poniedziałek, 23 września 2013

Nine Inch Nails - Year Zero (2007)


Napisał: Łukasz "Babirs" Babski

Kiedy Trent Reznor po godzinach nagrywał "Pretty Hate Machine" z 1989 roku, nikt chyba się nie spodziewał, że ten facet nieźle zamiesza w cięższej części muzycznego świata. Popełniając nietuzinkowe i oryginalnie brzmiące albumy wprowadzał do swojej muzyki niekonwencjonalne rozwiązania, nowoczesną technologię i niespotykaną dbałość o detale. Każdy album był wyczekiwany przez fanów z wielką niecierpliwością i spotykał się z pozytywną i żywiołową reakcją zagorzałych zwolenników Amerykanina, aż do nastania "Roku Zero". Album, który podzielił wielu, który postawił znak zapytania nad kierunkiem jaki obiera NIN, który znacząco się różnił od poprzednich. Year Zero, niedoceniony album o końcu świata, bardzo niesłusznie niedoceniony…   


Płytę otwiera prosty, wręcz marszowy "Hyperpower!" Od tej chwili wydaje się, że z Year Zero  będziemy czuć się jak u siebie, tyle że z postapokaliptycznym tematem w tle. Stanowcza perkusja, przesterowana gitara, ciężki jak młot kowalski bas  - stare dobre NIN. Początek końca, czyli utwór "The Beginning of the End" zaczyna się skocznie, nic nadzwyczajnego, ale jest dobrze. W uszach wibruje i hipnotyzuje głos Trenta, mówiący: This is the beginning. Jednak ta krótka, niespełna trzyminutowa kompozycja, w drugiej minucie załamuje się i obnaża przed słuchaczem prawdziwy początek Roku Zero. Elektronika niespodziewanie zlewa się z resztą instrumentów, po czym nastaje cisza i zaczyna się szkoła przetrwania, zaczyna się  "Survivalism". Ciężki, szybki i przytłaczający bit  wypełnia słuchacza. Nine Inch Nails wraz z nastaniem końca świata, oszczędza środki. Utwór jest szybki, rytmiczny, wypełniony  prostymi dźwiękami, które w całości dają świetny utwór. W świecie Reznora wszyscy muszą walczyć: I got my fist, I got my plan, I got survivalism!

Po biegu z przeszkodami Trent daje nam odsapnąć, przygotowuje niedowiarków do tego co szykuje się na Year Zero – do wielkiego elektronicznego eksperymentu - I am trying to belive…. "The Good Soldier", trochę usypia, ale i urzeka swoją powolną melodią i wplecionym elektronicznym tłem. Cymbałki jeszcze nigdzie tak dobrze nie pasowały jak w tym utworze. Jednak spokojne, kojące brzmienia zaczynają zagłuszać pracujące trybiki i roboty. "Vessel" - widzę precyzyjnie pracujące maszyny. A może to ludzie? Podporządkowani, zniewoleni, buntujący się? My God! Can I go faster? Tłusty bit wypełnia elektroniczna kakofonia chaosu, żywa energia. Nic nie może tego powstrzymać. "Me, I’m not" uspokaja bunt zapoczątkowany wcześniej. Każde uderzenie, każde cyknięcie przeciska się przez membrany jakby w spowolnionym tempie. Hey, Can we stop? "Capital G" rozładowuje ciężką atmosferę, którą wprowadza elektronika w poprzedniej części płyty. Jest to półmetek, w nim Trent znowu przekracza granicę miedzy starym i nowym NIN. Jest to również półmetek dla historii, którą nam opowiada. Elektronika dominuje, ale gitara też przyjemnie gra. 


Brutalne "My violent heart", jest refleksją nad zniszczeniem. Słuchacz widzi czołgające się ciała, wydrapujące w drzwiach sprawców krwawe znaki. Krzyki ofiar nie przestają wypełniać głowy długo po odsłuchaniu utworu: On hands and knees, We crawl, You can not stop us all, Our blood will stain, We will not go away... "The Warning", wita nas nierówną sekcją basu, zrzuca na barki słuchacza odpowiedzialność za zniszczenie. Ostrzegali nas, a my i tak zawiniliśmy. Chyba jesteśmy beznadziejni… W połamanym "God Given" ludzkość jest rozliczana. Wybrańcami są silni, nie przebaczający, zdolni do wszystkiego, ci co trzymają władzę. Czy aż tak bardzo jego świat różni się od naszego? Prawdziwa uczta dla ucha zaczyna się wraz ze spotkaniem z mistrzem. W "Meet Your Master" Trent wypycha elektronikę na pierwszy plan. Robi to świetnie, z chaosu pozornie nie do okiełznania wydobywa niesamowitą nutę strachu i nadziei, którą podsyca soczystym basem i świetnym Count down to the end

"The Greater Good" jest niestety zapychaczem. Utwór nie wnosi nic specjalnego do wizji jaką Reznor buduje od początku albumu, a nawet jest uboższy o jakiekolwiek elektroniczne improwizacje, w których autor rozkochuje słuchacza. Czemu tak się stało? Może, żeby zmylić? Na całe szczęście "The Great Destroyer" szybko pozwala zapomnieć o poprzednim utworze. To podrasowane stare dobre i ostre jak brzytwa Dziewięciocalowe Gwoździe . Wpadający w ucho utwór o przejmującej treści nie stroni od żadnych eksperymentów i zapada w pamięci. "Another version of truth" jest odskocznią od agresywnych sampli i ciężkich bitów. Klawisze wypełniają brzmieniem większą część utworu, a tłem jest niepokojący dźwięk. Zapowiada koniec? Tęskne "In This Twilight" jest wspomnieniem świata, który został utracony. Przejmujący, stonowany i piękny w swojej prostocie utwór. And the world we set on fire, Do you Wonder, If it feels the same? Historię zniszczonego świata zamyka "Zero-Sum". Melodycznie jest to wolniejsza wersja "My violent heart" wzbogacona o dodatkowe sekcje rytmiczne i klawiszowe. Smutna refleksja nad tym co utracone i nad tym co mogło być. Świat, który stworzyliśmy mógł być piękny, a my go zniszczyliśmy: Shame on us, For all we’ve done and all we ever were, just zeros and ones.

Płyta jest jednym wielkim kontrolowanym eksperymentem. Próbą technologii i okiełznania dźwięku. Elektronika została wysunięta tutaj na pierwszy plan, a historia opowiadana w takiej oprawie jeszcze bardziej przejmuje i ciągnie za sobą w dół, na dno tego mrocznego świata. Spróbowałem uwierzyć Reznorowi, że potrafi zrobić z dźwiękiem prawie wszystko. Nie zawiódł mnie. Ocena: 9/10

4 komentarze:

  1. Z mojej zaś perspektywy nie jest z tym albumem aż tak dobrze, jak opisuje Łukasz. Rozumiem trochę podejście do tematu i do zespołu, mam przecież podobnie z Dream Theater, jaka by płyta nie była nie potrafiłbym jej ocenić poniżej jakiejś normy, z drugiej jednak strony na każdej płycie są wady i zalety. Ja słuchając tego albumu miałem poczucie lekkiej niespójności, oderwania poszczególnych utworów od siebie, próby pogodzenia alternatywy i przebojowego brzmienia, z eksperymentami Reznora z elektroniką. Trochę to próba nieudana moim zdaniem, na pewno na tej płycie są momenty świetne, które zupełnie jak poopisywał Łukasz robią wrażenie, ale odnoszę wrażenie, że więcej na niej wypełniaczy niż konceptu wyciśniętego do granic muzycznych i percepcyjnych możliwości. To chyba faktycznie nie jest jeden z lepszych albumów Trenta i jego zespołu i trochę chyba rozumiem to niedocenienie, to album specyficzny i trudny, do którego na raz się nie podejdzie, będzie odkrywać, albo i nie, stopniowo. Ode mnie, gdybym to ja go oceniał, wyszłaby następująca ocena: 7/10

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki Lupus również za Twoją opinię. Jako fan zespołu wcześniej zaznaczałem Ci, że obiektywizm tej recenzji stoi pod wielkim znakiem zapytania. Fakt, płyta jest ciężka, ja osobiście doceniłem ją jako całość i odkryłem na prawdę dopiero po wielu odsłuchaniach, analizie tekstów i pewnym wywiadzie, którego Reznor udzielił. Moje podejście też jest inne, ale każdy rodzi się z różnymi zboczeniami Jeszcze raz dzięki, za publikację i zrozumienie w kwestii tego (moim zdaniem) niesamowitego projektu jakim jest NIN.

    OdpowiedzUsuń
  3. Grają na Trójce ich też :)
    ale mnie jakos nie przekonuje... :/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na Trójce męczą głównie teraz jeden singiel, który jest powiedzmy sobie szczerze słaby ;) Warto zapoznać się ze starszymi płytami, a w szczególności Broken i The Downword Spiral. Gorąco polecam! Pozdrawiam!

      Usuń