poniedziałek, 26 września 2011

Relacja XXIV: State Urge (18 IX 2011, „Młody Byron”, Sopot)


Warto odczekać jakiś czas i nie chodzić na koncerty zespołu, który się bardzo lubi i ma on szczególne miejsce w sercu i pamięci muzycznej. Przekonałem się o tym, gdy odstawiłem na bok Blue Jay Way, które po upływie pewnego czasu zachwyciło mnie ponownie. Tak samo miało to miejsce ze State Urge. W wypadku tego zespołu odstawka wynikała raczej z małej ilości koncertów niż znudzenia materiałem. Świetną okazją, by posłuchać niezwykłego gdyńskiego kwartetu po takiej przerwie był nieplanowany przeze mnie kompletnie wypad do sopockiej kawiarni artystycznej „Młody Byron” mieszczącej się w Domku Sierakowskich.
Mój dobry kumpel Grzesiek, niezwykle przytomnie zwrócił mi uwagę, że State Urge będzie tam grać zaledwie trzy dni przed koncertem. Nie było mi bowiem o tym koncercie wiadomo zupełnie nic. Bez zastanowienia zaplanowałem sobie, że wybiorę się, choć przyznam, że miałem nieco inne plany na tamten niedzielny wieczór, i wspólnie wybraliśmy się na występ chłopaków.

Marcin Bocheński, Krystian Papiernik i Marcin Cieślik
.
            Obok utworów znanych już chyba wszystkim z fantastycznej epki „Underground Heart” zabrzmiały utwory nowe i covery, w tym kawałki legendarnego Pink Floyd, do którego chłopaki wyraźnie nawiązują  w swojej twórczości. I tak obok „Preface” i „Heave a sigh”, suity „Underground heart” i rozwniętego o fragment z „Podróży Pana Kleksa” utworu „Mr Inklobot’s Journeys” (to wszak piosenka o Ambrożym Kleksie ze wspaniałych książek Jana Brzechwy!) pojawiły się nowości, zwiastujące kolejną epkę, którą chłopaki planują w niedługim czasie wydać. Pierwszym z nowych utworów była „Iluzja”, który fantastycznie wkomponował się w efekty świetlne, czy też raczej te wpasowały się w muzykę SU.
Marcin Cieślik i Michał Tarkowski
Najpierw klawiszowy smutny wstęp, który przechodzi w jakby dyskotekową pulsację a wraz z uderzeniem gitar i perkusji przed oczami zaczyna się istny taniec galaktyk, mgławic i tęcz. Drugim był „Arpeggio” zagrany pod koniec koncertu, który choć dość krótki, był intensywny. Znów klawiszowy wstęp, który tym razem przywiódł mi skojarzenia z francuskimi piosenkami w rodzaju tych, które tworzyła Edith Piaf, a później kolejne uderzenie ostrzejszych riffów i przestrzennej jazdy bez trzymanki, a do tego jeszcze delikatny wokal Marcina Cieślika.
            W przypadku coverów, zagranych w specyficzny, inny niż zazwyczaj, a przede wszystkim nieodegrany sposób chłopaki zagrali „Hallelujah” (tym razem rozpięte jedynie na gitarze i głosie Cieślika i dopiero pod koniec z energetycznym wejściem pozostałych instrumentów), „Again” grupy Archive (jestem pewien, że gdyby został ogłoszony konkurs na najlepszą interpretację tego utworu, State Urge znajdowałoby się w ścisłej czołówce faworytów). I oczywiście, jak wspomniałem wcześniej, Pink Floyd: a wśród nich fantastyczne „Echoes” i „Comfortably Numb”, przy którym dosłownie zakręciła mi się łezka. Na bis chłopaki zagrali jeszcze raz otwierającą epkę kompozycję „Preface” i zeszli w burzy oklasków.

Osobna kwestia to nagłośnienie – to bowiem było najlepsze z dotychczasowych jakie słyszałem na koncertach chłopaków. Wyważone, a jednocześnie ostre tam gdzie być powinno ostro, przestrzenne i płynące w pomieszczeniu, które pomieściło znacznie więcej osób niż było to planowane i jednocześnie mogło pomieścić. Bardzo pasowała oprawa świetlna, momentami nawet świetnie skoordynowana z muzyką SU. Przeszkadzał jedynie trochę za często puszczany dym, który wyraźnie przeszkadzał dziewczynom siedzącym w pierwszym rzędzie krzeseł.
To już święta?

Cóż jeszcze? Po dość długiej koncertowej nieobecności chłopacy wrócili w wielkim stylu. Nie tylko z nowymi utworami i pomysłami, ale też w kapitalnej formie. Muzyka chłopaków dosłownie przenosi w inne stany umysłu; sprawia, że unosimy się gdzieś w przestrzeni jak gdyby po zażyciu jakiegoś narkotyku – sennie, błogo i przyjemnie. Niewątpliwie jest to muzyka, którą można się naćpać – w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Żeby ochłonąć poszliśmy sobie jeszcze z Grześkiem w stronę sopockiego mola, po drodze mijając wykończony już Plac Przyjaciół Sopotu. Zdziwiły mnie drzewa oświetlone w taki sposób jak gdyby były to już święta Bożego Narodzenia. Do nich jeszcze trzy miesiące, ale najwyraźniej architekt postanowił trochę wyprzedzić czas i tym oto sposobem, na początku kalendarzowej jesieni mamy… no właśnie, osobliwe, trzeba przyznać, ale ciekawe. Po powrocie do domu puściłem sobie epkę chłopaków, by jeszcze przez chwilę poobcować z ich niesamowitymi kompozycjami. No, i z niecierpliwością czekam na kolejne udane koncerty i drugą płytową dawkę cudowności…

2 komentarze:

  1. Już w październiku będziesz mógł kupić świąteczną Colę :D

    OdpowiedzUsuń
  2. I to jest straszne... wszystko ma swój czas, ale mimo wszystko trochę się chyba śpieszą z pierdółkami świątecznymi przed świętami ;)

    OdpowiedzUsuń