piątek, 2 grudnia 2022

Polyphia - Remember That You Will Die (2022)

 

Napisał: Jarek Kosznik

Kiedy wydawało się, że ten moment nigdy nie nadejdzie, to czekanie w nieskończoność nareszcie dobiegło końca! 28 października bieżącego roku ukazał się okryty już niemalże mityczną aurą, czwarty pełnowymiarowy amerykańskiego zespołu Polyphia pod tytułem „Remember That You Will Die”. Giganci współczesnej muzyki progresywnej (choć ciężko ich jednoznacznie zaszufladkować), kazali światu i swoim fanom czekać na następce wybitnego „New Levels New Devils” ponad 4 lata! Niemalże rok temu pojawił się na oficjalnym koncie zespołu na twitterze wpis pod tytułem „RTYWD”, co mogło oznaczać coś związanego z długo wyczekiwanym wydawnictwem, jak również być kolejnym z aktów komediowych czy innych gagów z których słynie Polyphia. Poczucia humoru czy dystansu do samego siebie nigdy tutaj nie brakowało.


Proces tworzenia „Remember That You Will Die” rozpoczął się prawdopodobnie już pod koniec roku 2018, niemniej wydany w kwietniu 2019 kawałek „Look But Don't Touch” jak się okazało, nie miał nic wspólnego z procesem twórczym kolejnego longplaya. Moim zdaniem mogły być przynajmniej trzy przyczyny tak późnego i dość niespodziewanego wydania tego albumu. Pierwsza z nich to pandemia koronawirusa, która wywróciła świat muzyczny do góry nogami i wszystkie ustalone dotąd plany musiały legnąć w gruzach. Drugi powód to według mnie chęć większej promocji indywidualnej siebie u wiodących gitarzystów czyli Tima Hensona oraz Scottie'ego Lepage'a gdzie pierwszy z nich rozbudował ogromnie swój kanał w serwisie youtube do ponad kilkuset tysięcy obserwujących w kilka miesięcy podczas pandemii (z wiodącym hitem „Blood Moon” z wieloma milionami wyświetleniami), stworzył wiele projektów z różnymi raperami czy promował sygnowane swoim nazwiskiem akcesoria gitarowe. Scottie także postawił na pewną promocję by wyjść troszeczkę „z cienia" Tima Hensona, zdobywając szeroki rozgłos podczas corocznego „shred collabu” słynnego youtubera Jareda Dinesa. Te działania zapewne miały też na celu zrobić podwaliny pod trafienie do jak najszerszej grupy odbiorców w przyszłości. Trzecia i zarazem ostatnia przyczyna to mogła być też chęć nauczenia się nowych technik gry na gitarze, gdzie lekcji udzielał słynny Tosin Abasi, protoplasta i wynalazca techniki „thump”. Muzykom mogło chodzić o dodanie nowych, kompletnie zwariowanych elementów, na które trzeba poświęcić masę czasu, a w szczególności gdy była to nauka od podstaw.

W pewnym momencie roku 2021 zaczęły dochodzić pewne sygnały z procesu twórczego, gdzie do współpracy mieli zostać zaproszeni dość znani raperzy, wokaliści i jeden wybitny wirtuoz gitary. Zespół postanowił tworzyć wszystko w aurze niespotykanej dyskrecji, gdzie niemalże nic nie wyciekało. Pierwotnie nagrano aż 24 utwory jednak zdecydowano się zawęzić tą listę do 12 numerów. Ta cała, dość misterna „zasłona dymna” trwała aż do maja 2022 kiedy postanowiono wydać utwór „Playing God”, jednakże nie było żadnej wzmianki czy to działanie związane z promocją nowej płyty. Momentem absolutnego przełomu było zaprezentowanie kolejnego utworu pod tytułem „Neurotica” z informacją, że na jesieni w końcu nadejdzie premiera nowego krążka. Temperatura w świecie muzyki sięgnęła zenitu, zespół zdobywał kolejne dziesiątki milionów wyświetleń w internecie, a fani niedługo mogli nareszcie rozwiać wszelkie wątpliwości. Jak na tle poprzedników wypada Remember That You Will Die”? Czy Polyphia postanowiła rozwijać dalej unikatowy, bardzo nowoczesny styl z „New Levels New Devils"? Jak wypadła warstwa instrumentalna zespołu, czy nastąpiło kolejne podniesienie i tak bardzo wysokiej poprzeczki? Jak wypadli po raz kolejny licznie zaproszeni na najnowszy longplay goście?


