piątek, 28 stycznia 2011

Wspomnienia i refleksje (część III)


Airbourne:
kopia czy następcy AC/DC ?


AC/DC… tego zespołu nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Któż nie zna  „Highway to Hell”, „Shoot to thrill”, „Back In Black” czy „For those about to rock (We salute You)” ? Nie sądzę, żeby znalazła się, choć jedna osoba, która przynajmniej nie słyszała o tej australijskiej formacji. Grają już ponad trzydzieści lat, są w znakomitej formie i raczej nic nie wskazuje, aby mieli zejść ze sceny muzycznej.
A na pewno z piedestału największych, obok Motörhead, piewców rock’n’rolla w metalu. Tak się przynajmniej wydaje, bo od kilku lat istnieje zespół, który pochodzi z Australii, gra heavy metalowego rock’n’rolla i brzmi jak AC/DC.
Zespół nazywa się Airbourne…

                Powstał w 2003 roku w Warrnambool, w stanie Victoria z inicjatywy… braci… O’Keeffe.
Joel i Ryan O’Keeffe wraz z Davidem Roadsem spotykali się na jam sessions i wtedy Roads poprosił ich,  żeby do niego dołączyli, bracia bez wahania przyjęli propozycję. Basistą został ich znajomy Justin Street, którego poznali na jednej z nocnych imprez obficie polewanych alkoholem. W 2004 roku zespół wydał  własnym sumptem minialbum „Ready to rock” z  basistą sesyjnym, którym został Adam Jacobson. W tym samym czasie przeprowadzili się do Melbourne i podpisali kontrakt z Capitol Records. Wówczas supoortowali też Mötley Crue, Motörhead i The Rolling Stones.
                W 2006 grupa przeniosła się do Stanów Zjednoczonych gdzie wraz z producentem Bobem Marlettem rozpoczęli prace nad pierwszą międzynarodową płytą studyjną. Tak narodziła się płyta z 2007 roku zatytułowana „Runnin’ Wild” . Płytę promowały trzy single: utwór tytułowy, „Too Much, Too Young, Too Fast”, który znalazł się w grze „Gituar Hero” oraz „Diamond In The Rough”. W lutym z niewyjaśnionych powodów Capitol Records zerwało kontrakt i Airbourne przeniosło się do Roadrunner Records.
                3 sierpnia 2008 roku zapytano Joela O’Keeffe o podobieństwa stylu i gry z AC/DC, na co gitarzysta grupy odpowiedział: „Skądkolwiek byś nie był, a zwłaszcza jeśli jesteś z Australii i w dodatku grasz taką muzykę, nie unikniesz pewnych porównań. Nie ważne kim jesteś, musisz zostać porównany. Muszę jednak zauważyć, że porównanie nas do najwybitniejszej rock’n’rollowej kapeli w biznesie, a zwłaszcza takiej, która ciągle istnieje i nagrywa świetne płyty, jest dla nas niczym innym jak pięknym i motywującym komplementem…”.
                W styczniu 2009 roku grupa weszła do studia by zarejestrować swój drugi album (trzeci w karierze i pierwszy dla Roadrunner Records). Nowy utwór „Born to kill” – został zagrany po raz pierwszy w Logan Campbell Centre w Auckland w Nowej Zelandii 7 października 2009 roku. 19 stycznia 2010 roku z kolei zademonstrowali utwór „No Way But The Hard Way” podczas koncertu BBC Radio One Rock Show, a już 9 lutego był singlem dostępnym na iTunes. Nowy album miał swoją premierę 8 marca i nosi tytuł „No Guts, No Glory”. Krytycy zgodnie podkreślają, że muzyka grupy jest silnie zakorzeniona w tradycji grania takich zespołów jak: AC/DC, Judas Priest, Thin Lizzy, Angel City, Rose Tattoo i Motörhead.
               
                Przyznam się, że choć znam twórczość wymienionych powyżej zespołów, to moim zdaniem, najbliżej chłopakom jest do AC/DC. Podobnie jak w AC/DC mamy raczej krótkie utwory (tak do czterech minut) o zwartej konstrukcji zasadzającej się na szybkich rwanych riffach i pędzącej perkusji, a teksty traktują głównie o podrywaniu dziewczyn, popijaniu alkoholu, życiu rock’n’rollowca i motocyklowych eskapadach, ewentualnie o supersamochodach… czyli ulubione tematy dużych chłopców.
                O ile AC/DC wydało piętnaście płyt (ostatnia to znakomita „Black Ice” z 2008 roku) i wszystkie brzmią tak samo, jakby grali ten sam utwór na każdej z nich przez bite czterdzieści minut, czasem dłużej (bynajmniej nie jest to wrzuta), o tyle Airbourne robi tak samo, to słychać, ale przetwarza znane motywy, przez coś, czego bracia Young i spółka już dawno nie mają – spontaniczność, żywiołowość i młodość.
Nie ma u nich, co prawda słynnego mundurka, preferują jednak bardziej spocone torsy i mokre od potu posklejane włosy oraz skórzane motocyklowe spodnie, ale grają w zasadzie tak samo. W zasadzie, bo różnic można by pewnie wskazać wiele, ale nie oto przecież chodzi, żeby pogrążać i mieszać z błotem zasłużonych dinozaurów i klasyków.
                Airbourne to zespół ciekawy i paradoksalnie do zdartego już mocno mam wrażenie stylu grania bardzo świeży i… oryginalny. Potrafi wyciągnąć z rock’n’rollowej tradycji to, co najlepsze i przefiltrować ja przez wspomnianą młodość, żywiołowość i spontaniczność. To po prostu wieczni chłopcy, którzy chcą być tacy jak AC/DC, grać tak jak oni, ale nie kopiować. Chcą się bawić zabawkami, które znane są wszystkim od dawna. Nie naśladować, ale myśleć podobnie, przetwarzać. Imitować, ale robić to puszczając oczko do zagorzałych fanów AC/DC.  Tak naprawdę, to składają oni hołd, odwołując się tym samym do ich słynnego utworu, i robią to w wielkim stylu.
                Są raczej godni miana następców, aniżeli naśladowców czy szufladkowania ich jako „kopia” – gdyż robią to z wielkim wyczuciem i naprawdę cieszą się tą muzyką. Kiedy AC/DC zabraknie, a musi nadejść niestety kiedyś ten moment, Airbourne będzie godnie ich reprezentował. Reprezentował, a zwłaszcza wspominał podobnym stylem, podobną tematyką, a może i własnymi wersjami klasycznych utworów swoich australijskich „starszych” kolegów.

Kiedyś z rozmarzeniem mówiono „Acepiorundece…”, niedługo będzie można pewnie tak samo mówić z rozmarzeniem „Airbourne…”. A my, jeśli kiedyś chłopaki zawitają do Polski, co mam nadzieję nastąpi, będziemy mogli sobie dodatkowo przed koncertem, widząc rozkładających się muzyków i zaczynających grać swojego ukochanego rock’n’rolla, przypomnieć słowa utworu „Giganci tańczą” Budki Suflera z płyty pod tym samym tytułem: „wylądował ich desant[1], oliwią już broń…”.
Ich muzyka właśnie jest jak desant, a  kiedy  wylądują… nie mają litości dla nikogo...
   


[1] Airbourne (ang.) – desant z powietrza; tu w formie australijskiej, gdyż zarówno w brytyjskim, jak i amerykańskim angielskim słowo zapisuje się „airborne”, również stosuje się go jako określenie do pocisków (airborne missiles” – pociski powietrzne, lotnicze).

środa, 26 stycznia 2011

State Urge - raz jeszcze

Na potwierdzenie, że nie wymyśliłem sobie tego co mówił redaktor Kaczkowski. Z tą różnicą, że nie w Minimaxie, a w "Tonacji Trójki". Taka rekomendacja potwierdza w zasadzie to, że zespół miał spore szanse na pojawienie się na "Minimax.pl 6":

http://www.youtube.com/watch?v=nwXY8nuCnd0

Niespodzianka: odrobione lekcje Infinity Overture

Niespodzianka:
- odrobione lekcje Infinity Overture

Symphonic Power Metal. Na taką kombinację patrzę raczej z pobłażaniem i omijam.
Nie tykam się czegoś, co w pełni power metalem nie jest i w dodatku ma żeńskie wokale.
Nie, nic nie mam do żeńskiego wokalu, po prostu nie przepadam. Coś mi jednak mówiło: posłuchaj. Posłuchałem i muszę powiedzieć, że jestem zaskoczony. I to bardzo pozytywnie.
Zespół nazywa się Infinity Overture, pochodzi z Danii i gra naprawdę ciekawie.
                Pierwszą rzeczą, która zwraca uwagę obok doskonałego brzmienia to umiejętności muzyków. Są naprawdę dobre. Melodyjne i szybkie riffy kapitalnie harmonizują z klawiszami i orkiestrą, perkusja jest na drugim planie, ale wcale nie jest wyciszona, bo nie jest zła. Jest wycyzelowana tak, by grała swoje i nie przeszkadzała pozostałym muzykom. Wokal to osobna sprawa. Męski wokal oscyluje gdzieś pomiędzy wysokimi tonacjami Michaela Kiske, Kai Hansena czy Tobiasa Sammeta, a szorstkim, wibrującym wokalem Dio.
Damski wokal uzupełnia i dopełnia niesamowitości. Nie mam porównania, bo jak powiedziałem unikam damskich wokali, jak tylko mogę.
Muzycznie przychodzą na myśl skojarzenia z pierwszym okresem działalności Helloweenu, Edguy’em i Avantasią, a także, czy też raczej zwłaszcza ze Stratovariusem i Yngwiee Malmsteenem. Techniczna, melodyjna solówka wypełniająca właściwy cały utwór, wieńczący pierwszą płytę („Kingdom of Utopia” z 2009 roku) „War cry”, to przywołanie najlepszej tradycji melodyjnego konstruowania solówek z pełną gamą zmian temp.
                Druga płyta, zatytułowana po prostu „Infinity Overture” z dopiskiem „Pt.I” wydana w tym roku to już zupełnie inny zespół. To znaczy ten sam, ale grający trochę inaczej. Nadal jest melodyjnie, gdzieś pobrzmiewają klawisze i smyczki. Ale pojawiają się też zupełnie inne elementy. Pojawiają się ostrzejsze, bardziej black/death metalowe riffy i szybsze tempa perkusji, nawet te z podwójną stopą. Na dobre wyszła też zmiana wokalistki, która została wysunięta na pierwszy plan i trzeba przyznać, że naprawdę umie ona śpiewać. Ma świetny głos i niezwykłą barwę, która kapitalnie buduje klimat. Radzi sobie zarówno w wysokich partiach, jak i tych wymagających troszkę spokojniejszych tonów czy nawet szybszych zaznaczeń (kapitalnie drze ryja!!!!).
Obok niej pojawia się męski wokal, który tym razem nawet growluje. Kiedy śpiewa na czysto, dalej przywołuje na myśl największych i najlepszych wokalistów power i heavy metalu.
Ze skojarzeń muzycznych z innymi wykonawcami takiej muzyki, dodać należy Quorthona i jego epicko-wikingowe klimaty z „Twilight of the Gods” czy dyptyku „Nordland”, ale także te elementy Bathoryego, które plasują się w stylistyce black metalowej. Z deathu też coś się znajdzie, ale nie będę tu podawał nazw, ponieważ jeśli chodzi o death metal mam spore zaległości, a niderlandzki death metal, który znam, tu się niestety (jeszcze) nie zawiera. Jestem też skłonny dodać Dream Theater – ten progresywny szlif… w sumie, czemu nie. Dla każdego coś miłego.
                Podsumowując obie płyty są bardzo interesujące, zarówno pod względem konstrukcyjnym, jak i pod względem bardzo bogatych odniesień. Jestem przekonany, że sam Quorthon byłby (a może jest?) zadowolony z tych płyt i tego niezwykłego zespołu. Pochwał nie szczędziłby też pewnie Mozart i Bethoveen, bo to, co wyprawia się na planie orkiestry to mistrzostwo świata. Infinity Overture odrobiło lekcje na mocną piątkę z plusem. Szóstka będzie, jak trzecia płyta zespołu utrzyma poziom i zaskoczy kolejnymi pomysłami, odniesieniami i zmianami w stylu.
Kolejna płyta? Jeszcze nic nie wiadomo, ani kiedy, ani jaki tytuł, ale mogę się założyć, że będzie on brzmiał po prostu: „Infinity Overture Pt.II” (może jeszcze jakiś dopisek).
O uznanie oczywiście. Tymczasem mi pozostaje nic innego, jak polecić obie płyty każdemu wielbicielowi takich klimatów oraz tym szukającym świeżego, melodyjnego metalowego grania.

Nieznana Budka Suflera - opowieść o dwóch niesłusznie zapomnianych płytach

Budka Suflera. Większość ludzi, gdy słyszy nazwę tego zespołu wzrusza obojętnie ramionami. Inni strzygąc uszami i rozglądając się dookoła jakby obawiali się, że zostaną zlinczowani nieśmiało mówią: „Takie Tango”? Jeszcze niektórzy wymienią nieśmiertelną „Jolkę, Jolkę” czy „Nie wierz nigdy kobiecie”, a ewentualnie także „Bal wszystkich świętych” czy „Martwe Morze”. Znam takich, który z rozmarzeniem jednak przywołają „Jest taki samotny dom”, „Noc nad Norwidem”, „Pieśń Niepokorną”, „Memu miastu na dowidzenia” czy „Noc komety”…
Niektóre płyty i niektóre utwory jednak przechodzą bez echa, tak jakby ich nie było. Od początku są skazane na klęskę, niepowodzenie i zapomnienie, nawet przez samych twórców. Nie wiem, czemu tak się dzieje i nie będę próbował wyjaśniać tego dziwnego zjawiska. Chcę zwrócić uwagę na dwie płyty Budki Suflera, które w ten sposób zostały potraktowane. Paradoksalnie, zostały w ten sposób potraktowane właśnie przez swoich twórców i uważam, że zupełnie niesłusznie, bo po macoszemu. Zachowując chronologię czasową powstania płyt, zaczynamy:

  1. „Na brzegu światła” (1979)     8,5/10

Pierwsza płyta z Romualdem Czystawem przy mikrofonie. Jedyna, którą zespół pisał pod gotowe już teksty. Jedyna płyta zespołu, która została im narzucona (powstała na okoliczność igrzysk olimpijskich w Moskwie w 1980 roku; to wtedy Kozakiewicz pokazał swój piękny, legendarny już gest). Jest to też jedyna płyta, która powstała - miało ich być jeśli się nie mylę trzy. A obok Budki Suflera, poproszono oto Perfect. Perfect płytę nagrał, ale nigdy jej nie wydał. Budka Suflera płytę nagrała, wydała i szybko się jej wyparła. Na próżno szukać na ich stronie tekstów z tej płyty, na próżno szukać wersji koncertowych któregokolwiek z utworów. Nie ma. Płyta nie istnieje. A jednak przetrwała, na przekór Budce Suflera, na przekór próbom zatarcia po niej wszelkich śladów.
                Dwa miesiące temu znalazłem rip tej płyty z oryginalnego dwustronnego winyla Pronit. Dla kogoś, kto swego czasu szalał na punkcie Budki Suflera to rarytas i gratka niesamowita. Dziś pozostał mi do Budki jedynie sentyment, zwłaszcza do starych płyt z lat 70 i kilku z lat 80. Ale wróćmy do opowieści: zassałem bez zastanowienia. Odpaliłem i…
Hm… ciężka sprawa w sumie z tą płytą. Nie jest zła, a przynajmniej nie taka zła, jak można by się spodziewać, po jej „czarnej” legendzie. Muzycznie… to Budka Suflera z tamtych lat…
                Po bluesowo-psychodeliczno-progresywnym okresie z lat 69 – 76 nadszedł czas na jedną z pierwszych budkowych płyt nagranych tak przebojowo. To właściwie kopalnia porządnych rockowych songów, które mogłyby piąć się po listach przebojów, gdyby nie jeden fakt… teksty. Bo teksty, napisane przez Piotra Trojkę, są tragiczne. Dosłownie wręcz – grafomańskie. I wszystkie aż roją się od propagandy i metaforyki niskich lotów oscylującej wokół tematów olimpijskich i sportowych. Puszczając je mimo uszu, zatapiamy się w muzyce napisanej przez Romualda Lipko. I to kawał naprawdę świetnej muzyki. Jak już powiedziałem, jest ona bardzo przebojowa. Ale nie tylko. Jest bardzo melodyjna i przemyślana, słychać w niej wpływ muzyki z tamtych lat. Gdzieś słychać zeppelinowskie eksperymenty, a nawet (zwłaszcza w sposobie nagrania i konstruowania dźwięków) do zapomnianej, równie niesłusznie płyty z tego samego roku belgijskiego zespołu Flyte „Dawn Dancer”, o której już pisałem. Przypadek? Myślę, że nie. Redaktor Kaczkowski naucza przecież, że: Nie ma przypadków.
Obok wiadomej jakości klawiszy Lipki (raz lepiej, raz gorzej), uwagę zwracają ciekawe orkiestryzacje, do których na ostatnich płytach Budka Suflera wróciła z dość wątpliwym, trzeba przyznać, skutkiem. Świetnie wypadają też pozostali muzycy: gitarzysta Jan Borysewicz (znany chyba bardziej jako gitarzysta Lady Pank), wyśmienity basista Andrzej Ziółkowski, który wyjechał do Stanów i tam zmarł oraz wówczas dwudziestokilkuletni perkusista Tomasz Zeliszewski. Pozostał w grupie do dziś, prezentując sobą lepszą lub gorszą formę, tu wypadając nie najgorzej, chociaż trzeba przyznać, że czasami nie wyrabia, mógł wygrywać przejścia z większą pewnością i szybkością, ale ogólnie dorównuje on pozostałym muzykom.
I wokal… Romuald Czystaw. Legenda, obok Cugowskiego i Andrzejczaka najważniejszy wokalista zespołu. Nagrał z Budką jeszcze dwie znakomite płyty, które stylistycznie kontynuują obrany na tej płycie kierunek („Ona przyszła prosto z chmur” w 1980 roku i kultowy „Za ostatni grosz” w 1981 roku). Miał bardzo ciekawą barwę głosu i naprawdę dobre warunki wokalne. Miał własny niepowtarzalny, rozpoznawalny styl. Paradoksalnie, po odejściu z grupy z powodów zdrowotnych, nie wrócił ani do zespołu, ani do śpiewania. Okazjonalnie pojawiał się na koncertach, a na swoim, jednym z ostatnich występów z Budką Suflera, w Sopockiej Operze Leśnej w 2010 roku na kilka miesięcy przed nagłą i niespodziewaną śmiercią dał pokaz oszałamiający po prostu swoich możliwości, przebijając słabą Urszulę i powalając na łopatki beznadziejną Izabelę Trojanowską, stękającego jak zawsze Felicjana Jędrzejczaka i wyciągającego niemiłosiernie, stetryczałego Krzysztofa Cugowskiego… On wiedział (?), że to jego ostatni występ i pokazał jak się powinno śpiewać. Paradoksalnie, wyglądał świetnie, nic nie wskazywało na to, że to jego ostatnie kilka miesięcy życia… dziś śpiewa w największej orkiestrze świata. Już nikt nie zaśpiewa tak jak on… choćby kultowego utworu „Za ostatni grosz”… nikt…
Na swojej pierwszej płycie z Budką już pokazuje swoje możliwości w sposób fenomenalny. Doskonale radzi sobie w wysokich rejestrach, szeptających partiach i budowaniu niesamowitych melodyjnych linii wokalnych.
Na kolejnych płytach jego styl ewoluuje i będzie się rozwijał w bardzo ciekawym kierunku. Ciekawe, jak wyglądałby Budka Suflera, gdyby wokalistą nadal był Czystaw. Jak postąpiłaby dziś, kiedy go już nie ma? Może by się rozwiązali z szacunku dla kolegi, skąd inąd naprawdę świetnego wokalisty? Trudno powiedzieć… kariera Budki Suflera potoczyła się innymi torami, a dziś tworzy wołającą o pomstę do nieba chałę i szmirę, tak niskich lotów, że nie wartą nawet wykorzystania do podtarcia nią, za przeproszeniem, tyłka – brutalne, ale niestety prawdziwe.
Podsumowując, jest to płyta ciekawa. Na pewno warta uwagi ze względu na Czystawa i stylistykę muzyczną obraną na płycie. Później już nigdy właściwie Budka Suflera nie wróciła do podobnego grania. Warto posłuchać jej również po to, żeby uśmiechnąć się słuchając tych, rzeczywiście, strasznych tekstów. Paradoksalnie, tytułowy utwór ma naprawdę świetny tekst i zdecydowanie najlepszy na płycie i jest to chyba jeden z najlepszych tekstów napisanych dla Budki (skojarzenia z „Zegarmistrzem Światła” Tadeusza Woźniaka?). Sądzę, że nie słusznie starano się ją zlikwidować, zapomnieć o niej. To wbrew pozorom, kawał naprawdę świetnej roboty, zarówno pod względem muzycznym, jak i paradoksalnie, tekstowym, mimo wszystko…

2. Giganci Tańczą (1986)        9,5/10

Czwarta płyta Budki w latach 80. Druga nagrana ponownie z Krzysztofem Cugowskim, po jego powrocie do grupy (w 1984 wydali słabą „Czas czekania, czas olśnienia” ). Obok dwóch wyśmienitych płyt nagranych z Czystawem, jest to ich najlepsza płyta z tamtego okresu. Potem już nigdy nie nagrali płyty tak dobrej, jak ta.
Dobrze, były wyjątki w postaci „Ciszy” (1993), „Nocy” (1995) czy „Nic nie boli tak, jak życie” (1997), ale one reprezentowały i reprezentują już zespół zupełnie inny. Mówimy o płytach zapomnianych, a „Giganci Tańczą” zostali zapomniani, mało tego: w 1998 i 2008 roku zostali skandalicznie sprofanowani… ale do rzeczy…
                 Jest to jedyna płyta Budki Suflera na której można posłuchać rasowego heavy metalu w stylu lat 80. Obok kultowych „Dorosłych dzieci” (1983) i „Kawalerii Szatana” (1986) Turbo, legendarnego TSA oraz początkującego wówczas Vadera to chyba jedyna taka płyta w polskiej muzyce heavy metalowej. Jednak płyta nie jest w całości heavy metalowa, bo dzieli się na dwie odrębne części, połączone wspólną tematyką. Nie jest też w pełni heavy metalowa z tego względu, że ta druga część jest troszkę inaczej skonstruowana niż wskazywałaby nazwa heavy metal. Poza tym czy Budka Suflera naprawdę grała heavy metal? Przekonajmy się, słuchając płyty:
                 Otwierająca płytę (jej część pierwszą) „Kwadratura koła” to walec. Potężne uderzenie perkusji na wstępie, które dosłownie wbija w fotel. Potem wchodzi złowróżbny akord na klawiszach i odbijany ton gitary… do tego świetny tekst o zagubieniu we własnym schizofrenicznym świecie. Tego utworu nie powstydziłby się Megadeth, a nawet Black Sabbath z okresu współpracy z Dio. Na zakończenie pojawia się nawet… rap (!). Drugi jest „Gratuluję Ci”  - nieco tylko wolniejszy, na początku wyłaniający się, a potem przyśpieszający. Potem jest masywnie i krocząco. A mrocznego tekstu nie powstydziłby się nawet Dio, gdyby tylko umiał śpiewał po polsku.
 Trzeci jest utwór tytułowy – wolny, bardziej bluesowy niż metalowy, ale to tylko spowolnienie. Dodatkowo mamy kapitalny, niezwykle dowcipny tekst i melodyjny motyw na saksofonie.
Czwarty numer to „Synowie Chin”. Masywny riff gitary, potężne uderzenie perkusji i zaczynamy marszowy pochód, którego celem jest podbicie świata. Tekst, przywodzi na myśl skojarzenia z utworami Turbo z tego samego okresu.
Ostatnim na stronie A jest interesująca, trochę niepasująca do całości albumu ballada „Bez wstydu”. Nie, nie jest to kolejna „Jolka, Jolka” czy cukierkowe „Dmuchawce, latawce, wiatr”. Zaczyna perkusja, potem wchodzi melodyjna gitara i właściwie nie zwalniamy tempa, dalej jest marszowo, ale słowa tekstu przywołują do porządku. Podmiot liryczny ma problem… i to poważny. Nie będę zdradzał jednak jaki.
Na dokładkę znów pojawia się  na chwilę saksofon.
                Druga część płyty, czyli strona B, to w oryginalnej wersji zaledwie trzy utwory (w rozszerzonej z 1995 roku otrzymujemy jeszcze dwa bonusy). Pierwszy to „W niewielu słowach” - minisuita, trwająca około siedem minut liryczna i unosząca się w przestrzeni opowieść o poszukiwaniu własnego ja, próbie uchwycenia prawdy. Płynący i rozwijający się powoli utwór, nawet w swoim najszybszym momencie, jest utrzymany w średnim tempie i przywodzi na myśl… pierwszą płytę King Crimson !). W siódemce przyśpieszamy, znów jesteśmy na terenie heavy metalu. Mroczny riff i unoszące się klawisze, polifoniczny wokal i duszna atmosfera unosząca się znad tekstu. Ten utwór też byłby godny Dio. Ostatnia jest „Moja Alabama” – zaczynają klawisze, których nie powstydziliby się pewnie w Deep Purple, gdyby jeszcze pozwolić im się wyszaleć, ale nie tym razem, są tylko tłem dla reszty muzyków. Utwór jest raczej wolny, duszny i na pierwszy plan wysuwa się mięsisty bas. Na refren całość delikatnie przyśpiesza.
Dziewiątka, czyli pierwszy bonus, to niepasujący trochę do całości, utwór o motocykliście i jego maszynie. „Znikający punkt” jest szybki, masywny i ma ciekawy riff przewodni. Dziesiątka to „Klaustrofobia”. Zaczyna się od przesterowanej gitary i klawiszy i delikatnych uderzeń hi-hata. Wchodzi tekst – smutny, duszny, klaustrofobiczny. Utwór przyśpiesza i potężnym akcentem kończy całą płytę.
                Muzycy, którzy grają na tej płycie, to też ciekawa sprawa. Obok Romualda Lipko (naturalnie) na klawiszach i Krzysztofa Cugowskiego przed mikrofonem mamy znakomitego basistę Piotra Płechę, który nagrał z Budką dwie płyty (tę wcześniejszą i tą) oraz sesyjnie udzielał się na nieudanej „Ratujmy co się da” z 1988 roku. Niestety nie kontynuował kariery basisty w zespołach rockowych i zaczął się udzielać… w ruchach chrześcijańskich…
Na gitarze Krzysztof Mandziara – bardzo dobry gitarzysta, który pojawił się na dwóch płytach Budki (z 1984 i tej), wcześniej występował w zespole Cross, a po odejściu z Budki współtworzył bluesrockowy zespół CrossRecydywa, który rozwiązał się w 2007 roku wraz z jego odejściem z zespołu. Aktualnie występuje z własnym zespołem pod pseudonimem Wojskowy.
Na perkusji Tomasz Zeliszewski. To, co wyrabia na tej płycie to po prostu mistrzostwo. Zupełnie inne podejście niż siedem lat wcześniej, brawurowe przejścia i… to już kwestia nagrania… te potężne, odbijające się uderzenia, albo te delikatne liryczne budowanie klimatu w niektórych partiach… ogromny postęp, który Zeliszewski poczynił na tę płytę, słychać do dziś, choć dziś to już właściwie nie ma co grać. Mógł z niego być świetny bębniarz, został zaledwie dobry i w dodatku od czterdziestu lat w tym samym zespole, szkoda.
Osobna sprawa to Krzysztof Cugowski. Wówczas w szczytowej formie, nigdy potem nie zaśpiewał tak niesamowicie i z takim  wyczuciem. W późniejszych latach miał momenty, ale tylko tyle. Dziś jest wokalistą masakrycznym, zmanierowanym i po prostu nieciekawym. A wtedy… miał naprawdę dobry głos i ciekawą, nietypową modulację linii. Na tej płycie wyraźnie słychać inspiracje Dio czy Hetfieldem (!), wyraźnie słychać inspirację Dickinsonem czy byłym wokalistą TSA Grzegorzem Kupczykiem. Później raczej do tych inspiracji już nie wracał.  A miał naprawdę mocny głos.   
Ktoś pewnie powie, że to raczej hard rock jest. Ale ja się będę upierał, że to jest heavy metal. Jedyna taka płyta w dyskografii Budki. I jest to płyta naprawdę świetna, mocna i dająca po głowie. Na uwagę zasługują bardzo dobre teksty, jedne z najlepszych jakie Budka kiedykolwiek miała, przeważnie oscylujące tematycznie wokół pustki, zagubienia, schizofrenii i ogólnie pojętego mroku duszy.
Dla wielbicieli Budki pozycja obowiązkowa, dla zwolenników mocniejszego grania niezła ciekawostka, a dla fanów Turbo i TSA, pozycja po prostu godna uwagi.
                W tym miejscu powinienem zakończyć, ale chcę jeszcze zauważyć kilka faktów, odnośnie tej płyty. W 1998 roku Budka zrealizowała akustyczną wersję „W niewielu słowach”. I właściwie nic się nie zmieniło, utwór może zrobił się jeszcze bardziej liryczny poprzez dodanie ciekawej orkiestryzacji. Ale teledysk, który zrobili do tego utworu to po prostu profanacja. Co mają mnisi i stylistyka rodem z Monty Pythona z utworem o poszukiwaniu własnej tożsamości? Nie wiem i nie rozumiem tego zupełnie.
W 2008 roku wydali płytę „Było” na której zrealizowali nowe wersje starych utworów z różnych płyt. Wśród nich „Giganci tańczą”. Przearanżowany  ciekawie, nie można zaprzeczyć. I byłoby w porządku gdyby nie jeden fakt. Utwór jest krótszy o co najmniej dwie zwrotki tekstu, wypaczając zupełnie jego żartobliwy kontekst, jego niezwykły smaczek. No, takich rzeczy to się nie robi. Żeby tylko tyle, ale w książeżce do płyty jest przytoczony cały tekst. Przeoczenie to na pewno nie było…
               
                Podsumowując, można zauważyć, że obie płyty są warte uwagi Na pewno niesłusznie zostały one zapomniane i pominięte w dyskografii zespołu, który dziś nie stworzy już niczego dobrego. Zespołu, który odcina kupony od swojej popularności i nie wróci już nigdy do dawnej formy. A przede wszystkim zespołu, który nie wróci już do tworzenia takich płyt.
Niesłusznie też potraktowano wspomniane utwory z drugiej przywołanej płyty, a w każdym razie u mnie wywołuje to dość mieszane uczucia. I chyba nie pozostaje nic innego jak odkopać te płyty z zapomnienia i rozkoszować się ich ukrytym, a na pewno nieodkrytym jeszcze pięknem… Miłego słuchania!
               
PS. Na uwagę zasługuje też epka z 1988 roku „American Tour” a na nim między innymi kapitalna wersja „Jolki, Jolki” po angielsku w wykonaniu Krzysztofa Cugowskiego (kolejny dowód na to jak dobrym wokalistą był kiedyś, a jak bardzo nim nie jest obecnie).
Ta „Jolka” to zupełnie inny utwór!!! Z kolei na epce „4 pieces to go” z 1992 znajdziemy anglojęzyczną i również zupełnie inną od oryginału wersję „Ragtime” pod tytułem „La Mancha Taxi Driver.” Naturalnie z Cugowskim w szczytowej formie. A także piękna anglojęzyczna wersja równie pięknej „Kolędy rozterek” („Miracle of the night”). Czemu Budka Suflera nie może tworzyć tak pięknych rzeczy nadal?

wtorek, 25 stycznia 2011

Recenzja: British Sea Power - Valhalla Dancehall

British Sea Power – „Valhalla Dancehall”                     4/10

Superlatywy, pochwały i zachwyty. Ciepłe słowa zachęty dla rodziny, przyjaciół i świetnych młodych muzyków, z którymi mam styczność w moim mieście… no dobrze, ale nie wszystko jest przecież takie piękne… Nadeszła ta chwila, ten moment, w którym trzeba z bólem napisać słowa, które na pewno nie będą motywujące, ani na pewno nie będą zachwalające.
British Sea Power – „Valhalla Dancehall” to najnowsze wydawnictwo tego angielskiego zespołu. Niestety, jest to płyta zła. Jest dnem, porażką i żenadą. Na całej linii po prostu…  ale zacznijmy od początku, przyjrzyjmy się i obsłuchajmy ją, a wszystko się wyjaśni…
                Po niezwykłym, bardzo ciekawym debiucie „The Decline of British Sea Power” z 2003 roku, spowolnionym i lirycznym „Open Season” z 2005 i kontynuującym go hipnotycznym „Do you like Rock Music?” z 2007 roku oraz oszałamiającym, genialnym i powalającym na kolana płynącym soundtracku do filmu „Man of Aran” z 2009 roku, uzupełnionym sympatyczną epką „Boy Vertiginous” przyszedł czas na kolejną płytę studyjną. Na płytę ze wszech miar nieudaną, nieciekawą i po prostu nudną.

                Wkładamy płytę do odtwarzacza, naciskamy odpowiedni przycisk i… zaczynamy rwać włosy z głowy. Pierwszy numer „Who’s in control” wcale nie jest taki zły, ale powiela pomysły muzyczne i wokalne z trzech płyt zespołu z lat 2003-2007. Gdzieś nawet czuć inspirację legendarnym New Model Army, ale to niestety chyba nie to…
Przeskakujemy dalej: „We are Sound” – słyszałem już ten numer wcześniej na jednej z poprzednich płyt, miał inny tytuł. Nie jesteście dźwiękiem… nie jesteście…
Trzeci jest „Georgie Ray” – zaczyna się ciekawie, łagodnie i lirycznie, same klawisze, wokal i hi-hat. Powoli się rozwija do szybszych obrotów i wchodzi gitara. Skojarzenia z U2, Dire Straits, może nawet Duran Duran.
Ładny utwór, ale mimo wszystko to też nie to.
Dalej: „Stunde Null” dziwadło z elementami muzyki elektronicznej, „Mongk II” o ciekawym początku i spieprzonym przetworzonym wokalem, brytyjska wersja Roxette? Ratunku!!! „Luna” – „are you going to the disco, hey” – nie, ja nie chcę iść na taką dyskotekę!!! Siódemka to „Baby” – ładna muzycznie, ale trochę zbyt landrynkowa i jeszcze ten tytuł… jesteśmy już zmęczeni, ale wrzucamy następny numer: „Living is so easy” – brzmiący trochę jakby wycięty z gry komputerowej w rodzaju Super Mario Bros., a trochę jak odrzut z sesji nagraniowej U2 gdzieś z okresu „Zooropy” czy „Pop”. Na chwilę się ożywiłem. Kolej na „Observe the Skies” – znów trochę jak New Model Army przefiltrowane przez U2 i Duran Duran, momentami nawet Dire Straits. Zatrzymujemy się do końca numeru i patrzymy w niebo. Czekamy na cud? „Cleaning Out the rooms” – siedmiominutowa podróbka Archive, w dodatku bardzo nieudana…oczekiwany cud nie nadszedł. „Thin Black Sail” – podskoczyłem. Energetyczny punk połączony z elektroniką i dancehallem, pląsamy w rytm… szkoda, że tak krótko… zabrakło kwadransa do pełnych dwóch minut…
                Przedostatni utwór, najdłuższy na płycie „Once More Now” to jedenastominutowa suita, która została rozwieszona gdzieś pomiędzy „człowiekiem z Aranu”, Archivem, a Dire Straits. Wyłaniający się z mgły, liryczny, płynący. Tak, to jest BSP jakiego oczekiwaliśmy.
Na koniec, delikatna elektronika łączy się ze spokojną grą gitary, czujemy powiew morskiej bryzy na twarzy i słyszymy niemal śpiew mew, szum morza i uderzanie fal o brzeg, ostatnie skojarzenia przywodzą nawet na myśl Pink Floyda…
W ostatnim utworze „Heavy Water” mamy typową stylistykę Duran Duran, czyli elektroniczny pop zwany przez niektórych new romantic. Ładny to kawałek, ale taki trochę za bardzo cukierkowy, przypomina krówkę, która się ciągnie i nie chce rozciągnąć. A przecież to tylko trzy minuty z sekundami…
Już. Godzina minęła. Bardzo długa godzina, w każdym razie. Nie jestem pewien, czy Odyn podjechałby swoim rydwanem pod taką dyskotekę. Usłyszałby muzykę chłopców z BSP i albo by odjechał pędem, zostawiając po sobie kurz, albo wyciągnąłby komórkę i zadzwoniłby po Qorthona. Quorthon przyjechałby z kilkoma brodatymi, uzbrojonymi w topory ziomkami, a oni zrobiliby w tej dyskotece porządek i zaczęliby grać porządną muzykę, godną Odyna. Dopiero wówczas jego Valkyrie – jego groupies, miałyby pod sceną pole do popisu. 

Naprawdę nie wiem co sądzić o tej płycie. Mogło być przecież gorzej…
Jest kilka niezłych przebojowych utworów, kilka wpadających w ucho melodii czy odniesień do znanych zespołów. Słychać, że chłopaki czują i znają ich twórczość, inspirują się nimi, ale niestety nie tędy droga.
Żal mi ich. Naprawdę. Chyba zaczynają się wypalać, ostatecznie można powiedzieć, że się zagubili.
I to poważnie. Postawili sobie poprzeczkę zbyt wysoko i teraz albo boją się ją przeskoczyć, albo próbują przejść pod nią. Tak się nie robi. Nie stanęli na wysokości zadania, zawrócili do linii startu w połowie biegu do mety.
Szkoda. Bo droga obrana na „Valhalla  Dancehall” nie jest drogą właściwą. Oj, nie jest…

Muzyka do ubierania choinki


Muzyka do ubierania choinki:
The Warren Vaché Sextette – Easy Going

Ubieranie choinki? Pod koniec karnawału? Pomyliłem miesiące? Przecież święta dopiero były, a następne za jedenaście miesięcy, prawda? Owszem, święta Bożego Narodzenia już były, a do następnych faktycznie jeszcze trochę czasu…
Są jednak takie płyty, które można słuchać bez względu na porę roku, w dodatku bez końca.
Do tego grona można zaliczyć zarówno rewelacyjne kompilacje radiowej Trójki („Trzeszcząca Płyta”), ale także płyty z zupełnie innych szuflad, różnych gatunkowo, ale zazwyczaj pochodzące z tej opatrzonej hasłem jazz. Oczywiście, niektórych płyt (zwłaszcza jazzowych) słucha się tylko określoną porą roku (jak na przykład jesienią sięga się po Tomasza Stańkę), ale są też takie, które wykraczają poza pory roku – do takich należy płyta „Easy Going” sekstetu Warrena Vaché. Kiedy w grudniu 2007 roku redaktor Kaczkowski promował pierwszą „Trzeszczącą Płytę” , a następnie już w listopadzie 2008 roku kolejną jej odsłonę, mówił takie słowa: „Muzyka do ubierania choinki.” Słowa te najpełniej oddają chyba jej charakter, ale przejdźmy do rzeczy…

                Niezwykle utalentowany kornecista Warren Vaché zarejestrował ją w 1986 roku w słynnym nowojorskim Penny Lane Studio. Penetruje ona jak pocisk najważniejsze jazzowe kierunki, które pojawiły się na przestrzeni ostatnich czterdziestu czy pięćdziesięciu lat (mówimy, naturalnie, o okresie do roku 1986).
Uzbrojony w armię świetnie obeznanych z jazzową stylistyką, doskonałych technicznie i posiadających magiczny wręcz feeling muzyków zabiera nas w podróż po standardach.
Fantastycznego trębacza (kornet to rodzaj małej trąbki) uzupełniają, bowiem naprawdę wyśmienici artyści: na gitarze Howard Alden, Dan Barret na puzonie, John Harkins na fortepianie, Jack Lesberg na kontrabasie i Chuck Riggs na perkusji.
A wśród standardów? Same tuzy: przywołajmy choćby tylko Luisa Armstronga, Bobby’ego Hacketta, Duke’a Ellingtona czy Cole’a Portera…
                Pierwszy utwór to „Lille Girl” to wyciszony, delikatny i rozpoczynający się od lirycznej, melodyjnej gry kornetu. Dopiero po chwili pojawia się background – fenomenalna sekcja rytmiczna (perkusja!) i powtarzająca co jakiś czas za trąbką główny motyw gitara, a nade wszystko wtórujące jej pianino. Odpływamy.
„Easy Going Bounce” - żartobliwy, swobodny, powolny z mrocznym akcentem (skradanie się mężczyzny w płaszczu i kapeluszu a’la Humphrey Bogart?) i czarujący kontrabas w tle… w półśnie zaczynamy chodzić w rytm muzyki…
Trzeci „Warm Valley” jest melancholijny, funeralny. Pianino i kornet na pierwszym planie konduktu, w tle delikatnie hi-hat. Jest nastrojowo i smutno, całość utrzymana w tonacji mood.
                „You’d Be So Nice To Come Home To” to typowe boogie woogie. Przywodzi na myśl wczesne filmy Woody’ego Allena i klimat lat 30, ewentualnie lat 40. Pełnię szczęścia osiągamy zamykając oczy i słuchając tylko leciutko pulsującej, szurającej muzyki. Zapalamy papierosa i sięgamy po szklaneczkę dobrego koniaku…
                Czas na „Michelle” – urokliwa balladka miłosna prosto z Nowego Orleanu. Znów mamy funeralny, powolny nastrój. Smutny i melancholijny wokal Warrena Vaché…
Szósty numer to „It’s Been So Long” to  skoczny i żywiołowy utwór, w którym mimowolnie podrywamy się do tańca.
W rozmarzeniu i zapomnieniu czujemy jak przepływa przez nas pogoń puzonu z gitarą i odwrotnie… jak zwykle to bywa w jazzie pogoń wygrywa trąbka, by za chwilę być uciszona przez rozimprowizowane pianino…
                W „Was I To Blame For Falling In Love With You?” wracamy do Nowego Orleanu. Wyznania miłosne w tonacji mood. Miłość do dziewczyny, która nie zwraca na Ciebie kompletnie uwagi, to ciężka sprawa…
Ósemka: „London By Night” to zgodnie z tytułem nocny spacerek po Londynie w typowej dla Anglii mżawce i mgle. Melonik i laseczkę zostawiamy przed wejściem do irlandzkiego pubu, gdzie prosimy o ciemnego stouta, naturalnie dobrze spienionego…
                „Mandy Make Up Your Mind” jest szybszy i rozimprowizowany. Tym razem puzon przekomarza się z kornetem…
i gitarą, która melodyjnie przetwarza główny motyw, po czym oddaje pole do popisu fortepianowi, który kilkoma zaledwie dotknięciami klawiszy wywołuje uśmiech na twarzy, wraca kornet, ale puzon nie daje ze wygraną… już.         
Na zakończenie „Moon Song (That Wasn’t Meant For Me”, który sprawia, że zaczynamy unosić się w kosmicznej próżni, czujemy się wolni i wyobcowani z świata realnego. Poszczególne frazy są tutaj najbardziej znacząco zaakcentowane przez poszczególne instrumenty. Otwieramy oczy…
               
                Podsumowując, jest to płyta oszałamiająco piękna i świeża. Niezwykle klarownie i przejrzyście nagrana.
Zarówno ją, jak „Trzeszczące płyty” można słuchać bez końca. O każdej porze roku, o każdej porze dnia i nocy i wykonując każdą czynność. „Czyszcząca płyta? Nie, takiej nie mamy. Taka co trzeszczy, trzeszczy. Trzeszcząca płyta… Nie można nią niczego czyścić.” – mówił redaktor Kaczkowski zimą 2007 roku. Ta płyta nie trzeszczy. I będę jednak się upierał, że ta płyta czyści. Czyści umysł i ukaja nerwy, nadaje się nie tylko do ubierania choinki, ale także do sprzątania, gotowania i… zabawy z przyjaciółmi. Na ósmej odsłonie minimaxowej „Trzeszczącej płyty” znajdziemy też, naturalnie, trzeszczącą (i czyszczącą też), rock’n’rollową prywatkę z aligatorem…
Przy takich płytach człowiek marzy o pięknym, spokojnym świecie i o niebieskich migdałach (Czy ktoś widział kiedyś niebieskie migdały? Przypatrywałem się im długo i bardzo dokładnie, są białe, lekko błyszczą i smakują… jak migdały). Przy takich płytach człowiek zdaje sobie sprawę, że tak naprawdę to urodził się za późno, nie w tych czasach co trzeba, że powinien żyć właśnie wtedy… w erze jazzu, swingu i rock’n’rolla.

niedziela, 23 stycznia 2011

Wspomnienia i refleksje (część II)

Bonhamów dwóch:
moc zaklęta w drewnianej pałeczce

John „Bonzo” Bonham. Nie ma chyba osoby na świecie, która by nie słyszała tego nazwiska, która choć raz nie słyszała jego cudownej gry. Nie ma chyba osoby, która by nie słyszała o Led Zeppelin… A takich bębniarzy jak Bonham dziś można policzyć na palcach. Mi do głowy przychodzi tylko pięciu. Są to: Mike Portnoy (były perkusista Dream Theater), Jason Bonham (syn Bonza), Dariusz „Daray” Brzozowski (Dimmu Borgir, Hunter, Black River), młody Curtis Smith (z The Brew) i Marcin Bocheński (ze State Urge).
Przyjrzyjmy się im, a zwłaszcza Bonhamom i fenomenowi Zeppelinów. Fenomenowi, który zmienił świat muzyki na zawsze. Fenomenowi, który wciąż żyje dzięki nim – perkusistom, którzy wiedzą, znają i czują potęgę tego instrumentu bardziej niż ktokolwiek inny.

Nikt nie zaprzeczy, że bez Bonhama nie byłoby Zeppelinów. Nikt nie potrafi sobie pewnie wyobrazić „Imigrant song” czy choćby „Moby Dicka” bez jego perkusji. W każdym razie dziś na pewno trudno sobie to wyobrazić. W tamtych czasach wcale nie było to takie oczywiste. Paradoksalnie, kiedy Bonzo zakrztusił się śmiertelnie swoimi własnymi wymiocinami, pozostali członkowie Zepów wiedzieli, że bez niego nie mogą kontynuować. Że misja Led Zeppelin się skończyła i rozwiązali grupę, ostatecznie żegnając się płytą „Coda” z 1982 roku zawierającą odrzuty z różnych lat i z różnych sesji nagraniowych. Ale jakie odrzuty (!): wśród nich kapitalna solówka Bonhama „Bonzo’s Montreaux”…
                Kiedy w 2007 roku, po dwudziestu siedmiu latach reaktywowali się w oryginalnym składzie, na jeden jedyny koncert na brytyjskiej Arenie O2, wiedzieli też, że za perkusją może zasiąść tylko Bonham. I zasiadł. Syn Bonza – Jason Bonham – to jak mówił, Jimmy Page: „replika ojca nie tylko w fizycznym sensie, ale także pod względem psychicznym. On dorastał z tą muzyką, z grą swojego ojca. Gra ją ze swoim zespołem, czuje ją bardziej niż ktokolwiek inny. Wiedzieliśmy, że nie może z nami zagrać nikt inny, że to musi być Jason. Nie było innych kandydatów. Nie braliśmy w ogóle pod uwagę innej opcji…”
Sam redaktor Kaczkowski poświadczał, że czuł się, tak jakby był na koncercie nie w 2007 roku, ale jak w latach świetności Zepów – latach 70 i podkreślał, że gra Jasona jest fenomenalna. I trzeba przyznać redaktorowi rację, jest perkusistą fenomenalnym.
Wystarczy posłuchać jak bębni utwory Zepów – naprawdę czuje to, co gra. Potrafi je wyczarować, wybębnić tak, jak robił to jego ojciec, tak jakby sam nim był. Jednocześnie ma swój własny styl, nie jest kopią, tylko, pozwólmy sobie na to określenie: lepszym, doskonalszym modelem. Nie, nie przebije Jason swojego ojca, może mu tylko dorównać, i robi to wspaniale. Nie mierzy się z legendą swojego ojca, on tworzy własną legendę.
Wystarczy też posłuchać świetnej płyty zespołu Black Country Communion „Black Country” na której Jason gra obok genialnego gitarzysty Joe Bonamassy, legendarnego basisty Deep Purple i Black Sabbath Glenna Hughesa oraz byłego, wyśmienitego klawiszowca Dream Theater Dereka Sheriniana. Po prostu mistrzostwo świata.
Mike Portnoy, znany przede wszystkim jako założyciel i pałker znakomitego Dream Theater, podkreślał wielokrotnie, że John Bonham należy do tych perkusistów, którzy go inspirowali, inspirują i mają wpływ na to, jak bębni. I to słychać. Portnoy niesamowicie buduje, czy też raczej budował, klimat wielu wybitnych utworów DT od samego początku, od pierwszej płyty grupy, ale także fantastycznie czuje jak grać utwory innych zespołów, choćby nawet Zeppelinów czy Deep Purple. Rozkosz dla uszu. A perkusyjna wersja utworu „Nightmare” Avenged Sevenfold z zeszłorocznej płyty pod tym samym tytułem, którą wykonuje ze swoim dziesięcioletnim synem Maximilianem (!) to po prostu coś tak genialnego, że dosłownie nie znajduję słów. Jaka szkoda, że na kolejnej zapowiadanej na ten rok płycie DT, a także na następnych (?), nie usłyszymy jego gry. Jest to strata ogromna, bo DT bez Portnoya nie będzie tym samym, będzie zaledwie namiastką, tym, czym mógł być Led Zeppelin gdyby kontynuował bez Bonhama.
Dariusz „Daray” Brzozowski – nasz człowiek w norweskim Dimmu Borgir to bębniarz niezwykle wszechstronny i utalentowany. Na próżno doszukiwać się u niego Bonhamowskiego szlifu. To inna szkoła, ale nie można odmówić mu geniuszu, świadomości, że to co robi, jest wielkie. Zaczynał skromnie, w trash metalowej warszawskiej kapeli Geisha Goner, z którą nagrał dwie płyty i wraz z jej rozwiązaniem grał przez jakiś czas w Vaderze (!). Ostatnio oprócz gry w black metalowym Dimmu Borgir, można go usłyszeć na rewelacyjnej płycie Huntera „Hellwood” i dwóch, a właściwie to trzech („Black River” z 2008 i „Black’N’Roll z 2009, trzecia to kompilacja odrzutów zatytułowana „Trash” wydana w grudniu 2010 roku), wyśmienitych płytach supergrupy Black River.
I wreszcie młodzi, zaledwie dwudziestokilkuletni muzycy…
Curtis Smith – fenomenalny i niezwykle utalentowany chłopak z Wielkiej Brytanii grający w znakomitym zespole The Brew, obok swojego przyjaciela, rówieśnika i genialnego gitarzysty Jasona Barwicka, to chyba nowe wcielenie Johna Bonhama.
Piszę to z pełną świadomością, bowiem wystarczy posłuchać fantastycznych płyt grupy, żeby usłyszeć, że nad chłopakiem czuwa wielki bębniarz. Czuje młody Curtis stylistykę lat 60, a zwłaszcza stylistykę lat 70, w której Bonham miał właśnie swój czas.
Był 23 dzień kwietnia 2010 roku, kiedy w gdyńskim Uchu na koncercie The Brew tłum skandował: „Moby Dick! Moby Dick!”, a Barwick mówił: „Nie, nie zagramy coś naszego...”, ale tłum nie dawał za wygraną i młody Smith zagrał „Moby Dicka”, ale jak…!!!!
Curtis Smith zagrał ten utwór tak niesamowicie, tak genialnie i absolutnie fantastycznie, że odpłynąłem na te dziesięć minut gdzieś indziej. Przez dziesięć minut (a tak naprawdę przez cały koncert) byłem, zupełnie jak redaktor Kaczkowski, w latach 70… Na scenie niemal widziałem Hendrixa na gitarze (!) i Bonza Bonhama na perkusji (!)… to On grał „Moby Dicka”… Czułem jak, po policzkach ze wzruszenia spływają mi łzy… do dzisiaj, jak o tym pomyślę przechodzą po mnie ciarki… dla takich chwil warto żyć… oj warto…
Śmiało można stwierdzić, że Curtis dorównał wielkiemu Bonzo, stał się taką samą legendą jak On.
A stać się legendą za życia ma szansę niewielu. Mu się udało i podtrzymuje ją w wielkim stylu. Przekonajcie się sami, już trzynastego kwietnia tego roku: The Brew, a wraz z nim Curtis Smith, zawita do gdyńskiego Ucha ponownie… będzie się działo!!!! A jesienią czwarta płyta tego niezwykłego tria… (!)
                Ostatnim perkusistą, na którego chcę zwrócić uwagę, to Marcin Bocheński z trójmiejskiej formacji State Urge. Ten młody, zasługujący na uwagę, niezwykle utalentowany perkusista gra z potężnym i niesamowitym wyczuciem. On czuje i przeżywa w pełni to, co gra. Tak naprawdę, obok równie wyśmienitych kolegów z zespołu, wysuwa się na pierwszy plan. Jest najważniejszą osobą w zespole, jednocześnie pozwalając na to, aby pozostali muzycy nie pozostawali w jego cieniu. Każde uderzenie pałeczki, każdy ruch hi-hata czy crasha – jest perfekcyjnie zharmonizowany z całością, żadnego zbędnego dźwięku, czy zbędnego uderzenia. Duch Bonhama unosi się nad Bocheńskim i słychać to w każdym utworze, czy to w kompozycjach zespołu State Urge, czy w genialnie zagranych coverach zespołów, przeważnie będących z tamtych lat. Kiedy schodził ze sceny gdyńskiego Blues Clubu spływał po nim pot, było widać zmęczenie i… satysfakcję. W pełni zasłużoną satysfakcję, bo Marcin odwala kawał dobrej roboty i trzymam kciuki za dalsze postępy w jego grze. Za jego kapitalny zespół i talent, który nie może się zmarnować. Chłopak ma ogromny potencjał, który mam nadzieję nie pójdzie na marne. A w każdym razie byłaby wielka szkoda…

                Bonhamów dwóch. Stary Bonham, legenda, która od trzydziestu lat bębni w największej orkiestrze świata i młody Bonham, który kreuje swoją własną legendę.
I wielu wspaniałych bębniarzy, którzy znają i czują twórczość pałkera Zepów, nad którymi unosi się jego duch i siła… Ta wszechwładna moc zawarta w pałeczce, która wprawia firmament w drżenie, która sprawia, że nawet deszcz milknie… - szamani, zaklinający potęgę instrumentu, na którym grał Bóg. Nie bójmy się tego określenia, Bonzo był Bogiem… zatopmy się w tych dźwiękach i niepozwólmy, aby zostały zapomniane. Niech poruszają kolejne pokolenia, kolejnych muzyków, a zwłaszcza - perkusistów. Niech jego geniusz przepływa przez młodego Curtisa i naszą trójmiejską nadzieję - Marcina Bocheńskiego do głębi, do końca ich dni; dni spędzonych na rozwijaniu pasji, jaką jest gra na tym cudownym instrumencie: perkusji…

Wspomnienia i refleksje (część I)

Piękne pożegnanie:
Bathory – Nordland I & II

Jeden z niepodważalnych twórców black, epic i viking metalu, multiinstrumentalista, wokalista i legenda – Quorthon - występujący pod szyldem Bathory, długo nie mógł znaleźć swojego brzmienia. Szukał, dając podwaliny pod nowe gatunki muzyki metalowej, zawędrował nawet do tradycyjnego thrash metalu, który odczytał przez pryzmat swojego geniuszu, ale najpełniej wyraził się na swoich dwóch ostatnich płytach. A właściwie na jednej, bo „Nordland” to dyptyk. Jedna płyta rozbita na dwie części, pisana na przestrzeni kilku lat. Obok „Twilight of the Gods” z 1990 roku to jedne z najpiękniejszych płyt, jakie słyszałem. Wówczas nikomu nawet przez myśl nie przeszło, że „Nordland” będzie ostatni, ale on zrobił te płyty tak jakby wiedział, że będą właśnie jego ostatnimi. I paradoksalnie tak się właśnie stało. Pewnie, nie otwieram szeroko, żadnych drzwi, bo one są szeroko otwarte, ale…
            Dyptyk „Nordland” to dzieło magiczne. Dzieło wybitne. Najlepiej nagrane i zrealizowane z wszystkich jego płyt, zawierające ponad dwie godziny materiału, będące przekrojem właściwie całej jego twórczości, całego jego geniuszu. To dzieło epickie i potężne. Dosłownie miażdżące i powalające na kolana. Czego na tej płycie nie ma… mamy ciężkie, ostre riffy, mamy bogate melodyjne pasaże i solówki, mamy mroczne, podniosłe, chóralne i liryczne, akustyczne momenty, mamy klasyczny trash metal, mamy black metal, mamy power metal, mamy epic metal, mamy viking metal, mamy folk metal…nie ma chyba tylko growlowania…a wszystko razem stanowi mieszankę oszałamiającą. Mieszankę po prostu piękną i masywną, taką, która wbija w fotel, taką, która sprawia, że w kącikach oczu pojawiają się łzy…
            Każdy wybitny artysta i twórca wie, kiedy nadchodzi jego czas. Kiedy ma się pożegnać. Mozart tworząc na zamówienie „Mszę D-Moll Requiem KV 626” wiedział, że tak naprawdę pisze ją dla siebie. Bethoveen skończywszy „IX Symfonię” wiedział, że to jego ostatnia. Mahler pisząc „X Symfonię” zwaną „Piekło Dantego” wiedział, że już jej nie ukończy. Hendrix dawał z siebie wszystko na swoim ostatnim koncercie sylwestrowonoworocznym w 1970 („Band of Gypsys”), bo wiedział, że to już koniec jego misji. Dio nagrywając z Heaven & Hell „The Devil You Know” prawdopodobnie wiedział, że to jego ostatnia płyta, więc dał z siebie wszystko. Kubrick zamykając się w swoim domu w 2001 roku, wiedział, że robi to po raz ostatni. Norwid mówiąc: „Przykryjcie mnie lepiej” – czuł obecność Śmierci, wiedział, że przyszła po niego. Tuwim pisząc na serwetce słowa: „dla oszczędności zagaście światłość wiekuistą, gdyby mi kiedyś miała zaświecić…” podświadomie czuł, że to ostatnie jego słowa, ostatnie, które wyjdą spod jego genialnego pióra. Tolkien w ostatnim swoim liście (do córki Priscilli) pisał: „W tej chwili jest duszno, parno i deszczowo – prognozy są jednak pomyślne.” – przeczuwał, że to już koniec jego podróży po Śródziemiu. Beksiński w swojej ostatniej audycji, żegnając się ze słuchaczami, wiedział, że żegna się na zawsze, że idzie nadawać audycje w niebie…
Wreszcie Quorthon  - pożegnał się z tym światem i ze swoimi fanami tymi dwiema płytami, bo wiedział, tak jak Hendrix, że jego czas się skończył. Że jego misja dobiegła końca. Wiedział, że nadszedł czas odpłynięcia jego okrętu do Valhalli. Wiedział, więc dał z siebie wszystko. Dał świadectwo swojego geniuszu i potęgi. Potęgi wpływu na muzykę metalową. Nieomal tak, jakby chciał powtórzyć słowa Jezusa Chrystusa: „To czyńcie na moją pamiątkę…” Dziękujemy…  

sobota, 22 stycznia 2011

Niderlandzki Death Metal

Niderlandzki Death Metal

Death Metal – niektórzy, gdy słyszą tę nazwę reagują alergicznie, a twarze wykrzywia spazm niezadowolenia. Są tacy, którzy w podobny sposób reagują na bardzo podobne stylistycznie black, groove  i sludge metalowe granie. Wszystkie łączy szybkie tempo, ostre, często nisko strojone gitary, łomocząca perkusja z podwójną stopą i growlowane wokale.
Podobna jest też tematyka utworów: śmierć, zjawiska okultystyczne i satanistyczne, rzadziej społeczne czy wojenne. Do pewnego momentu reagowałem podobnie. Nadal nie jest to jednak moja muzyka. Przynajmniej nie w całości.
Wszystko zaczęło się od Opeth, które usłyszałem w audycji Piotra Kaczkowskiego „Minimax”. –„Zaczyna Opeth…-” powiedział na początku jednej z odsłon „Kuźni” w 2008 roku i wtedy dla mnie zaczęła się przygoda z death metalem, w ogóle z cięższymi i bardziej ekstremalnymi odmianami metalu. Przynajmniej w pewnym sensie. Wówczas tylko Opeth mnie poraził i wciągnął do reszty. Nieco później poznałem również za sprawą redaktora Kaczkowskiego Satyricon, Sepulturę, Soulfly czy Cavalera Conspiracy. Death metal nadal był jednak na uboczu. Następnie na własną rękę odkryłem niezwykły niemiecki sludgemetalowy The Ocean Collective (dziś po prostu The Ocean), a ostatnio trafiłem zupełnym przypadkiem („nie ma przypadków”) na kilka naprawdę świetnych zespołów grających właśnie death metal.
Niderlandzkie zespoły deathmetalowe, bo je właśnie mam na myśli, chyba niezauważone u nas, a na pewno w pewnym sensie nawet lekceważone, to zjawisko fenomenalne.
Death metal zwykle kojarzy się z bezładnym waleniem perkusji, rzężeniem gitary i bezsensownym charkotem (growlem), który udaje wokal. Większość takich zespołów w ten sposób, nie da się chyba temu zaprzeczyć, właśnie gra.
W Holandii podejście do takiej muzyki jest zupełnie inne. Oczywiście, wszelkie cechy charakterystyczne gatunku zostały zachowane, a jednak jest coś, co je wyróżnia i to znacząco. Jest to przemyślana formuła melodyczna oraz doskonały warsztat muzyków. Oni nie łomoczą, ani nie rzężą – oni naprawdę grają. Można powiedzieć, że bliżej im nawet do trash metalu lat 80 i jest to skojarzenie jak najbardziej właściwe, bo tak właśnie brzmią te zespoły.
Przybliżę fenomen death metalu niderlandzkiego na przykładzie kilku znaczących na Niderlandach zespołów. Wszystkie powstały stosunkowo niedawno, w większości przed kilkoma laty.

Pierwszy z nich to Hail of Bullets, który poznałem najwcześniej. Zainteresowała mnie okładka i adnotacja „tematyka II wojny światowej”. W wypadku takiej tematyki zapala się lampka – Sabaton. Owszem, ale Sabaton gra power metal, więc to nie te rejony. Przesłuchawszy obie płyty zespołu, który powstał w 2006 roku („…Of Frost and War” z 2008 roku i zeszłoroczny „On Divine Wings”) zakochałem się w tych dźwiękach i postawiłem przed sobą zadanie poznania innych niderlandzkich zespołów death metalowych, bo podkreślę to raz jeszcze, to wciąż jest death metal. Co ciekawe, zespół Hail of Bullets nagrał w 2009 roku utwór „Warsaw Rising” opowiadający o powstaniu warszawskim (!) i umieścił go z kilkoma innymi utworami na epce pod tym samym tytułem.

                Następny to God Dethroned. Już sama nazwa wskazuje, że mamy do czynienia z death metalem, ale na przykładzie tego zespołu świetnie widać ewolucję tego gatunku na Niderlandach, jak zmieniał się sposób jego traktowania i podejścia. Grupa powstała w 1991 roku w miejscowości Beilen i już w rok później nagrała typowo death metalowy (szczególnie z racji jakości nagrania) debiutancki materiał „The Christhunt”.
Następnie zespół rozpadł się i reaktywował w 1998 roku, kiedy to w nowym składzie nagrał „The Grand Grimoire”, a w rok później „Bloody Blasphemy”. Były one znacznie przystępniej nagrane i słychać na tych płytach drapieżny, garażowy trash metal lat 80. Rok 2001 przyniósł płytę „Ravenous”, a lata następne nieco łagodniejsze i jeszcze mocniej melodyjne płyty: „Into the Lungs of Hell” (2003), „The Liar of the White Worm” (2004) i „Toxic Touch” (2006). Zwrot w stylu grupy nastąpił w 2009 roku, kiedy wydali „Passiondale” – opowiadający o I wojnie światowej. Łatwo się domyślić, że tytuł to odniesienie do miejscowości Paschendale, gdzie okrutnie wymordowano żołnierzy alianckich przy pomocy gazów trujących.
W zeszłym roku zaś wyszła kontynuująca wątki poprzedniego wydawnictwa świetna płyta „In The Sign Of The Iron Cross”. Co ciekawe, wszystkie albumy grupy utrzymują naprawdę wysoki poziom i ani przez chwilę nie ma się wrażenia znudzenia czy nawet odruchu wymiotnego. To kawał naprawdę świetnej, ostrej i mocnej bardzo mięsistej muzyki, przywodzący na myśl walec drogowy…

                Trzeci zespół to Legion of the Damned, który powstał 2004 roku po rozwiązaniu grupy Occult. Warstwa liryczna obu zespołów skupia się na makabrze, czarnej magii, motywach religijnych i zjawiskach apokaliptycznych. Debiutancki album „Malevolent Rapture” z 2006 roku oraz wydany rok później „Sons of the Jackal” zostały zrealizowane w słynnym studiu Stage One, a produkcją płyt zajął się Andy Classen. W 2008 roku wydali dwie płyty „Feel The Blade” (wybrane utwory zespołu Occult nagrane na nowo z gościnnym udziałem wokalisty Hail of Bullets)  oraz „Cult of the Dead”. Ta ostatnia najpełniej oddaje styl grupy, który wykrystalizował się i zaczął oscylować wyraźniej wokół trash metalu. W tym roku grupa zrealizuje album, który według muzyków ma oddawać charakter dawnej sceny metalowej lat 80, zatytułowany „Descent Into Chaos”, a pierwsze dostępne utwory zdają się to potwierdzać. Ciekawostką jest logo zespołu, które przypomina blok dziurawego sera – to hołd dla holenderskich korzeni.
O wcześniejszej odsłonie grupy, wspomnianym już Occult, wiadomo niewiele, choć zespół wydał pięć płyt studyjnych. Należą do nich „Prepare to Meet Thy Doom” (1994), „The Enemy Within” (1996), „Of Flesh and Blood” (1999), „Rage to Revenge” (2001) oraz „Elegy for the Weak” (2003). Dwie pierwsze płyty właściwie stylistycznie mają najbliżej do black metalu, wczesnego Bathory’ ego czy Satyricona. Kompozycje tak, jak w black metalu, są zarejestrowane w niskiej tonacji dźwięków. Całość charakteryzuje się powolnymi, pochodowymi pasażami i mroczną aurą krajów północy.
A „Outro” z „Prepare to Meet Thy Doom” przypomina ostatnie minuty pierwszej płyty King Crimson… (death metal i King Crimson? dziwne, ale możliwe). Dwie ostatnie płyty przedstawiają zespół w pełni wykrastylizowany stylistycznie i właściwie jest to już Legion of the Damned. (To Ci sami muzycy, ale inni wokaliści.) Środkowa płyta z 1999 roku to coś pośredniego między wczesnym Occultem, a tym późniejszym. Na trzech pierwszych płytach pojawiają się niezwykle melodyjne solówki, przywodzące na myśl klasyczny trash metal, a nawet speed. Jeśli death metal to przychodzi skojarzenie z wczesnym Opethem, a nawet naszym polskim Vaderem (!).
Warto też odnotować, że podobnie jak w przypadku God Dethroned wszystkie płyty, zarówno Occult jak i Legion of the Damned utrzymują naprawdę wysoki poziom.

Podsumowując, niderlandzki death metal to bardzo interesujące zjawisko. Nie trudno też o przyznanie Holendrom pierwszeństwa w nowoczesnym odczytaniu stylistyki grania ekstremalnego (Sepultura czy Soulfly choćby, wcale nie byli pierwsi!), a właściwie można nawet powiedzieć, że metalcore (m.in. Bullet for My Valentine) i zjawisko New Wave of American Heavy Metal (Lamb of God !) to pośrednio zasługa właśnie niderlandzkich zespołów grających ciężkie odmiany metalu. Jest to ostra jazda bez trzymanki na najwyższych obrotach po wszystkich gatunkach ekstremalnego grania i przeznaczona tylko dla twardych facetów i wielbicieli ciężkich brzmień. Mięczakom na ten teren wstęp jest surowo wzbroniony i restryktywnie selekcjonowany przez patrole żywych trupów. Smacznego!

czwartek, 20 stycznia 2011

Gdzie są zespoły z tamtych lat - część III ostatnia

Gdzie są zespoły z tamtych lat – opowieść o niesłusznie zapomnianych
(część III ostatnia)


6. Yesterdays Children

Wkładamy płytę do odtwarzacza. Puszczamy i… patrzymy ze zdziwieniem na okładkę wsłuchując się w pierwsze dźwięki z niedowierzaniem. Na okładce tylko napis „Yesterdays Children” i groteskowe postacie – nic więcej. A czy to przypadkiem nie jest wczesny Led Zepellin? No troszeczkę jest, ale tylko troszeczkę. Bo to tylko pierwsze wrażenie takie. Możliwe, że pojawia się to wrażenie dlatego, iż powstali w tym samym okresie, co Zepellini. A jednak przetrwali Zepellini. Zakrawa to prawie o kryminał: podważam geniusz tej wspaniałej grupy? Śmiem twierdzić, że było coś lepszego od Bogów hard rocka i (w pewnym sensie) ojców późniejszego heavy metalu? Nie. Zepellini byli lepsi i tego się nie da podważyć w żaden sposób. Zachwycali i zachwycają do dziś. Yesterdays Children choć podobny, był jednak zespołem zupełnie innym i dziś niewiele można o nim powiedzieć.
                Powstał w 1966 roku w Stanach Zjednoczonych. Debiutował w tym samym roku czarną siedmiocalówką „To be or not to be – Baby I want you”. Rok później wydali minialbum, a w 1969 roku płytę zatytułowaną po prostu „Yesterdays Children”. Zaraz po debiucie zespół splajtował w nieopisanych okolicznościach, choć można przypuszczać, że nie tylko nie uzyskali oczekiwanego sukcesu, a także nie wytrzymali presji związanej z wydanymi w tym samym roku dwoma pierwszymi albumami grupy Led Zepellin i jego rosnącej popularności. Jeszcze w 1970 roku wypuszczono siedmiocalówkę „What of I – Evil Woman” – promującą wcześniej wydaną płytę. W składzie zespołu grali: Reggie Wright na gitarze, Ralph Muscatelli na perkusji, Chuck Maher na gitarze basowej, Richard Croce na drugiej gitarze i jego brat Denis Croce na wokalach.
Nieznane są późniejsze losy muzyków tego zespołu.
                Ktoś mógłby zapytać, czemu zatem interesować się jakimś podrzędnym zespołem, który przepadł bo inny okazał się lepszy? A choćby po to, żeby się dowiedzieć się, że Zepellini nie byli jedyni. A także po to żeby posłuchać naprawdę świetnej muzyki. Osiem utworów zawartych na tej płycie to właściwie kwintesencja hard rocka lat 70. Momentami nie tylko pod względem pomysłów muzycznych, ale i wokali, przypominających bowiem właśnie Zepellinów. Gdzieś pobrzmiewa rozbuchana gitara Hendrixa i bluesowy, bujający staromodny szlif, gdzieś plącze się gospel. Mam nawet wrażenie, że to tu Tadeusz Nalepa usłyszał fragment pewnego swojego utworu, który potem został przerobiony na introdukcję jeszcze innego zespołu…[*] Słychać też podobieństwa do wspomnianego już wcześniej LSE, a nawet do południowo amerykańskiego rocka (Creedence Clearwater Revival !). Niektórzy z całą pewnością usłyszą tu też AC/DC (!) - jak choćby w utworze „Evil Woman”.
                Zespół był wówczas jednym z pierwszych grających w taki sposób, a ta płyta jest tego najlepszym przykładem i jest godna uwagi każdego wielbiciela brzmień tamtych lat. Jest niesamowitą perełką i po latach słucha się jej z ogromną przyjemnością. A naprawdę świetny warsztat muzyków zdaje się to potwierdzać. Kiedy przypadkiem usłyszałem tę płytę po raz pierwszy, byłem oszołomiony. To niemożliwe, aby tak wspaniała grupa przeszła bez echa, a przecież jednak tak się stało.
Ale jak mówi redaktor Kaczkowski: „Nie ma przypadków.” I rzeczywiście: przypadków nie ma…
Warto jednak posłuchać tej płyty i zapewniam, że kontakt z nią będzie mimo wszystko odkryciem, nowym niezwykle świeżym spojrzeniem na hard rocka lat 70 - spojrzeniem oszałamiającym.


                7. Three Man Army

Ostatnim z wielu niedocenionych i niezauważonych zespołów lat 70, o których chcę napisać, jest grupa Three Man Army. Podobnie jak LSE i Yesterdays Children zespół nie zdołał przetrwać do dzisiejszych czasów, choć paradoksalnie miał ku temu największe możliwości. Historia jednak zdecydowała inaczej. Przyjrzyjmy się zatem zespołowi, który grał trochę jak Led Zepellin, a trochę jak Cream, bo do tych zespołów było mu zdecydowanie najbliżej.
                Grupa powstała z inicjatywy braci Gurvitz – Adriana i Paula. Na początku istniała pod nazwą The Gun, ale szybko się rozpadła. W tym czasie Adrian grał z Buddym Milesem, a Paul współtworzył Parrish & Gurvitz.
Bracia zjednoczyli się ponownie około 1970 roku i wówczas powstało Three Man Army. W składzie oprócz nich znajdował się tylko perkusista. Z nimi mieli jednak spory problem. Debiutancki album z 1971 roku zatytułowany „A Third of Lifetime” został nagrany z kilkoma różnymi perkusistami w tym z: Buddym Milesem, Carminem Appice i Michael’em Kellie.
Dopiero dwa następne albumy grupy „Mahesha” z 1973 i „Three Man Army Two” z 1974 roku zostały zrealizowane z tym samym perkusistą - Tonym Newmanem, który zasłynął grą z Rodem Stewartem. Miał zagrać na czwartym albumie zespołu, ale do nagrań nigdy nie doszło. Zespół rozpadł się. Newman odszedł, by grać z Davidem Bowie, a bracia Gurvitz dołączyli do Gingera Bakera i przez jakiś czas występowali jako Baker Gurvitz Army. W 2005 roku jeden z braci Gurvitz przypomniał o istnieniu Three Man Army wydając płytę zatytułowaną „3”, zawierającą nagrania z lat 1973-74, które nie znalazły się na wcześniejszych płytach. Jako ciekawostkę można podać fakt, że wówczas na perkusji zasiadł perkusista grupy Cream, która zresztą mniej więcej tym samym czasie również została rozwiązana.
                Bracia Gurvitz byli niesamowitymi gitarzystami i naprawdę świetnymi kompozytorami. Na wszystkich czterech płytach nie ma właściwie nudnych momentów. Oczywiście, nie wszystkie utwory trzymają ten sam poziom, niektóre są ewidentnie słabsze. W większości jednak mamy do czynienia z bardzo ekspresyjnymi, melodyjnymi i wielowarstwowymi kawałkami. Słychać tu Hendrixa, Led Zepellin i Cream. Nie są to jednak blade kopie wspomnianych artystów, a naprawdę przemyślane i do dzisiaj bardzo świeżo brzmiące kompozycje. Wypracowali swój własny charakterystyczny i niepowtarzalny styl, który niestety nie wystarczył, aby przetrwać. Najprawdopodobniej zabrakło im po prostu szczęścia. A szkoda, mogli nagrać jeszcze kilka płyt, a na pewno nie powinni być zapomniani.

Podsumowując, można bardzo łatwo zauważyć, że doskonałe, znane zespoły z tamtych lat, często istniejące do dzisiaj, miały obok siebie równie doskonałe zespoły, którym nie było dane z różnych powodów przetrwać i zaistnieć w bardzo bogatym i płodnym okresie dla muzyki nie tyle rockowej, ile rozrywkowej. Obecnie można zaobserwować renesans muzyki stylizowanej na lata 60 i 70, a zwłaszcza takiej, która przywodzi na myśl najsłynniejszych – Hendrixa, Zepellinów czy właśnie Cream. Nie są to zespoły znane wszystkim i na pewno nie wszyscy zdają sobie nawet sprawę, że w ogóle takie zespoły istnieją. Wymienię zaledwie pięć z nich (trzy opiszę szerzej), a są one naprawdę godne uwagi: The Brew, Radio Moscow, The Dead Weather, Blue Jay Way czy State Urge.
                Pierwszy z nich to brytyjski tercet założony w 2005 roku przez osiemnastoletniego wówczas wirtuoza gitary Jasona Barwicka ze swoim rok starszym przyjacielem perkusistą Curtisem Smithem i jego ojcem Timem, grającym na basie.
Do dzisiaj wydali trzy rewelacyjne płyty (ostatnia wydana w zeszłym roku - „A million dead stars”), a na jesień tego roku planowana jest następna. Na ich koncerty, które odbywają się na całym świecie, również w Polsce (wiosną ponownie zawitają do gdyńskiego Ucha!!!), przychodzą tłumy, a z własnego doświadczenia wiem, że są naprawdę niesamowici. Energia i unoszący się znad sceny i utworów duch Hendrixa i Bonza Bonhama to chyba najlepsza rekomendacja.
                Radio Moscow to z kolei inny brytyjski zespół, który powstał mniej więcej w tym samym czasie z amatorskiego, jednoosobowego wówczas projektu zafascynowanego stylistyką lat 60 i 70. Zespół wydał dwie świetne płyty (ostatnia w 2008 roku), ale niestety nie przybył nigdy na koncert do Polski (wielka szkoda) i jak na razie słuch o zespole zaginął (!).
                Trzeci to trójmiejska formacja (podobnie jak Blue Jay Way) złożona z młodych, naprawdę zdolnych muzyków.
Ten niesamowity kwartet nie tylko czuje klimat muzyki z tamtych lat, ale również genialnie interpretuje utwory uznanych formacji, takich jak The Doors, King Crimson (!) czy nawet współczesnych zespołów (Archive).
Na koncercie zespołu State Urge, bo o nich mowa, który odbył się 16 stycznia tego roku w gdyńskim Blues Clubie można było usłyszeć, oprócz autorskich kompozycji grupy, także znakomite interpretacje: między innymi kultowe „Again” wspomnianego Archive oraz nie mniej kultowe „Light my Fire” The Doors. Słysząc genialną wersję tego ostatniego pomyślałem sobie (parafrazując nieświadomie redaktora Kaczkowskiego): „A Jim Morrisom siedzi sobie u góry i mówi: Zacnie! Zacnie!”. Co ciekawe redaktor Kaczkowski rekomendował (!) State Urge na antenie radiowej Trójki, a jeden z utworów prawdopodobnie znajdzie się (!) na planowanej na ten rok kolejnej odsłonie kompilacji z debiutami młodych polskich artystów „Minimax.pl”.

                Nawiązując zaś do słów redaktora Kaczkowskiego przytoczonych na początku pierwszej części, chcę zaznaczyć, że nie możemy pozwolić takim zespołom jak opisane powyżej, zarówno tym już nieistniejącym, jak i tym nowym, popaść w zapomnienie. Dotyczy to wielu wyśmienitych artystów z różnych stylistycznie odmian muzyki – potrzebują one wsparcia każdego melomana, każdej artystycznie myślącej duszy. Nie możemy bowiem pozwolić, aby zarówno te znane i te nieznane zespoły przechodziły bez echa. Postarajmy się, aby znalazły one swoje miejsce w naszej pamięci muzycznej i wspierajmy je – aby mogły przetrwać, aby mogły zaznaczyć się choć trochę w świadomości i kulturze, a zwłaszcza w trudnych i niezwykle bogatych muzycznie warunkach rynku fonograficznego.

Koniec







[*] Recenzja płyty zespołu Blind Crows nieco wcześniej ;)

Gdzie są zespoły z tamtych lat - część II

Gdzie są zespoły z tamtych lat – opowieść o niesłusznie zapomnianych (część II)

4. Flyte

Styl muzyczny zespołu określa się jako hybrydę Camel, King Crimson, ELP, Genesis i Yes z domieszką wpływów flamandzkich oraz dużej dawki tak zwanego neoprogrocka. Ciekawe, że już w tamtych czasach pojawiały się style określane jako neo?[i] Czy naprawdę Flyte był nowoczesny, inny niż pozostałe zespoły? Na pierwszy przysłuch – nie. Ale jednak jest coś, co zdecydowanie wyróżniało ten zespół i właśnie to, co różniło ten zespół od innych, zwłaszcza tych słynnych i znanych, paradoksalnie zgubiło ten niezwykły sekstet. Ale po kolei.
O Flyte można przeczytać (w języku angielskim na stronie progarchives.com, która profesjonalnie zajmuje się archiwizacją danych o muzyce z tamtych lat, również o zapomnianych zespołach i zjawiskach muzycznych), że: „największym problemem zespołu jest brak własnej tożsamości. (…) Klawisze są bujne, wręcz na pograniczu pompatyczności i nieoczekiwanie kolidują z liniami melodycznymi przypominającymi rock symfoniczny. Do tego dochodzi hard rockowa gitara, a wyjątkowo słabe wokale Lu Rousseau sprawiają wrażenie znajdujących się zupełnie gdzieś indziej, nie pasując do całości kompletnie. Aby uzyskać sukces z tak eklektycznie specyficznym stylem musieli być nadzwyczaj sprawnymi muzykami, a paradoksalnie takimi właśnie wirtuozami byli.”
                Na pewno nie jest tak, że zespół nie miał własnej tożsamości, wręcz przeciwnie, moim zdaniem ów pozorny brak własnego stylu, sprawiał, że byli wyjątkowo ciekawi. Fantastycznie kompilowali wszystkie wówczas istniejące gatunki i przetwarzali je przez swoją bujną muzyczną wyobraźnię i niezwykłą, unikatową ekspresję. Dokładnie tak samo jak dzisiaj robi to Dream Theater - Bogowie późniejszego o niecałe dwadzieścia lat metalu progresywnego...
Kompozycje rzeczywiście są skonstruowane bardzo misternie, choć utwory wcale nie są długie, rzeczywiście momentami brzmią pompatycznie, ale to nie jest wada, a szeroko słyszalne odniesienia do różnych stylów muzycznych tamtego okresu to raczej ukłon. Momentami bardzo przypominają klasyczną płytę Ricka Wakemana Six Wives Of Henry VIII z 1968 roku – zarzucić Wakemanowi pompatyczność? Zakrawałoby to wręcz o recydywę…
Nie mogę się też zgodzić, że wokale są słabe i znajdują się gdzieś indziej. Rousseau ma specyficzny głos i w taki też sposób śpiewa; to dziwne, ale momentami przypomina śpiewem stylistykę Danny’ego Elfmana – z filmu Tim Burtons Nightmare Before Christmas, który powstał przecież dwadzieścia cztery lata później… czyżby wybitny kompozytor filmowy znał tę płytę i na niej się wzorował? Nie można przecież wykluczyć, że jest to możliwe?
                Flyte powstał w 1972 roku w miejscowości Breda w południowej Holandii niedaleko granicy z Belgią, co ma tłumaczyć wpływy flamandzkie. Niestety nie jestem w stanie stwierdzić na czym miałyby one polegać, ponieważ słabo znam kulturę, a zwłaszcza tradycyjną muzykę flamandzką. Wtedy to grupa studentów zdecydowała się założyć zespół.
Niewiele wiadomo o historii grupy z okresu powstania i wykrystalizowania się ostatecznego składu. Podobno wcześniej nazywali się Focus i śpiewała w nim wokalistka Kitty Maanders.
W 1979 roku zespół zrealizował swoja jedyną płytę zatytułowaną Dawn Dancer. Zespół liczył wówczas sześciu muzyków: Lu Rousseau - perkusja i wokal, Ruud Worthman - gitara, Jack van Liesdonck - instrumenty klawiszowe,
Hans Marynissen - perkusja i instrumenty perkusyjne, Leon Cornelissens - organy Hammonda, wokal i instrumenty smyczkowe oraz Peter Dekeersmaeker – gitara basowa i wokal.
Wkrótce po wydaniu debiutanckiego materiału sekstet rozstał się. Prawdopodobnie wpłynęły na to konflikty między członkami i zbyt ambitne podejście artystów. Mieli świetny warsztat, rewelacyjne pomysły i konsekwentnie je realizowali.
Całości słucha się z przyjemnością, płyta ani przez moment się nie dłuży, ani nie nudzi. A jako ciekawostkę można podać dwa fakty: pierwszy to taki, iż Flyte to prawdopodobnie pierwszy zespół, który grał ska. Dokładnie tak, ska – nie zdradzę jednak w którym utworze, jeśli bowiem ktoś się zainteresuje twórczością zespołu, a zapewniam, że warto, na pewno również znajdzie wyraźne sygnały tego gatunku, tak przecież diametralnie różniącego się od muzyki progrockowej, a zaistniałego przecież w kulturze znacznie później, niż wspomniana grupa. Drugi z kolei to taki, że Takie Tango Budki Suflera to blada kopia, a nawet plagiat otwierającego płytę Woman. Utwór Flyte jest jednak ciekawszy i dużo świeższy od wielkiego przeboju Budki Suflera.

5. Dice

King Crimson zmienił nazwę? Dalszy ciąg Larks Tongues in Aspic? Nie, nic z tych rzeczy, choć trzeba przyznać, że muzyka zespołu Dice i płyta grupy The Four Horsemen Of The Apocalypse z 1977 roku przywodzi na myśl takie skojarzenia.
To jednak zupełnie inny zespół i znacznie różniący się od King Crimson. W kilku słowach wyjaśnię na czym polegają te różnice i podobieństwa, zwłaszcza w konfrontacji z wybitną i do dziś kontrowersyjną płytą grupy King Crimson.
Przybliżę też zespół, który podobnie jak wiele mu podobnych, został zapomniany, a odnaleziony po latach – poraża, dosłownie i w przenośni. Zacznijmy jednak od początku, czyli od przybliżenia historii zespołu…
                Zespół pochodził ze Szwecji, kraju bodaj najprężniej rozwijającego się muzycznie i stylistycznie na świecie aż po dzisiejszy dzień. Zespół Dice z kolei należał do czołówki symfoniczno progrockowych zespołów lat 70.
Charakteryzował się wirtuozerskimi i skomplikowanymi strukturami kompozycyjnymi, a pierwsza płyta wydana dopiero w 1977 to dzieło w całości instrumentalne oparte na biblijnej „Apokalipsie świętego Jana” oraz na obrazie Albrechta Durera pod tym samym tytułem. Na płycie znajdują się zaledwie cztery utwory, przy czym dwa z nich „War” oraz „Death” to rozdzielone na cztery części minisuity. Na pierwszy plan wysuwa się gitarzysta Orjan Strindberg, który gra z precyzją błyskawicy bardzo melodyjne, a jednocześnie bardzo skomplikowane riffy, wokół których budowana jest opowieść i klimat muzyki. Obok niego najważniejszą osobą w zespole był grający na klawiszach Leif Larsson. Pozostali muzycy, niczym nieustępujący wymienionym wcześniej to: Per Andersson na perkusji i instrumentach perkusyjnych oraz Fredrik Vildo na drugiej gitarze oraz basie. Dwie trwające osiem minut kompozycje umieszczone pomiędzy suitami są złożone rytmicznie i trochę chyba zbyt przebojowe jak na płytę opartą na takim temacie. Suity z kolei trwają około jedenastu minut i to one są najmocniejszą stroną albumu.
                Zespołowi zarzucano kopiowanie i powtarzanie całych struktur muzycznych z płyty Larks Tongues in Aspic wydanej dwa lata wcześniej, zwłaszcza z części drugiej tytułowego utworu grupy King Crimson. Faktycznie jest fragment brzmiący dokładnie tak samo, ale nie można tego, moim zdaniem, nazwać plagiatem, a raczej zbiegiem okoliczności.
W latach 70 przepływ muzyki funkcjonował znacznie wolniej niż w dzisiejszych czasach, więc nie trudno o stworzenie takich samych melodii, a nawet całych utworów zbudowanych zupełni inaczej. Jeśli zaś było to powtórzenie świadomie to funkcjonujące bardziej jako cytat niż plagiat, a nie można przecież wykluczyć, że muzycy po prostu wymyślili bardzo podobne fragmenty. Odstęp między płytami obu grup był na tyle niewielki, że przypadek, jest jak najbardziej prawdopodobny. Abstrahując od kontrowersyjnego dla wielu, a na pewno bardzo ciekawego akcentu, zwłaszcza w drugiej części suity „Death” zatytułowanej „Dance of the Devils” płyta zespołu Dice jest naprawdę świetnym albumem - jednym z kilku, zupełnie niesłusznie zapomnianych arcydzieł tamtych czasów, a zwłaszcza w gatunku rocka symfonicznego i progrockowego.
                Zespół zrealizował w roku następnym drugi album zatytułowany po prostu „Dice”, na którym znalazły się nawet wokale, ale wkrótce potem zespół w niejasnych okolicznościach przestał istnieć. Niestety nie jestem w stanie nic powiedzieć na temat drugiego wydawnictwa tego niesamowitego zespołu, ponieważ go nie posiadam, a większość płyt z tamtych lat, zwłaszcza tych niewznawianych, jest ekstremalnie trudna do zdobycia.
Opisaną płytę warto posłuchać choćby dla przyjemności usłyszenia „cytatu” ze skowronkowych języczków w galaretce i dla niesamowitych, przepięknych instrumentalnych pochodów... 
                                                                                                                                              c.d.n.


[i] W niedługim czasie tzw. muzyce neoprogresywnej poświęcę osobny tekst.