poniedziałek, 26 września 2011

Relacja XXIV: State Urge (18 IX 2011, „Młody Byron”, Sopot)


Warto odczekać jakiś czas i nie chodzić na koncerty zespołu, który się bardzo lubi i ma on szczególne miejsce w sercu i pamięci muzycznej. Przekonałem się o tym, gdy odstawiłem na bok Blue Jay Way, które po upływie pewnego czasu zachwyciło mnie ponownie. Tak samo miało to miejsce ze State Urge. W wypadku tego zespołu odstawka wynikała raczej z małej ilości koncertów niż znudzenia materiałem. Świetną okazją, by posłuchać niezwykłego gdyńskiego kwartetu po takiej przerwie był nieplanowany przeze mnie kompletnie wypad do sopockiej kawiarni artystycznej „Młody Byron” mieszczącej się w Domku Sierakowskich.
Mój dobry kumpel Grzesiek, niezwykle przytomnie zwrócił mi uwagę, że State Urge będzie tam grać zaledwie trzy dni przed koncertem. Nie było mi bowiem o tym koncercie wiadomo zupełnie nic. Bez zastanowienia zaplanowałem sobie, że wybiorę się, choć przyznam, że miałem nieco inne plany na tamten niedzielny wieczór, i wspólnie wybraliśmy się na występ chłopaków.

Marcin Bocheński, Krystian Papiernik i Marcin Cieślik
.
            Obok utworów znanych już chyba wszystkim z fantastycznej epki „Underground Heart” zabrzmiały utwory nowe i covery, w tym kawałki legendarnego Pink Floyd, do którego chłopaki wyraźnie nawiązują  w swojej twórczości. I tak obok „Preface” i „Heave a sigh”, suity „Underground heart” i rozwniętego o fragment z „Podróży Pana Kleksa” utworu „Mr Inklobot’s Journeys” (to wszak piosenka o Ambrożym Kleksie ze wspaniałych książek Jana Brzechwy!) pojawiły się nowości, zwiastujące kolejną epkę, którą chłopaki planują w niedługim czasie wydać. Pierwszym z nowych utworów była „Iluzja”, który fantastycznie wkomponował się w efekty świetlne, czy też raczej te wpasowały się w muzykę SU.
Marcin Cieślik i Michał Tarkowski
Najpierw klawiszowy smutny wstęp, który przechodzi w jakby dyskotekową pulsację a wraz z uderzeniem gitar i perkusji przed oczami zaczyna się istny taniec galaktyk, mgławic i tęcz. Drugim był „Arpeggio” zagrany pod koniec koncertu, który choć dość krótki, był intensywny. Znów klawiszowy wstęp, który tym razem przywiódł mi skojarzenia z francuskimi piosenkami w rodzaju tych, które tworzyła Edith Piaf, a później kolejne uderzenie ostrzejszych riffów i przestrzennej jazdy bez trzymanki, a do tego jeszcze delikatny wokal Marcina Cieślika.
            W przypadku coverów, zagranych w specyficzny, inny niż zazwyczaj, a przede wszystkim nieodegrany sposób chłopaki zagrali „Hallelujah” (tym razem rozpięte jedynie na gitarze i głosie Cieślika i dopiero pod koniec z energetycznym wejściem pozostałych instrumentów), „Again” grupy Archive (jestem pewien, że gdyby został ogłoszony konkurs na najlepszą interpretację tego utworu, State Urge znajdowałoby się w ścisłej czołówce faworytów). I oczywiście, jak wspomniałem wcześniej, Pink Floyd: a wśród nich fantastyczne „Echoes” i „Comfortably Numb”, przy którym dosłownie zakręciła mi się łezka. Na bis chłopaki zagrali jeszcze raz otwierającą epkę kompozycję „Preface” i zeszli w burzy oklasków.

Osobna kwestia to nagłośnienie – to bowiem było najlepsze z dotychczasowych jakie słyszałem na koncertach chłopaków. Wyważone, a jednocześnie ostre tam gdzie być powinno ostro, przestrzenne i płynące w pomieszczeniu, które pomieściło znacznie więcej osób niż było to planowane i jednocześnie mogło pomieścić. Bardzo pasowała oprawa świetlna, momentami nawet świetnie skoordynowana z muzyką SU. Przeszkadzał jedynie trochę za często puszczany dym, który wyraźnie przeszkadzał dziewczynom siedzącym w pierwszym rzędzie krzeseł.
To już święta?

Cóż jeszcze? Po dość długiej koncertowej nieobecności chłopacy wrócili w wielkim stylu. Nie tylko z nowymi utworami i pomysłami, ale też w kapitalnej formie. Muzyka chłopaków dosłownie przenosi w inne stany umysłu; sprawia, że unosimy się gdzieś w przestrzeni jak gdyby po zażyciu jakiegoś narkotyku – sennie, błogo i przyjemnie. Niewątpliwie jest to muzyka, którą można się naćpać – w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Żeby ochłonąć poszliśmy sobie jeszcze z Grześkiem w stronę sopockiego mola, po drodze mijając wykończony już Plac Przyjaciół Sopotu. Zdziwiły mnie drzewa oświetlone w taki sposób jak gdyby były to już święta Bożego Narodzenia. Do nich jeszcze trzy miesiące, ale najwyraźniej architekt postanowił trochę wyprzedzić czas i tym oto sposobem, na początku kalendarzowej jesieni mamy… no właśnie, osobliwe, trzeba przyznać, ale ciekawe. Po powrocie do domu puściłem sobie epkę chłopaków, by jeszcze przez chwilę poobcować z ich niesamowitymi kompozycjami. No, i z niecierpliwością czekam na kolejne udane koncerty i drugą płytową dawkę cudowności…

sobota, 24 września 2011

Opeth – Heritage (2011)



Niektórzy artyści nie bardzo wiedzą, kiedy się wycofać lub trochę poczekać z wydaniem kolejnego materiału. Grupa Opeth, od której zaczęła się moja przygoda z cięższymi brzmieniami nie tylko, moim zdaniem powinna się na jakiś czas zawiesić, ale także nie powinna wchodzić do rzeki, w której już była trzykrotnie („Blackwater Park”, „Deliverance” i „Damnation”). Na samą bowiem myśl o tym zespole cieknie mi ślinka, a oczy zamykają się rozmarzeniem. Po słabej (moim zdaniem) płycie „Watershed” Opeth z 2008 roku, przyszedł czas na jeszcze słabsze podwójne wydawnictwo koncertowe „Live At Royal Albert Hall”, w którym odegrano „Blackwater Park” i zrobiono szybki i pobieżny przegląd utworów, wcale zresztą nie najlepszych z wszystkich płyt grupy. I byłoby nawet znośnie, gdyby nieszumiący, straszny dźwięk pozbawiony głębi i psujący wszystkie fragmenty poszczególnych kompozycji. Tymczasem Aekerfeldt od jakiegoś czasu zapowiadał powstanie kolejnego wydawnictwa studyjnego. Zgodnie z aktualnym założeniem promocyjnym wytwórni muzycznych, informacje o płycie były dawkowane bardzo oszczędnie. Z początku byłem nawet zaciekawiony: intrygującą okładką i, że producentem ponownie jest Steven Wilson – niestety na tym się skończyło, bo płyta jest koszmarnie nudna i pozbawiona wszystkiego do czego przyzwyczaił nas Opeth.

Nie kwestionowani twórcy melodyjnego death metalu, często również określanego mianem death metalu progresywnego, nagrali płytę będącą niemal dosłowną kopią patentów znanych z „Damnation”. Znów jest łagodnie, akustycznie, nie ma growlowanych wokali, przestrzennie. I mogłaby to być płyta bliźniacza, nawet siostrzana, gdyby była nagrana zaraz po pięknej poprzedniczce. Jednakże nagrana w siedem lat później brzmi słabo, powtarzalnie i po prostu nudno. Słuchając tej płyty spałem; kiedy wybrzmiewał ostatni utwór miałem wrażenie jakby dopiero kończył się pierwszy, a kiedy spoglądałem na licznik z nadzieją, że to koniec płyty okazywało się, że to dopiero początek trzeciego numeru.
No dobrze, ale najpierw okładka: kłania się z niej Monty Python. Oto mamy drzewko, przywołanie zapewne biblijnego Drzewa Poznania Dobra i Zła, na której rosną sobie główki poszczególnych muzyków grupy. Jedna nawet z niego zlatuje (czyżby klawiszowiec Opethu, który zdecydował się niedawno zespół opuścić?), by rozbić się o ziemię usianą kośćmi wcześniejszych muzyków grupy. Do drzewka ustawia się kolejka ludzi, którzy chcą zerwać dla siebie dojrzałe owoce (czyżby fani zespołu spragnieni nowych dokonań?). Poniżej zaś widzimy piekło, symbolizowane językami ognia i dwugłową postacią diabła – przypomnienie skąd Opeth wyrósł?. I jeszcze słoneczko i płonące miasto. Bardzo intrygujące i klimatyczne, szkoda, że na tym się w sumie kończy…

Zaledwie dwu minutowe instrumentalne intro posiadające taki sam tytuł jak płyta jest zbudowane z kilku fortepianowych dźwięków. Pierwszy zwiastun, że to wydawnictwo inne niż Opeth zdołał nas przyzwyczaić. Zaraz po nim „Devil’s Orchard”, które zaczyna się od mocnych uderzeń perkusji i gitar, klawiszowego wejścia i mamy instrumentalny pasaż, po którym wchodzi czysty wokal Aekerfeldta. Tak, to jest Opeth – słychać to wyraźnie po głosie i specyficznym brzmieniu gitar. Ale te klawisze i rozmyte jakby tło, orkiestracje – zdecydowanie jest inaczej niż dotychczas. Czym to pachnie? Mocnym progresywnym rockiem z lat 70. Utwór nie jest długi, jak na Opeth bardzo krótki (6’40) i tempo zmienia się w nim przynajmniej trzy razy, ale mnie zwyczajnie nudzi. Poza tym perkusja jest za bardzo na wierzchu. Idziemy dalej: „I feel the Dark” – ta sama długość i akustyczne wejście. Znów czysty wokal. Wietrzny klimat może przywoływać nawet King Crimson z pierwszej płyty – w bardzo podobny sposób jest bowiem budowane napięcie w tym kawałku, jak dla mnie jednak brakuje w nim świeżości i ujmującego za serce i umysł niesamowitego klimatu i tak naprawdę niedoścignionego wzoru. Fragmenty, które wyraźnie wskazują, że to jest Opeth – charakterystyczne zagrywki i mocniejsze uderzenia, które jednak nie dorównują siłą tym z wcześniejszych płyt Opeth, zwłaszcza tych zupełnie najpierwszych. W utworze niewątpliwie dzieje się sporo, ale znów trochę mi się dłużyło. 

Czwórka to „zaledwie” czterominutowy „Slither”. Od pierwszej nuty skojarzenia są jasne: Deep Purple i Whitesnake. Klawiszowe tło i dość szybki, rockowy szlif na to wskazuje. Krótki, zwarty, depresyjno-jesienny tekst. Szkoda tylko, że Aekerfeldt nie potrafi modulować swojego głosu tak jak Gillian czy Coverdale – pasowałoby to tutaj. Jeden z najciekawszych moim zdaniem kawałków na płycie. Następny jest „Nepenthe” trwający pięć minut z sekundami. Cichutkie i drobniutkie dźwięki gitary i po chwili delikatne uderzenia perkusji i talerzy, które nijak nie chcą mi się wpasować w Opeth. Bardzo krótki tekst – zaledwie trzy dwuwersowe zwrotki – został zamknięty w moim przekonaniu w formie ciekawej ale chyba trochę za długiej. Dobry byłby to motyw na przerywnik, albo outro, na cały utwór nie. I nawet jak przyspiesza nerwowo w stylistyce eksperymentów King Crimson z „Lark’s Tongues In Aspic” z ekstatyczną solówką to ja nadal nie słyszę czegoś, co by mnie zaciekawiło do tego stopnia by padać na kolana i składać pokłony. 

Szósty jest „Haxprocess”. Bardzo typowe dla Opethu wejście – tylko w tym zespole gitary brzmią i grają w taki sposób, trzeba przyznać, że o pomyłkę z innym zespołem nie byłoby mowy. Akustyczne, wietrzne zwolnienie do jak na Aekerfeldta bardzo spokojnego i co najciekawsze mocno lirycznego głosu (nawet bardziej niż na „Damnation”. Po mniej więcej dwóch minutach troszkę przyspieszamy. Ponownie mam wrażenie, że perkusja jest trochę za mocno uwypuklona. Osobiście wolałbym bardziej usłyszeć uwypuklone partie klawiszy, których prawie nie słychać. Znów mam wrażenie dłużyzn – zupełnie jakbym słyszał ten sam kawałek z innym tekstem. Następny w kolejce jest trwająca ośmioipółminutowy „Famine”. Rozpoczyna się ciekawie – psychodeliczne zawodzenie, egzotyczne dźwięki perkusjonali, jakieś przetworzone śmiechy i jęki. Po chwili klawisz, wygrywający ascetyczną deszczową melodię. Liryczny, przejmujący i niezwykle (jak na Aekerfeldta) smutny wokal. Niedaleko trzeciej minuty wchodzi melodyjna zagrywka gitary i całość narasta. Znów za głośna perkusja – klawisze wyraźnie inspirowane Hawkwindem grzęzną pomiędzy (na litość boską to są Hammondy – na wierzch z nimi!). Zaraz potem fragment, który jest bezczelną kopią „skowronków”, zwolnienie, bardzo intrygujące i ciekawe przywalenie z partią fletu przy piątej minucie i znów zwolnienie, kolejny ekstatyczny wybuch z fletem (który zaczął mi się kojarzyć z podobną stylistyką Arjena Lucanssena, która zresztą wychodzi mu dużo ciekawej). Na koniec mroczne zejście na klawiszach z powtórzeniem deszczowego i dźwiękowego motywu z początku kawałka. Drugi bardzo ciekawy utwór. 

Trwający niecałe cztery minuty (3’49) „The Lines in My Hand” brzmi równie intrygująco i zupełnie nie Opethowo – raczej jakby wyjęty z płyt Genesis. Tylko czemu perkusja znów wybija się na przód to doprawdy nie wiem. Świetny wyrzucony na wierzch bas i klawiszowe momenty zaznaczające jego obecność. Po krótkim zwolnieniu, nieco mocniejsze przywalenie i pasaż, w którym znów słychać, że to jednak Opeth. Cały czas spokojne wokale. I bardzo przebojowe zakończenie utworu. Przedostatni jest „Folklore” trwający osiem minut z sekundami. Wyłaniająca się z wolna zagrywka, zamienia się w rzewną melodię. Po chwili dochodzi perkusja i pozostałe instrumenty. Czuć przestrzeń. Po co jednak głos Aekerfeldta w pierwszej zwrotce został poddany przetworzeniu nie wiem, w refrenach i w dalszych zwrotkach śpiewa przecież normalnie. Odczułem deja vu – podobnie brzmiał mi już płyta „Watershed”, której strasznie nie lubię. Kolejna usypiająca nuda, której nie ratują: deszczowy bardzo Wilsonowy klawisz w połowie i pojedyncze wybuchy gitar i perkusji w pędzącej stylistyce, która może przywodzić na myśl nawet Pink Floyd. Chóralne powtórzenia i same chóry też nie wypadają według mnie przekonująco. Na koniec, po wyciszeniu tego poprzedniego (a szkoda, że niezakończonego epickim pojedynczym uderzeniem) dostajemy akustyczny, wietrzny i smutny „Marrow of the Earth”. Ten trwający cztery minuty instrumental mógłby znaleźć się z powodzeniem na płycie „Damnation” jak też jako dodatek do akustycznych bonusów zrealizowanych na potrzeby „Blackwater Park”. Kolejny utwór, który mi zabrzmiał. Senny, ale w tej senności zawierający piękno, które lubię w muzyce – piękno zadumy. A przy okazji zapachniał mi ten kawałek zapomnianą już nieco grupą The Eagles.

Na dziesięć utworów tylko cztery przypadły mi do gustu. Przez resztę płyty dosłownie rzecz ujmując spałem i błądziłem wzrokiem po ścianach. Zabrakło growlowanych wokali Aekerfeldta, zdecydowanie jednego z najlepszych jaki kiedykolwiek słyszałem, choćby nawet przez moment. Zabrakło jednego choćby utworu, który by całość pociągnął. Kompozycje, nawet w krótkich jak na Opeth ryzach czasowych, dłużą się niemiłosiernie.
Słuchając tej płyty zacząłem się zastanawiać, na ile to jest płyta Opethu, a na ile Stevena Wilsona, który ostatnio zasmakowawszy w brzmieniu lat 60 i 70 nachalnie propaguje wyciszone, akustyczne i mocno przestrzenne granie z tamtego okresu. Kocham takie granie, co wielokrotnie podkreślałem, ale nie w wykonaniu zespołów i produkcji podpisanych nazwiskiem pana Wilsona. Dlatego też uważam, że czwarte spotkanie Aekerfeldta z Wilsonem to kompletne nieporozumienie. Zabrakło oryginalności, świeżości i ducha tamtych czasów, to po prostu ładna kopia podpisana przez Opeth. Gdyby płyta wyszła zaraz po „Damnation” prawdopodobnie uzyskałaby wyższą notę, tymczasem według mnie wypada po prostu słabo. To płyta spóźniona i zupełnie niepotrzebna. Rozumiem i cenię, że Opeth, a zwłaszcza Aekerfeldt, szuka czegoś nowego i zmienia stylistykę, ale jeśli kolejne wydawnictwa mają być takie jak „Heritage” to ja zdecydowanie i głośno podziękuję. Może jest to duży krok dla Opethu i niewątpliwie szok dla fanów tej grupy, dla większości objawiający się niezwykle entuzjastycznymi i ekstatycznymi reakcjami, ale ja należę do tej drugiej, nielicznej jak sądzę grupy osób, które nie są zachwycone tak radykalnym odejściem od wcześniejszej stylistyki.

Cztery dobre numery i okładka daje piątkę – to dobry zaczątek na włożenie kija w mrowisko piejących dziewiątek i czerwonych żarzących się dziesiątek – do tego dojdzie minus pół punkta za głośną perkusję psującą całą przyjemność ze słuchania i wychodzi mi do postawienia (z nieukrywanym smutkiem i żalem) poniższa ocena: 4,5/10.

czwartek, 15 września 2011

Skull Fist – Head öf the Pack (2011)



Słuchając debiutanckiej płyty tej kanadyjskiej formacji zacząłem żałować, że nie było mi dane usłyszeć ich koncertu w Centrum Stoczni Gdańskiej, kiedy grali jako support przed Sabatonem. Przez ściany brzmiało to koszmarnie i nijako – jakieś rzężenie, łomot i piski – jednak zetknięcie się z ich materiałem studyjnym w normalnych warunkach dźwiękowych pozostawia wrażenia zgoła odmienne i bardzo zaskakujące.

O tej kanadyjskiej grupie wykonującej klasyczny heavy metal w stylu lat 80 (z licznymi naleciałościami z epoki) wiadomo niewiele. Powstała mniej więcej w 2006 roku w Toronto i w tym roku właśnie wydała swoją debiutancką demówkę „No False Metal”. Cztery lata później zespół nagrywa pierwszą epkę „Heavier Than Metal”,  em się mile zaskoczony.fleksja: oby tylko Skull Fist nie podzielił losu zespołów, które po wydanktóra zebrała na tyle pozytywne recenzje, że grupie zaproponowano nagranie pełnowymiarowego albumu. I jak to mówią Anglicy: then disaster struck… wówczas to Skull Fist znalazł się w kryzysie tak poważnym, że groził zespołowi nawet rozpad. Przyczyny nie są jednak mi znane. Zespół w składzie: Johnny Exciter/Johnny Nesta na gitarze basowej, Allison Thunderland na perkusji, Sir Shred na gitarach – przestał istnieć. Po drodze jeszcze przetoczyło się kliku basistów, gitarzystów i wokalistów. Ostatecznie jednak debiutancka płyta została wydana, a zespół aktualnie gra w następującym: Johnny Exciter/Johnny Nesta na gitarze, Jackie Slaughter na gitarze i wokalu, Casey Slade na basie oraz Jake na perkusji.
Nazwiska w większości wypadków to pewnie pseudonimy artystyczne. Panowie, oprócz tego, że grają klasyczny heavy, też wyraźnie stylizują się na lata 80, jakby uciekli z tamtych czasów – skóry, jeansowe rozpięte na nagich torsach kurteczki, długie spocone włosy…
Nazwa grupy jest kiepska i niezachęcająca. Okładka płytki też raczej przeraża, niż zachęca do posłuchania . Co my na niej mamy? Szkieletorka, który mieczykami strąca w przepaść jakieś potworki i rycerzy (domyślam się, że chodzi o konkurencję), zorza polarna i wielkimi literami zakrwawiona nazwa grupy… no nie powiedziałbym, że jest to obrazek wysokich lotów, a raczej bardzo niskich - w rodzaju tych jakie rysują dzieci w podstawówce. Z drugiej jednak strony kapitalnie wpisuje się ona w stylistykę jaką obrali panowie w muzyce. A ta przedstawia się znacznie ciekawiej od okładki i nazwy grupy. Posłuchajmy:

Płytę otwiera melodyjna zagrywka gitary, która niemal od razu przechodzi w pędzący kawałek w stylistyce klasycznego speed metalu z wczesnych płyt Metallici. To kawałek tytułowy. Dobrze słyszalny bas, gitary skrzętnie nadające tło i walące solówkami oraz trzymająca tempo, ale nie powalająca perkusja. Do tego wysoki, bardzo sympatyczny wokal.
Po niecałych czterech minutach przechodzimy do epickiego „Ride the Beast”, który z kolei przypomina utwory Blind Guardiana czy Helloweenu z lat 80 właśnie. Melodyjny riff gitary, chórki i przywołujący wokalnie te z wymienionych wcześniej legend. I jeszcze tekst, który jest perełką metalowego absurdu: Zastrzeliłem Szatana, zabiłem kapłana i teraz żyję wiecznie bo ujeżdżam bestię, następnie dowiadujemy się, że zabił też papieża - po prostu uśmiałem się przednio; no, ale słuchamy dalej…
Trójka: „Commanding the Night” jest nieco szybszy, taki trochę jakby wyjęty z Judas Priest tylko, że ze znacznie wyższym wokalem, zupełnie nie przypominającym Halforda. Jest to też jeden z najciekawszych utworów na płycie. Naturalnie wokal obraca się w wysokich, niemal piszczących rejestrach. Numer czwarty „Get Fisted” to właściwie kopia Metallici z „Kill’em all” – znacie ten riff, ten układ melodyczny doskonale, nic nowego. Trzeba jednak przyznać, że instrumentalna partia to kawał naprawdę świetnej roboty.
Piątka to „Cold Night” – kolejny szybki, melodyjny i pędzący kawałek wyjęty z wczesnego Helloween czy Blind Guardian. Niestety skojarzeń się nie da uniknąć, to taki typ muzyki, w którym wszystko, absolutnie wszystko już było. Po przyjemnym deja vu trwającym trzy minuty z sekundami przechodzimy do najkrótszego na płytce utworu, zaledwie trzy minutowego „Tear Down The Wall”. Tytuł przywodzi na myśl AC/DC, ale nie ma z tym zespołem nic wspólnego – to chyba jedyny zespół, do którego Skull Fist nie nawiązał. Kojarzy się za to z innym zespołem. Z Iron Maiden – czy motyw prowadzący nie jest wyjęty z płyt „Piece Of Mind” i „Powerslave”? A zwłaszcza z tej pierwszej? Do tego efektowna solówka w środeczku na kolejnym bardzo dobrym instrumentalnym tle i wraca wokal.
Zmiana klimatu przychodzi w „Commit To Rock”, który jest wolniejszy i jest kolejnym z wielu hymnów metalowych. Jest to też chyba jedyny kawałek, w którym wokalista nie pieje wniebogłosy, ale pokazuje, że śpiewać też jednak potrafi. Riff znów skądś znany… ale chyba się trochę czepiam, bo solówka ładna i mimo wszystko jakoś chce się przy nim poskakać.
Ósemka to „Ride On” zaczynający się od… akustycznej gitary. Czy to króciuchne intro nie przypomina jako żywo wstępu do „The Call of Chthulu” Metallici? Zaraz potem uderza perkusja i pędzimy. Kolejny bardzo dobry i interesujący kawałek na płycie, bardzo przebojowy i najdłuższy z całości (4:49). Do tego jeszcze refren idealnie nadający się do wspólnego odśpiewania z publiką na koncercie i zwolnienie z powtórzeniem wstępu, a potem kolejny techniczny popis instrumentalny.
Numer dziewiąty: „Like A Fox”. Po raz kolejny, czy ten melodyjny riff gdzieś przypadkiem już nie był? Po czterech minutach przeskakujemy do trwającego cztery minuty i czterdzieści pięć sekund kolejnego epickiego utworu pod tytułem „No False Metal”. Znów skojarzenia z wczesnym Blind Guardianem i Helloweenem. Znów brzmi znajomo, znów ma się wrażenie deja vu, znów otrzymujemy hymn metalowy…
Na koniec, jako jedenasty jest… cover! – wyrwie się jakiś młodociany metal do odpowiedzi. Tym razem nie i chwała Bogu. Jedenastka to utwór zatytułowany „Attack, Attack”.
Trwający trzy minuty z sekundami kawałek to kolejny przykład kopiowania patentów znanych z Iron Maiden czy Judas Priest z połowy lat 80. Pod sceną do tego kawałka na pewno mógłby wybuchnąć całkiem przyjemny kociołek. W podskokach, z darmowym prysznicem z włosów i zapachem potu dobiegamy do końca. Czterdzieści dwie minuty… nie dużo w sumie, tak się kiedyś nagrywało…

Nadszedł czas podsumowań. Cóż mogę powiedzieć o tym albumie? Na pewno nie jest to kompletnie nic odkrywczego, ale nie tego wymaga się od takich zespołów.
Nie wyważą oni żadnych drzwi ani nie dokonają kolejnej rewolucji. Nie można jednak zarzucić chłopakom braku umiejętności i pomysłów. Pomysły te bardziej sprowadzają się do tchnięcia nowego życia w klasyczny heavy metal - jest to granie bardzo żywiołowe i energetyczne. Dużą zaletą wydawnictwa jest bardzo przyjemny i słuchalny sposób nagrania: przejrzysty, czysty i bez zbędnych dźwięków, szumów i przesterów. Nie ma tu miejsca na garażowy łomot, szum próby z piwnicy i podobnych klimatycznych bajerów. Zabrakło mi tylko jakiegoś rozbudowanego instrumentalna na miarę „The Call of Chthulu” albo suity w stylu wczesnego Helloweenu. Skull Fist raczej też nie posieka konkurencji (a zwłaszcza starej gwardii) na kawałeczki. Nie ma po prostu takiej opcji.
Pozostanie jednym z wielu zespołów, które grając znane już wszystkim patenty i dźwięki będą wywołać na twarzy uśmiech i przywoływać najpiękniejsze wspomnienia związane z tą stylistyką. Słuchając debiutanckiego materiału Kanadyjczyków nie popadłem w porażenie, ale muszę powiedzieć, że poczułem się mile zaskoczony. Pokiwałem z uznaniem głową i zacząłem trochę żałować, jako żem rzekł na początku, że nie udało mi się Skull Fista zobaczyć na żywo kiedy była ku temu okazja. Mam nadzieję, że Skull Fist nie podzieli losu zespołów, które po wydaniu jednej płyty spektakularnie się rozleciały. Życzę im, aby stworzyli jeszcze kilka równie dobrych albumów i cały czas się rozwijali. Może przyjdzie taki moment, że jednak zaskoczą nas własnym rozpoznawalnym stylem, a może nawet czymś nowym? 7,5/10

sobota, 10 września 2011

K.A.S.K – Brutal Abstraction EP (2011)



Z muzyką core’ową szczerze mówiąc jestem na bakier. Nie dlatego, że nie słucham takowej, bo się zdarza, w większości przypadków po prostu mnie odrzuca i nie rusza kompletnie.
Bardzo surowe, garażowe brzmienie, rzeżące nudne riffy gitary, monotonna perkusja łomocząca bez ładu i składu i beznadziejny suchy growl – takie mam zazwyczaj odczucia gdy próbuję się przebić przez core’owe wydawnictwa, nawet znanych grup obracających się w tym gatunku. Miłym zaskoczeniem okazała się debiutancka płytka krasnystawskiego zespołu K.A.S.K. Ale za nim opowiem o moich wrażeniach odnośnie materiału grupy, co nieco wypada powiedzieć o nich samych:

K.A.S.K powstał w 2006 roku w miejscowości Krasnystaw. Początki zespołu były trudne, a w 2007 przyszedł najcięższy kryzys, kiedy znów pojawiły się problemy ze składem i tak naprawdę zespół wówczas nie istniał. W 2008 roku udało się im wrócić w nowym składzie i wydać demówkę „Cactus Core”. W latach 2009 – 2010 zespół systematycznie grywał na rozmaitych koncertach (w tym minitrasa z Deathbringer, Reality In Pain & ADHD) oraz klarował swój styl muzyczny, który ostatecznie obraca się wokół mieszanki brutalnego death metalu i deathcore’u. W 2011 roku wydali pierwszą epkę, zatytułowaną „Brutal Abstraction”.
Aktualny skład zespołu to: Kamil „Kelso” Michalak na gitarze, Sebastian „Wafel” Witkowski na wokalu, Andrzej „Satas” Stępniak na perkusji, Marcin „Kwiecio” Kwieciński na basie oraz Piotr „Peter” Sulej na drugiej gitarze. Zespoły jakimi się chłopacy w znacznej mierze inspirują to Heaven Shall Burn, Job For The Cowboy, Carnifex, All Shall Perish (żadnych z tych grup, oprócz HSB niestety nie kojarzę). Ponadto wspierają idee antyfaszystowskie, humanizm, wegetarianizm i wolność osobistą. – tyle można się przynajmniej dowiedzieć ze skąpych informacji udostępnionych przez zespół.

Przechodzimy do płytki. Najpierw nazwa, okładka i grafika. Nazwa grupy układająca się w znamienne słowa „kask” (o czym później) zapewne jest skrótem, co sugerują kropki pomiędzy poszczególnymi literami, co jednak ma on oznaczać trudno dociec – mi nie udało się go rozszyfrować, a nigdzie nie ma też informacji odnośnie nazwy. Okładka z kolei skojarzyła mi się trochę z serią książek „Metro 2033/2034” Dmitrija Glukhovsky'ego ponieważ mamy na niej jakieś rury, krwawe ściany i człowieka w masce przeciwgazowej, który wyraźnie coś chce od drugiego człowieka wyglądającego z kolei jak niewyraźny Michael Jackson. Z królem popu jednak płyta ma raczej mało wspólnego, a raczej nie ma nic wspólnego, choć trzeba przyznać, że jest bardzo przebojowa. Podobna stylistyka jest w książeczce – choćby stroniczka przedstawiająca zespół: zdjęcie w ramce, która wygląda jak porozrzucane fragmenty starego wagonu metra, zerwane trakcje, znów jakieś rury i złowroga przestrzeń nad ziemią symbolizowana przez ogołocone z liści obumarłe drzewa. Z kolei na stroniczce z tekstami wyraźnie widać koła zębate, przekładnie i metalowe zgniecione szczątki, wszystko w rdzawo-krwistych barwach. Czas najwyższy włączyć odliczanie do apokalipsy i posłuchać materiału.
Gotowi? Start! (Drezyna z jękiem rusza po torach moskiewskiego metra – a może warszawskiego?)…

Witają nas mroczne dźwięki króciutkiego intra pod tytułem „Awake From Uncousciousness”.
Zastanawiając się gdzie się znajdujemy, rozglądając po nieznanym miejscu zostajemy ogłuszeni pierwszą falą dźwięków: uderzenie perkusji i riffów. Jest dość monotonnie, a jednocześnie melodyjnie. Ostre riffy świetnie współgrają z pędzącą perkusją. Kroczące zwolnienie, gdzieś zapewne czyhają napromieniowane zmutowane potwory i powrót do ostrych tonów. To kawałek „Empty Thoughts”. Trzeci jest „Salvation’s Spinning In The Grave”. Nie zwalniamy tempa. Budowa jest podobna. W tym miejscu wypada powiedzieć kilka słów o wokalu. Core’owy growl nie należy do moich ulubionych, jest po prostu zupełnie niezrozumiały i nie słuchalny, nawet jeśli przystępnie nagrany. Nie rozumiem praktycznie ani jednego słowa: potrzebowałem kilku minut, żeby odnaleźć właściwą linijkę w książeczce i zrozumieć o czym jest śpiew. Jeśli w ogóle można nazwać to śpiewem, raczej brzmi to jak zarzynanie świni, albo skrzek jakiegoś drapieżnego ptaszyska.
Czwórka to numer tytułowy, trwający aż sześć minut, co jak na standardy grania cover’owego to bardzo długo. Instrumentalne wejście oparte na świetnych riffach, łomoczącej albo kapitalnie wyważonej perkusji, która nie wybija się przez szereg i wokal. Krew leje się na naszej drodze gęsto, nie ma w tym metrze zmiłuj, oj nie ma. Łączymy się w bólu z podmiotem lirycznym tekstu. Ciemność i strach ogarniają zewsząd, a my zastanawiamy się (zupełnie jak w tekście utworu) czy jest to abstrakcyjna iluzja prowadząca umysł, czy świat naprawdę tonie we krwi…
Piątka: „Slave’s Anathomy” – najpierw wejście a capella, a potem uderzenie kolejnej dawki ostrych riffów i perkusji, wszystko pędzi. Niewolnik pewnie przed czymś ucieka – albo przed czerwiem tuneli, albo przed łowcami, albo nawet przed samym sobą. Kiedy go już złapią to go przekonają, że jest tylko niewolnikiem, kompletnym zerem. Gdzie ta humanitarność? Czemu słowa dziwnie kojarzą się z obozami śmierci? Pewnie to zmyła, ale trochę dziwna jak dla mnie. Przechodzimy do akustycznego outra pod tytułem „The Rest Is Silence” nieco dłuższego od intra. Chwila wytchnienia i wyciszenia na powierzchni. Udało się uciec z metra, by paść ofiarą przedziwnych istot, które zamieszkały w zniszczonych budynkach miasta.
Następuje bowiem uderzenie kolejnym utworem: „Falsephobia” jest utrzymany w identycznych klimatach – szybkie, rwane riffy, pędząca perkusja i growl.

Nie sięgnąłbym po tą płytę, gdybym nie został oto poproszony przez zespół K.A.S.K.
Nie dlatego, że to zła płyta. Bo słucha jej się bardzo przyjemnie, również dlatego, że jest dobrze i interesująco nagrana, nie za długa – raptem 23 minuty i instrumentalnie nienużąca.
Po prostu nie są to moje klimaty, nie do końca czuje takie granie. Słuchając materiału przypomniały mi się czasy liceum i zachwyt nad grupą Frontside. Wtedy człowiek zachwycał się „mocnymi” tekstami i rzeżącym łomotem, a teraz mam zgoła odmienne wrażenia i zainteresowania muzyczne (gdzie ta głębia? coś „więcej” w tym wszystkim?). Kiedy puściłem sobie Frontside’a po latach nie słuchania, odniosłem tylko wrażenie, że wokalista cierpi. Cierpi, bo nie może zrobić, za przeproszeniem, kupy - proszę się wsłuchać w ten pomruk: „mhhmhmm…. mam zatwardzenie…”. Podobnie mam słuchając materiału grupy K.A.S.K.
I dlatego teraz zakładam kask na głowę, bo pewnie spadną na mnie obelgi, za obrazę, pomidory i tony kupy…
Dla kogo jest to zatem płyta? Na pewno dla wielbicieli core’owych klimatów, a także dla wszystkich ciekawych, co ukrywa się w zakamarkach polskiego rynku muzycznego, a dokładniej w jego nie odkrytych meandrach miejscowych grup próbujących się przebić; nie w mainstreamie z radia i kolorowych magazynów plotkarskich, ale w niszy naszych miast i miasteczek. Utwory na płytce K.A.S.K – u są też jako się rzekło dość przebojowe, nie radiowe, co to, to nie – ale na pewno dobre do piekiełka po sceną, pogo i krwawego moshu.
Jeśli podciągnąć je pod moje skojarzenia z „Metrem” – proponowałbym pójście w tę stronę, może jakiś koncept album na debiut? – jest to płytka bardzo zaskakująca, ciekawa i miażdżąca pod wieloma względami. Po długim namyśle i kilku przesłuchaniach (również na posiedzeniu gabinetu, ale na szczęście bez zatwardzenia) postanowiłem grupie z Krasnystawia wystawić ocenę 7,5/10.
Choćby nie wiem, co więcej z tej płyty wyciągnąć nie jestem w stanie, ale trzymam za nich kciuki i kiedy wydadzą debiutancki pełnowymiarowy materiał z nieukrywaną ciekawością go posłucham. I tyleż – brutalnie, ale bez abstrakcji.

środa, 7 września 2011

Dream Theater – A Dramatic Turn Of Events (2011)



Czarne chmury, które zebrały się nad zespołem, gdy współzałożyciel i wieloletni perkusista Mike Portnoy ogłosił, że odchodzi z DT mogły przyczynić się do poważnego kryzysu (podobnego jak miało to miejsce, gdy z zespołu odszedł klawiszowiec Kevin Moore), jednak panowie i tym razem szybko znaleźli następcę – Mike’a Manginiego i przystąpili z nim do pracy nad jedenastą płytą. Jeśli przyjrzeć się okładce poprzedniego albumu „Black Clouds And Silver Linnings” widać na nich drzwi, wielokrotnie zastanawiałem się co za nimi jest, teraz już wiem, że przez nie wychodzi się na morze chmur i dokonuje sztuki iście cyrkowej. Spacer po linie na jednokołowym rowerku ze świadomością pękania tejże liny i czyhającego w morzu chmur straszliwego rekina pod postacią samolotu, to nie lada wyczyn. Dramatyczny zwrot wydarzeń nie dotyczył tylko radykalnej zmiany w składzie, ale także w podejściu do grania. Zwiastowany w „A Count Of Tuscany” zwrot ku bardziej lirycznym i przestrzennym dźwiękom na najnowszej płycie znalazło swoje rozwinięcie, jednakże w dość nieoczekiwanej formie.

poniedziałek, 5 września 2011

Relacja XXIII: Sabaton (Centrum Stoczni Gdańskiej, Gdańsk 1 IX 2011)


Srebrny Ford Shelby GT500 najnowszej generacji mknie ulicą, z piskiem opon przejeżdża przez niestrzeżony przejazd kolejowy i z rykiem silnika wjeżdża na lotnisko, na który opada myśliwiec F – 16. Wymija samolot i gwałtownie hamuje przed nim puszczając z nadal rozpędzonych, rozgrzanych do czerwoności tylnich opon dym…
To wbrew pozorom nie fragment pościgu z najnowszego odcinka przygód Jamesa Bonda, a kartka z bieżącego kalendarza Top Gear na miesiąc wrzesień. Na samej górze obok nazwy brytyjskiego programu motoryzacyjnego widnieje komentarz: „Jest subtelny jak atak całej dywizji pancernej na mały kraj. Skuteczny atak, trzeba dodać”. Tak można by w skrócie opisać koncert, a zwłaszcza szwedzkiej grupy Sabaton, który odbył się pierwszego dnia września w Gdańskim CSG.

Na miejsce dotarłem przed 19, jednak wężyk, który posuwał się bardzo powoli do bram hali uniemożliwił mi wysłuchanie pierwszego supportu, którym była kanadyjska formacja Skull Fist. Panowie zaczęli punktualnie (rzecz niespodziewana), po czym skończyli po około dwudziestu/trzydziestu minutach grania, wedle tego, co powiedział mi zapytany o to chłopak, z którym po koncercie się chwilę pogadało. Im bliżej hali przez ściany dobiegał nawet jakiś dźwięk – rzężenie gitar i wokalne piski w stylu thrash metalu w klasycznym wydaniu z lat 80. Taką bowiem muzykę panowie grają, jednakże jak się zaprezentowali i czy ich granie ma ręce i nogi nie wiem, bo jako się rzekło nie słyszałem ich, a usłyszenie przez ścianę to jak o dupę potłuc. Z debiutanckim materiałem zespołu, płytą „Head öf the Pack” wydanym w tym roku również się nie zapoznałem, ale prawdopodobnie straty nadrobię. Wydaje mi się jednak, że nie jest to nic wielkiego, ot kolejna kapela, która gra w stylu starej Metallici i pozostałych z Wielkiej Czwórki.

Nieco po godzinie 20 na scenie pojawił się drugi zespół supportujący, a mianowicie niemiecki Primal Fear. Ten należący do drugiej fali niemieckiego power metalu zespół nie należy do moich ulubionych, twórczość grupy nie ukrywam znam słabo i nie popadłem w zachwyt przesłuchując płyty studyjne zespołu przed koncertem. Nie mam wszak obowiązku znać wszystkich zespołów grających klasyczny niemiecki power metal, a już zwłaszcza ich ubóstwiać. Do tych bowiem (a zarazem pierwszej, najważniejszej fali niemieckiego poweru) należą Helloween i Blind Guardian.
Ralf Scheepers 
Grupa dowodzona przez wokalistę Ralfa Scheepersa (ex Gamma Ray) i basistę Matta Sinnera zaprezentowała się jednak bardzo interesująco.
Po instrumentalnym wstępie uderzyli utworem „Sign of Fear”. Gdy ten wybrzmiał zagrali kawałek „Chainbreaker” przy którym poszła pierwsza fala poga.
Później Primal Fear zagrał dwa starsze utwory, a mianowicie „Batalions of hate” oraz „Nuclear Fire”. Po nich przyszła pora na „Running in the dust” oraz „Angel in Black”.
Po odśpiewanym wspólnie z publicznością utworze „Six Times Dead”, Primal Fear zagrał kawałek „Final Embrace” po czym zagrał na bis (obowiązkowy w repertuarze niemal każdego tego typu zespołu) metalowy hymn „Metal is Forever”.
Matt Sinner
Cóż można powiedzieć o tym jak zagrał PF? Na pewno był to bardzo dobry, energetyczny koncert. Zagrali bardzo ostro i przyjemnie. Podobnie jak mój kumpel z którym poszedłem na ów koncert, jestem jednak zdania, że Scheepers średnio pasuje do stylu w jakim gra zespół – a mianowicie w specyficznej mieszance power i heavy metalu wzbogaconego o progresywne wędrówki. Głos ma świetny, tego się zaprzeczyć nie da i był w znakomitej formie, ale czemu niemal wszędzie wstawia wysokie, piejące rejestry to nie mam pojęcia, kiedy tego nie robił wychodził znacznie ciekawiej. Z całą pewnością można też powiedzieć, że jako przystawka przed daniem głównym Primal Fear odwalił kawał dobrej roboty i kapitalnie rozgrzał narastający z każdą minutą tłum.

Joakim Broden
Kilka minut po 21 z głośników rozbrzmiały charakterystyczne orkiestracje i na scenę wśród okrzyków radości i wiwatu publiczności wkroczył Sabaton, który od razu wytoczył ciężkie działa w postaci „Ghost Division”. Zaraz potem „In the Name Of God”, po nim „Aces In Exile”. Następnie „Screaming Eagles”, „Final Solution” oraz dedykowany polskiemu fanklubowi zespołu Polish Panzer Batallion – „Swedish Pagans” odśpiewany razem z publicznością.
Również odśpiewany został z publicznością kultowy już kawałek „40:1”. Po nim zabrzmiał jeden z moich najukochańszych utworów Szwedów „Cliffs Of Gallipoli’, a następnie „Into The Fire” z dodanym cytatem z kawałka „Attero Dominatus”. Kolejnym utworem był rzadko grany „Purple Heart”, a zaraz po nim „Coat Of Arms”. Na chwilę zmienili klimat prezentując „Metal Rippera”, by następnie zagrać „Uprising” i na koniec znów wrócić do „metalowej opowieści” w utworze „Metal Machine”.
Fire!
Intensywny i dość nieoczekiwany set Sabatonu zakończył się przed godziną 23, na próżno wołano o bis, panowie nie wyszli ponownie zarzekając się, że spieszą się na samolot.
Cóż jeszcze? Joakim żartował i cieszył się z naszej niespożytej polskiej energii, próbował zrozumieć skandowane przez tłum polskie słowa („Jeszcze jedno piwo”), a na koniec nawet rzucił się ze sceny w tłum. Fantastycznie pomyślane były efekty specjalne, raz po raz bowiem na scenie pryskały w górę snopy iskier lub wybuchały ogniste eksplozje, których żar był wyczuwalny nawet kilka metrów od sceny. Przyznać trzeba, że byli w świetnej formie, choć jak uważa mój kumpel, Joakim momentami śpiewał słabiej niż na poprzednim koncercie (kiedy grali w gdyńskim Uchu), ale tego nie wiem, był to bowiem mój pierwszy koncert Sabatonu i będzie to jedna z tych nocy, którą się będzie wspominać jeszcze długo. A że set krótki? Cóż, zawsze można puścić sobie niedawno wydaną dwu płytową koncertówkę „World War Live – Battle of the Baltic Sea”.
Lupus z Danielem Myhrem

Wieczór, niewątpliwie należał do udanych. Właściwie to mało powiedziane, był to jeden z najwspanialszych wieczorów mojego życia, który dopełnił się wspólnym zdjęciem z Danielem Myhrem (klawiszowcem zespołu – reszta nie chciała wyjść) i „jeszcze jednym piwem” wypitym po koncercie w pubie. Następna okazja, żeby zobaczyć Szwedów w akcji podbijających swoją muzyką Trójmiasto? Prawdopodobnie za rok - i wiem jedno: muszę tam być!

sobota, 3 września 2011

Permanent Vacation Festival (Ucho, 31 VIII 2011)


Kolejne wakacje dobiegły końca, a wraz z nimi nadszedł wrzesień oraz nieuchronny powrót do szkoły. Ostatni dzień sierpnia został wykorzystany jako okazja do ich podsumowania i zasugerowanie, że wakacje tak naprawdę trwają nadal – w nas. A wszystko przy zróżnicowanych dźwiękach trójmiejskich zespołów.
Tym razem w gdyńskim Uchu wystąpiły następujące grupy: istniejący od niedawna Pomelo Taxi, zjechany przeze mnie poprzednim razem Pretty Scumbags, zawsze dobry Kiev Office, zaskakujący C4030 i zupełnie nieoczekiwanie, „prosto z Libii” przyjechał do nas solowy projekt Michała Miegonia, czyli Khaddafi.

Ten pierwszy składał się zaledwie z trzech osób – wokalistki, śpiewającego basisty i śpiewającego perkusisty. Zespół zagrał zaledwie pięć kawałków (na razie tylko tyle miał przygotowane, ale szykuje kolejne), które pachniały mi stylistycznie punkiem zmieszanym z Rage Against the Machine, reaktywowanym niedawno Illusion, momentami nawet trochę Ścianką. Utwory? Na pewno pomysłowe, energetyczne i na swój sposób minimalistyczne, czasami bardzo przestrzenne. Bardzo ciekawie wychodzi też dialog wokalny pomiędzy członkami grupy – łagodny, ale niepozabawiony pazura głos wokalistki świetnie współgrał z szorstkimi krzykami perkusisty. Jedyne do czego bym się przyczepił to, to że wszystkie utwory są po angielsku. Skoro to polski zespół, czemu nie tworzyć po polsku? Finowie mogą po fińsku a my nie? Mikołaj Rej przecież powiedział, że Polacy nie gęsi, iż swój język mają.
Pomelo Taxi

A tu znów ta durna moda na światowy język jakim jest angielski, no ale dobra czepiam się.
Ogólnie, gdybym miał wsiąść do takiej taksówki to zrobiłbym to w ciemno, zawiozą Cię gdzie chcesz szybko i w bardzo smaczny sposób (kto jadł pomelo, będące połączeniem pomarańczy, grejpfruta i melona, zrozumie aluzję).

Drugi wystąpił Pretty Scumbags, zespół, który już raz zjechałem i to dość ostro. Nastawiałem się, żeby tym razem znaleźć jakieś pozytywy, ale nie udało się to w pełni, niestety.
Kiedy chłopaki weszli na scenę z głośników poleciał bondowski gunbarrel z lat 60, który świetnie pasowałby do wykonywanej przez nich muzyki jako intro – gdyby tylko to oni go grali. Po chwili uderzyli swoim pierwszym kawałkiem – inspiracje latami 60 i 70 słychać bardzo wyraźnie, tylko podane w nowoczesny sposób.
Podoba mi się konstrukcja kawałków PS – ciekawe riffy, chwytliwa kompozycja, interesujący wokal i bardzo dobry perkusista. Niezwykle interesująco zespół wypadał wtedy, kiedy pojawiały się dłuższe instrumentale – dostawiłbym klawisze i skręcił w stronę Hawkwinda, albo wczesnego King Crimson. Chłopaki jednak nie ograniczają się tylko do złotego okresu muzyki rozrywkowej, ale z powodzeniem sięgają też po patenty awangardy lat 90, jak choćby w zaśpiewanym po polsku, chwała im za to, utworze „Trzy miasta”, w którym można się doszukać wpływu Pidżamy Porno, T.Lovu, czy nawet nowych grup takich jak Neony czy Neo Retros. Nie ukrywają też swoich ewidentnych inspiracji Beatlesami (nie tylko stylizowanie się wyglądem). Czy słuchając utworu zatytułowanego „Abbey Road” nie ma się poczucia, że to jakby hołd dla legendarnego studia i kultowego albumu czwórki z Liverpoolu?
Maks Krzywkowski

Nawet bym powiedział, że w tym kawałku wyraźnie słychać inspiracje takimi zespołami jak Muse, Coldplay czy Kings Of Leon. Gościnnie wystąpił z chłopakami (w jednym utworze zaledwie) Maks Krzywkowski, znany choćby z Timmy And the Drugs.
A co nie podoba? Nazwa. Ta jest po prostu koszmarna i przerażająca.
Pretty Scumbags
Wokalista ma świetny głos, ale momentami próbuje z siebie wydusić za wiele, szkoda też żeby zdarł sobie głos. Nadal śmieszy mnie gitarzysta, który gitarę ma niemal pod szyją, choć tym razem wisiała jakoś niżej. Basista garnie się do śpiewania, cały czas ruszał ustami – może dać mu drugi mikrofon? Tyleż. Mam też dziwne poczucie, że chłopaki za bardzo nie wiedzą, co właściwie chcą grać. Jeśli ma to być polski eklektyzm w rodzaju Muse, to trochę im to nie wychodzi. Życzę chłopakom żeby znaleźli swoją drogę, niszę i styl, zmienili nazwę i przede wszystkim dużo grali i nie poddawali się, bo poczynili ogromny postęp i chwała im za to.

Następnie zagrał doskonale znany w Trójmieście zespół Michała Miegonia, którego nikomu nie trzeba przedstawiać, a mianowicie Kiev Office.
Kiev Office
Szczerze mówiąc ten koncert był zaledwie poprawny. Set składał się niemal wyłącznie z utworów z najnowszego wydawnictwa grupy „Antona Globby” (z poprzedniej zagrali tym razem tylko „Dance through the end Of night”. I tak po przebojowym, wyjątkowo zupełnie spłaszczonych, „Dwupłatowcach” zagrali „Przygodę na Mariensztacie”, następnie „Trust Me Jonas” i „Around the Globba”, w którym to zabrakło mi chórków Asi. Kawałek ten też zabrzmiał nieco bardziej przestrzennie niż na płycie.
Michał Miegoń

Zaraz potem „Mężczyźni w Strojach Kosmonautów”, który już nie pachniał mi Lemem i Ijonem Tichym, ani Pirxem (coś jakoś słabiej został zagrany). W nim na szczęście nie obyło się bez gestu zwycięzcy w stylu Rocky’ego Balboa. Kolejna była „Karolina Kodeina” – też jakoś słabiej zagrana i znów bez Asi na drugim wokalu. A potem jeszcze „Anton Globba” i „Hexengrund”. Zabrakło mi jakiegokolwiek utworu śpiewanego przez Asię Kucharską.
Tak naprawdę energią kipiał tylko Krzysiek Wroński, który jak zawsze bębnił tak, że było miło patrzeć i słuchać.

Czwartym zespołem był C4030. Pod specyficzną i podobno coś znaczącą nazwą kryje się projekt łączący w swojej muzyce elementy rocka, funky, jazzu oraz muzyki żydowskiej (klezmer). Zaskoczyła mnie ta grupa, nie spodziewałem się usłyszeć tak kapitalnych dźwięków – dość łagodnych, nastawionych bardziej na instrumentale niż na wokal, z dużą ilością oryginalnych pomysłów i niesztampowego podejścia.
Ludzi w tym czasie mocno ubyło, widać ludzie takich rzeczy nie lubią słuchać, a szkoda bo grali bardzo interesująco. Denerwuje mnie ta mentalność – przychodzimy na to, co znamy i lubimy, tudzież bo grają moi znajomi, a resztę po prostu olewamy, nie poznajemy niczego innego, bo po co… nie potrafię po prostu zrozumieć kompletnie takiego podejścia.
C4030

Grupie należą się duże brawa za niebanalne teksty śpiewane po polsku i korzystanie z wierszy Czesława Miłosza (a przypomnijmy aktualnie mamy Rok Miłosza).
Fantastycznie też wychodzi chłopakom łączenie klezmerskiej tradycji z lekkim, popowym nawet bym powiedział brzmieniem, melodyjnym i wpadającym w ucho.
Basista C4030 z flecikiem
Wiele do życzenia pozostawia wokal, który na początku wydał mi się dziwny, nie pewny i trochę niepasujący, jednak później można się przyzwyczaić i chyba trudno wyobrazić sobie innego wokalistę. Momentami była to bardzo liryczna, melancholijna i smutna muzyka, okraszona pięknymi dodatkami: flet, harmonijka.
Gdyby dodać jeszcze akordeon w ogól byłoby cudownie. Obok Pomelo Taxi, to właśnie ten zespół wypadł najciekawiej i najbardziej zachęcająco do dalszej obserwacji.

Na koniec została zalewie garstka słuchaczy. Można powiedzieć, że występ ostatniego artysty był tylko dla wybranych. Libijski dyktator przebrał się za Michała Miegonia i wyszedł na scenę w szortach, złotej peruce i czapeczce, a następnie za pomocą samplerów i tym podobnych zabawek zaczął wyczarowywać dźwięki z pogranicza techno i elektro.
Khaddafi

Dalej już było to, w czym Goran czuje się chyba najlepiej – miotanie się po scenie, radosne podskakiwanie i śmieszne miny. Fantastyczny klimat udzielił się chyba wszystkim, którzy również zaczęli tańczyć w rytm muzyki Khadaffiego.
Khaddafi
Na koniec był nawet chilloutowy kawałek oparty na motywach Gregoriana… Co tu dużo mówić, Miegoń jest geniuszem, a na pewno człowiekiem niezwykle dowcipnym i niepozbawionym humoru i autodystansu do samego siebie.

Podsumowując, był to niezwykle udany i ciekawy ostatni dzień kalendarzowych wakacji.
To prawda, że wakacje trwają nadal – w nas wszystkich, ale dla wielu nie zmieni to faktu, że następnego dnia trzeba było iść do szkoły. Kogo ten zaszczyt omija we wrześniu, nie ominie w październiku niestety. Naładowany pozytywną energią na cały kolejny miesiąc miałem ochotę zrobić tylko jedno, wyjść na ulicę i krzyczeć – zupełnie jak w piosence grupy T. Love.