Płytę otwiera „Genesis”, który bardzo szybko wprowadza słuchacza w specyfikę twórczości Polyphii, gdzie od początku dominuje gęsty klimat r'n'b / hip hop (trochę w stylu rapera Warren'a G) gdzie gitary grają prosty chwytliwy motyw z wykorzystaniem efektu multivoicer/vocoder o bardzo szczególnym, wręcz elektronicznym brzmieniu. Ciekawostką jest fakt, że ten utwór został już zaprezentowany szerszej publiczności podczas letniej trasy po Ameryce Północnej. Bardzo wysmakowane, dojrzale brzmiące riffy, pięknie wykrojone melodie ładnie współgrają z sekcją trębaczy z projektu Brasstracks, którzy wnieśli spory wkład w powstanie RTYWD . Druga część utworu to prawdziwy sztos z pulsującymi, tutaj mocno gospelowymi wstawkami i taką też harmonią, całość emanuje niezwykle bogatym brzmieniem, mimo braku jakiegoś mocnego skomplikowania kompozycyjnego, wszystko jest mocno chwytliwe dla przeciętnego słuchacza. Na saksofonie gra tutaj też młody zdolny Rafa Rodriguez, a gitarzyści pokazują jak poprawnie używać efektu wah – wah (w przeciwieństwie do pewnego legendarnego gitarzysty, ale nazwiska jego nie wymienię gdyż nie będę już tak złośliwy). Taki hit! A to dopiero sam początek! Klimat dość mocno zmienia się w „Playing God”, uchodzącym za śmiały eksperyment zespołu na gitarach klasycznych z nylonowymi strunami. Wiodący, bardzo bogaty dźwiękowo riff został zaprezentowany już w roku 2019 na instagramowych snipetach. Utwór z każdą minutą się coraz bardziej rozkręca, i mamy tutaj do czynienia z charakterystycznymi dla zespołu szalonymi pasażami obu prowadzących gitarzystów, znakomicie się wzajemnie przeplatających. Środek mocno zaskakuje rytmami w stylu bossa nova i skomplikowanymi akustyczno – jazzowymi solówkami, których zagranie na nylonowych strunach jest nie lada wyzwaniem. Wielki wkład w powstanie tego utworu miał Wes Hauch, gitarzysta zespołu Alluvial, który skomponował pierwsze solo oraz akordy w sekcji bossa nova. Nawiązując do słów Tima Hensona, Wes nauczył się tych akordów w dzieciństwie od swego nauczyciela muzyki. Efektem ten owocnej współpracy jest ponad 15 milinów wyświetleń w pół roku w serwisie youtube. Ikoniczny utwór!

Następny „The Audacity” dość mocno wyróżnia się na najnowszym longplayu, ze względu na udział kanadyjskiego muzyka jazz – fusion Anomali. Zabójcze tempo, jazzowa harmonia, bardzo silnie oparcie na rytmie, zdumiewająca technika i muzyczne zakręcenie. Co ciekawe utwór oparty jest na demie kanadyjczyka zatytułowaym „Quarantine Jams”. Ogromne brawa też należą się sekcji rytmicznej dwóch Clay'ów Gober, a i Aeschliman'a gdzie bas jest gęsty i bardzo słyszalny, z kolei mordercze wręcz solo perkusyjne na tle solówek Anomalie w środku wręcz poraża. Henson i Lepage grają w takim tempie bez użycia kostki, często dublując się z basem co winduje poziom trudności niemalże to niemożliwości. Kolejny „Reverie” jest jednym z najlepszych kawałków w historii Polyphii . Stanowi pewną kontynuację „Icronic” z „ Most Hated EP”, a niebywale kreatywny wstęp na gitarze ośmiostrunowej, połączony z wiodącą melodią, wprowadza nas trochę w lata 80-te XX wieku, niczym przejadżka cadillac'iem po bulwarze w Miami Beach. Fajne połączenie starego stylu zespołu z współczesnym „twistem”, bliźniaczych, potwornie melodyjnych gitar, w kontraście w bardziej perkusyjnym podejściem do tych instrumentów. Zakończenie utworu jest mocnym zaskoczeniem, gdzie następuje nagły „detune” instrumentów, gdzie na tle hip hopowo/elektronicznego bitu stworzonego przez producenta Y2K kapitalną solówkę, tym razem na gitarze gra znów Rodriguez. Człowiek wielu talentów, gra tutaj tak wysmakowane, bogate dźwiękowo choć niezbyt szybkie solo, że słuchacz aż się spoci z wrażenia. Jeden z czołowych fragmentów! Zarówno starzy jak i nowi fani amerykanów będą zaskoczeni „ABC”. Krótki , bardzo przebojowy numer utrzymany w konwencji... japońskiego hyperpopu (!), z wokalistką Sophia Black, która śpiewa melodie z szybkością wstawek gitarowych, co jest rzadkie i niezwykle imponujące. Potrzeba trochę czasu żeby przyzwyczaić się do tej mieszanki humoru, pastiszu, przepychu muzyczno – wizualnego, ilości niespodziewanych wydarzeń (japońskie teksty), co doskonale zobrazował teledysk. Zespół zapewne chce tym utworem podbić bardzo im przychylny rynek kraju kwitnącej wiśni. Czegoś takiego jeszcze nie słyszałem w swoim życiu, być może to najbardziej zawiły i skomplikowany utwór popowy z jakim miałem w życiu do czynienia. 


Po nim wchodzi tytułowy „Memento Mori” (po łacinie - „pamiętaj o śmierci”) z gościnnym udziałem Nolana Santany, dość znanego choć wywodzącego się ze sceny undergroundowej rapera i wokalisty, ukrywającego się pod pseudonimem Killstation. Głównymi cechami tutaj są na pewno pewna melancholia i duszność, połączona z radiową lekkością i chwytliwością, solidnym wokalem Nolana i jak zwykle genialnymi riffami, z jednym niesamowicie mrocznym, rodem z utworu „Nasty” z „New Levels New Devils”. Wszystko płynnie przechodzi w „Fuck Around And Find Out” , który jest jedynym w pełni hip – hopowym kawałkiem na albumie. Swoje rymy wykłada tutaj całkiem znany amerykański rapper $not (prawie 2 miliony obserwujących na Instagramie), gdzie znakomicie współgra z melodiami i riffami na gitarze. Środek to naprawdę genialna zabawa akordami, mocno w klimacie chill/r'n'b, gdzie nawet największy ponurak się rozchmurzy. Trochę obawiałem się takiego mixu z rapem, ale jestem cholernie pozytywnie zaskoczony, to jeden z najmocniejszych punktów płyty. Moim zdaniem, „Fuck Around And Find Out” powinien być na szczycie współczesnej listy MTV! Pewna zmiana nastroju następuje w króciutkim „ All Falls Apart” gdzie znów słychać efekt vocoder i zdobywców nagrody Grammy, czyli duet Brasstracks. Bardzo chwytliwe, wręcz „filmowe” melodie stanowią pewnego rodzaju wstęp do utworu „Neurotica”, notabene drugi singiel. Geniusz tego utworu tkwi w tym, że pomimo tak wielu riffów, solówek, karkołomnych popisów główna, bardzo dobrze wpadająca w ucho melodia w różnych postaciach cały czas gdzieś tam wybrzmiewa, a wokół niej zespół zbudował tą kompozycje. Tutaj naprawdę błyszczy Scottie Lepage ze swoją imponującą solówką. Funky pop-metal? Na pewno coś w ten deseń.

Jednym z wiodących momentów na RTYWD jest z pewnością akustyczne intro do „Chimera”, grane z elementami muzyki latynoskiej, bardzo tajemnicze i mroczne, gdzie motyw główny przeplata się z ciężkimi i sążnistymi riffami na gitarach ośmiostrunowych. W pewnym momencie następuje atmosferyczne zwolnienie, gdzie zaczyna rapować kolejny gość czyli Lil West. Ta kooperacja wśród zaproszonych raperów przypadła mi najbardziej do gustu , ponieważ jego rymowanki idealnie współgrają z riffami, a wszystko kończy się harmoniami w stylu Jason Richardsona. Nie pamiętam tak udanego połączenia technicznego grania z hip - hopem. Prawdziwą perełką jest następny „Bloodbath” gdzie na tle spokojnego akustycznego intra (o dziwo kompletnie innego niż w typowym stylu zespołu) słychać emocjonalny i tajemniczy głos prawdziwej legendy muzyki metalowej Chino Moreno ze słynnego Deftones. Nie brakuje tutaj walcowatych, wolnych zagrywek o mocnym ładunku, szalonych wokaliz, a środek utworu to niemalże latynoska wariacja stylu Tosina Abasi'ego, gdzie zapętlenie motywów grane imponującymi technikami jest szalenie satysfakcjonujące. Jakby tego było mało, na koniec znów pojawia się Scottie ze swoją demoniczną solówka, w stylu Dimebag'a Darrel'a czy Wes Hauch'a. Artykulacja i wszystkie niuanse wręcz wgniatają w ziemię. Prawdziwą wisienką na torcie jest kończący album „Ego Death” z gościnnym udziałem legendarnego wirtuoza gitary, Steve'a Vaia. Ten kawałek stanowi wypadkową całej dyskografii zespołu, od samego początku do końca, i dodatkowo jest to najdłuższy utwór w całej karierze. Cała kompozycja jest zbudowana na podstawie początkowego akustycznego motywu przewodniego, który z czasem rozwija się w coraz bardziej rozbudowane kombinacje, coś na wzór „Neurotica” niemniej tutaj panowie naprawdę pojechali po tak zwanej „bandzie” z poziomem trudności, intensywności z zachowaniem ogromnej dawki melodyjności. Punktem kulminacyjnym jest solo Steve Vaia, który tutaj aż tak bardzo się nie popisuje, grając tak charakterystyczne dla siebie dźwięki z szalonymi modulacjami wajchą. W pewnym momencie riff przypomina nieco „podrasowaną” wersję „Nightmare” z albumu „Reinaissance” gdzie wszyscy gitarzyści grają wspólnie, i jak w teledysku na dachu ogromnego budynku następuje zwieńczenie dzieła. Cały utwór kończy się kolejnym występem Brasstracks, tworząc jakby klamrę spinająca całość. To jest prawdopodobnie najlepszy utwór w historii zespołu Polyphia i znak jak daleko już w swoim muzycznym życiu doszli. Co za zakończenie! Czapki z głów!


Trwający blisko 40 minut album „Remember That You Will Die” jest moim zdaniem kolejnym krokiem milowym w historii muzyki, bo jeszcze nigdy nie nagrano takiej płyty, która byłaby przystępna nawet dla przeciętnych słuchaczy, z zachowaniem ogromnego skomplikowania kompozycyjno – technicznego. Mogę nawet stwierdzić, że to lepszy album niż „New Levels New Devils”, ponieważ nie ma tu nawet słabszej sekundy, wszystko od początku do końca jest perfekcyjne do odsłuchu, choć mi osobiście trochę zabrakło odrobiny więcej tajemniczo – mrocznego klimatu takich utworów jak „Nasty” czy „G.O.A.T”. Pewnym zaskoczeniem może się wydawać fakt, że postanowiono mocno wymieszać stary styl z nowym stylem zespołu, a nie tylko rozwijać kierunek trap – metalu. Nowe techniki gry wniosły kolejny potężny arsenał muzyczny do katalogu Polyphii. Powstanie tej płyty trwało potwornie długo, jednak w zamian za to mamy do czynienia z jedną z najlepszych płyt w historii muzyki, doskonale dopracowaną i dopieszczoną w każdym najdrobniejszym elemencie. Po raz kolejny zaproszeni goście wnieśli spory wkład w powstanie albumu, a kooperacje z takimi gwiazdami jak Chino Moreno czy Steve Vai zostaną zapamiętane na zawsze. W moim prywatnym rankingu jest do zdecydowany faworyt do tytułu albumu roku 2022, a gdybym miał utworzyć swoją własną listę najważniejszych płyt mojego życia, najnowsze dzieło Polyphii byłoby na pewno w czołowej dziesiątce. Polecam każdemu kto kocha muzykę, tak po prostu! 

 

Ocena: Pełnia

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz