
Nie byliby jednak sobą, gdyby po takim numerze jak wcześniejszy nie uderzyli kolejnym energetycznym, pędzącym przed siebie rockowym killerem, którym jest "Down to Earth". Wulkanem energii i pełnego testosteronowego zezwierzęcenia jest także "The Hunter" utrzymany w dusznych, doomowych wręcz tempach. Świetny riff prowadzący, klimat i kontrastowy klawisz w refrenie. Kolejne uspokojenie przychodzi w utworze "Dreamers" - z początku sennym, bujającym, ale nie stroniącego od szybszego, epickiego rozwinięcia w niemal popowych tonach. Do tego wszystkiego dziwnie znajomy melodyjny riff robiący za odbicie refrenu. Wspomniane eksperymenty pojawiają się w świetnym "Be Like A Man", gdzie umiejętnie sięga się po elektronikę robiąc coś w rodzaju stylistycznego miksu Muse z Metalliką. Gdzieś nawet czytałem stwierdzenie, że taki kawałek nagrałaby Metallica, gdyby została przy kierunku obranym na "Load", "Re-Load" oraz singlowego "I Disappear". Początek brzmi nawet trochę jakby był wyrwany z lat 80 z kapel w rodzaju Survivor. We wszystkich tych określeniach coś jest, a sam utwór zyskuje przy każdym kolejnym odsłuchu.
Zbliżając się niestety do końca, otrzymujemy pochodowy "Someone", który znów nieco zwalnia, ale niechaj nikogo nie zmyli to wolniejsze tempo, bo mamy tutaj świetne przyspieszenie, które znów pędzi na łeb i szyję, by po chwili wrócić do wolniejszych temp z początku. Po nim czeka na nas jeszcze "Under the Radar". Tu ponownie nie brakuje nieco wolniejszego tempa, które względnie można nazwać "radio-friendly", ale Mustasch nie jest zespołem, który robi przaśną piosenkę. Jest mocny riff, świetne brzmienie i przede wszystkim znakomity klimat całości. A na samym końcu żegna nas kawałek tytułowy. Tutaj ponownie czeka ns charakterystyczna dla tego zespołu jazda bez trzymanki.
Nawet gdyby miałyby być to odrzuty z poprzedniego albumu, a takiej informacji nigdzie nie znalazłem, Mustasch nie zawodzi. Ci, którzy już tę grupę i ich poprzednie dokonania znają zapewne to potwierdzą. Ci zaś, którzy jeszcze ich nie znają, lub wciąż się do nich nie przekonali powinni swój błąd i nieznajomość tej grupy zmienić. Ta płyta bowiem jest idealna na jesień i na zimę - pełna energii, ciepła i znakomitych dźwięków. To, co na nas czeka w dziesięciu kawałkach i czasie zaledwie trzydziestu ośmiu minut to po prostu - "Testosterone". Ocena: 9/10
Choć okładka płyty tym razem nie jest jakaś porywająca, a wręcz banalna (i mogąca sugerować wydawnictwo koncertowe), to muzyce jak najbardziej studyjnej, niczego nie brakuje. W porównaniu do poprzednika jest to album spokojniejszy, ale nie należy uważać, że brakuje na nim szaleństwa i ostrej jazdy. Nie zabrakło także eksperymentów, a te Wąsaczom wychodzą znakomicie. Z początku niepozorna "Yara's Song" dość szybko się rozkręca do szybszych obrotów. Jedną z perełek jest jednak świetny, szybki i bardzo energetyczny "Breaking Up With The Disaster", w którym nie brakuje mocnego riffu i piekielnego bitu perkusji. Niemal się widzi gitarzystów wymachujących włosami, których wszak nie mają i perkusistę wariującego niczym Zwierzak z Muppetów. Po nim wskakuje "The Rider", który zaskakuje po rockowym wulkanie spokojem, klimatem i akustyczną gitarą. To czysty blues, smutny i przejmujący, zwalniający i zmieniający nastrój, ale wcale nie brzmiącym, a wręcz przeciwnie znakomicie pokazującym, że choćby mieli całkiem zrezygnować z ostrych gitar i postawić na minimalizm nagraliby rzecz piękną i udaną.
Nie byliby jednak sobą, gdyby po takim numerze jak wcześniejszy nie uderzyli kolejnym energetycznym, pędzącym przed siebie rockowym killerem, którym jest "Down to Earth". Wulkanem energii i pełnego testosteronowego zezwierzęcenia jest także "The Hunter" utrzymany w dusznych, doomowych wręcz tempach. Świetny riff prowadzący, klimat i kontrastowy klawisz w refrenie. Kolejne uspokojenie przychodzi w utworze "Dreamers" - z początku sennym, bujającym, ale nie stroniącego od szybszego, epickiego rozwinięcia w niemal popowych tonach. Do tego wszystkiego dziwnie znajomy melodyjny riff robiący za odbicie refrenu. Wspomniane eksperymenty pojawiają się w świetnym "Be Like A Man", gdzie umiejętnie sięga się po elektronikę robiąc coś w rodzaju stylistycznego miksu Muse z Metalliką. Gdzieś nawet czytałem stwierdzenie, że taki kawałek nagrałaby Metallica, gdyby została przy kierunku obranym na "Load", "Re-Load" oraz singlowego "I Disappear". Początek brzmi nawet trochę jakby był wyrwany z lat 80 z kapel w rodzaju Survivor. We wszystkich tych określeniach coś jest, a sam utwór zyskuje przy każdym kolejnym odsłuchu.
Zbliżając się niestety do końca, otrzymujemy pochodowy "Someone", który znów nieco zwalnia, ale niechaj nikogo nie zmyli to wolniejsze tempo, bo mamy tutaj świetne przyspieszenie, które znów pędzi na łeb i szyję, by po chwili wrócić do wolniejszych temp z początku. Po nim czeka na nas jeszcze "Under the Radar". Tu ponownie nie brakuje nieco wolniejszego tempa, które względnie można nazwać "radio-friendly", ale Mustasch nie jest zespołem, który robi przaśną piosenkę. Jest mocny riff, świetne brzmienie i przede wszystkim znakomity klimat całości. A na samym końcu żegna nas kawałek tytułowy. Tutaj ponownie czeka ns charakterystyczna dla tego zespołu jazda bez trzymanki.
Nawet gdyby miałyby być to odrzuty z poprzedniego albumu, a takiej informacji nigdzie nie znalazłem, Mustasch nie zawodzi. Ci, którzy już tę grupę i ich poprzednie dokonania znają zapewne to potwierdzą. Ci zaś, którzy jeszcze ich nie znają, lub wciąż się do nich nie przekonali powinni swój błąd i nieznajomość tej grupy zmienić. Ta płyta bowiem jest idealna na jesień i na zimę - pełna energii, ciepła i znakomitych dźwięków. To, co na nas czeka w dziesięciu kawałkach i czasie zaledwie trzydziestu ośmiu minut to po prostu - "Testosterone". Ocena: 9/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz