Brytyjski Haken pewnym krokiem podąża ścieżkami wypracowanymi przez Dream Theater, jednakże jako jedna z nielicznych z wielu podobnych grup nie próbuje kopiować mistrzów, ale konsekwentnie buduje własny styl i tożsamość. Posługując się tytułami ich płyt, można powiedzieć, że rybki akwariowe, które wkroczyły do piątego wymiaru, miały wizję i postanowiły wspiąć się na szczyt góry. Z jakim rezultatem?
Na debiutanckiej płycie demo z 2008 roku zatytułowanej "Enter the Fifth Dimension" Haken jeszcze dość mocno inspirował się Dream Theater, ale już wówczas eksperymentował z dźwiękami i szukał swojego stylu, który ostatecznie skrystalizował się pod postacią pierwszej oficjalnej pełnometrażowej płyty, "Aquarius" z 2010 roku. Dalekie echa Dream Theater jeszcze gdzieś pobrzmiewały, większość poszukiwań skupiła się jednak na cyrkowo brzmiących dźwiękach, które bardziej wkurzały aniżeli przyciągały (a przynajmniej tak się dzieje przy pierwszych odsłuchach) dając debiut interesujący, ale nie będący niczym szczególnym. Wydany w rok później drugi album w zasadzie kontynuował album poprzedni, ale pokazywał bardzo wyraźnie, że Haken nie stara się być kopią i drugim Dream Theater, a cyrkowe popisy zaczęły ustępować coraz śmielszym i ciekawszym kompozycjom i melodiom. Na trzecim albumie nie tylko odcięli się od poprzednich płyt, a zwłaszcza od "Aquariusa" i "Visions" bardziej i wyraźniej skręcając ku brzmieniom znanym bardziej z lat 70, zbliżających się nawet do muzyki Genesis czy Yes, aniżeli do Dream Theater czy do Symphony X, które choć gdzieś jeszcze przemykają w skojarzeniach nie są tutaj dominujące. "The Mountain" jest dla Hakena dużym krokiem do przodu nie tylko pod względem kompozycji, ale także klimatu i zaznaczania swojego charakterystycznego stylu i kierunku rozwoju.
Słychać to już w króciutkim (około trzyminutowym, bez kwadransa) wstępie do płyty, fantastycznym wietrznym, klawiszowo-orkiestrowym "The Path". Lekki wokal Rossa Jenningsa zaś świetnie współgra z tłem, która delikatnie i nieprzywidywalnie wprowadza do utworu drugiego, niemal ośmiominutowego "Atlas Stone". Ten otwierają delikatne klawiszowe dźwięki, ale po chwili kapitalnie całość się rozwija do szybszych dźwięków. Pojawienie się chórów w tym utworze niemal przywołuje wręcz "In the Hall of the Mountains King" Edvarda Griega, jazzowe elementy, które pojawiały się już na poprzednich albumach na tym krążku znalazły już swoje miejsce, brzmią po prostu wyśmienicie. Wyraźnie też słychać tu wpływy Pourcipine Tree czy Lucassenowskiego Guilt Machine i są one wykorzystane w najlepszy sposób.
Kolejną jednak po wstępie perełką jest numer trzeci, czyli "Cockroach King", to on bowiem według Hakena rządzi jest panem w górskiej twierdzy. Mocne wejście, a potem lekkie wokale początkowe i budowanie fantastycznego klimatu, konstrukcja tego utworu bowiem wypadaj znakomicie, a całość w kapitalny sposób łączy cięższe i nowocześniejsze fragmenty z klasycznymi i pachnącymi jazzem fragmentami czy charakterystycznymi dla Hakena cyrkowych przeszkadzajek i rozwinięć, które nie brzmią już zniechęcająco, a fenomenalnie zgrywają się z całością.
Następujące po niej dwie czterominutówki to kolejno "In Memoriam" oraz "Because It's There". Ten pierwszy jest szybszy i w niesamowity sposób łączący klawiszowe efekty z niskim brzmieniem gitar, ocierającymi się nawet o djentowe zagrywki. To kolejny bowiem znakomity kawałek na tej pycie. Piąty zaś stanowi jego przedłużenie, bo zaczyna się tam, gdzie kończy się "In Memoriam". Przez półtorej minuty mamy czysty wokal, a potem delikatnie dołączają instrumenty. To ten łagodniejszy, balladowy numer, który wyciszając i jednocześnie niepokojąc wprowadza do trwającego prawie dwanaście minut "Falling Back to Earth". Uderzenie z djentowymi wstawkami, Rudessowskimi klawiszami i świetnym zwolnieniem do wolniejszej części wokali przywodzi na myśl Muse połączony ze stylistyką System of the Down, co daje naprawdę prześwietny efekt. Dawno nie słyszałem tak kapitalnych kontrastów i licznych zmian temp łączonych z falsetowymi zaśpiewami, a te Jenningsowi wychodzą naprawdę dobrze i co najważniejsze nie rażą uszu. Siódmy znów jest krótszy. Zaledwie trzyminutowy (z sekundami) "As Death Embraces" ponownie jest wolniejszy, balladowy, bardziej liryczny. Przywodzić może nawet trochę na myśl "Space Dye-Vest" Dream Theater, ale to jak najbardziej pozytywne skojarzenia. Ósmy utwór, to kolejny rozbudowany długi numer. Niemal jedenastominutową epicką "Pareidolię" otwiera znów mocne wejście, które po chwili ustępuje lżejszym, orientalnym zagraniom i ponownie w kapitalny sposób budują napięcie, a ciężkie "rollercosterowe" fragmenty wgniatają w fotel, a ten w ziemię.
Finał następuje w dziewięciominutowym niepokojącym, wręcz filmowym "Somebody". W nim zaś wyraźnie czuć inspiracje Opethem i łagodnym wokalem Aekerfeldta czy nawet solową twórczością Serja Tarkiana. W wersji rozszerzonej jednak otrzymujemy jeszcze dwa numery: zaledwie dwuminutowy "The Path Unbeaten" oraz prawie pięciominutowy "Nobody". Ten pierwszy jest instrumentalną klawiszowo-orkiestrową deszczową i smutną miniaturką, która płynnie przechodzi w zbliżoną stylistycznie balladę (i ponownie ten klimat!). Są one równie udane, ale na końcu płyty nie robią większego wrażenia, wydane jako osobny dodatek wypadałby znacznie bardziej smakowicie, a tak są jedynie ciekawostką, dla z całą pewnością przybywających Hakenowi fanatycznych wyznawców.
Haken na górę się wspiął, ale nie osiągnął jeszcze szczytu. To ich zdecydowanie najlepsza płyta, najpełniejsza i najmocniej dopracowana. Zawierająca, naturalnie wiele nawiązań, ale nie rażą już odtwórczością czy zbytnią powtarzalnością znanych patentów. Na tej płycie wyraźnie słychać własny koncept progresywnego grania, który na pewno jest rewolucyjny dla Hakena, ale nie dla samego gatunku. Tą płytą Haken pokazuje, że w progresywnym metalu można nagrać album nie tylko ciekawy i solidny, ale także niezwykle soczyście brzmiący i przede wszystkim świeży. Na pewno jest to jeden z najciekawszych, a nawet najlepszych albumów tego roku i obok tegorocznego, naszego Riverside czy włoskiego Kingcrow w swoim gatunku jest to niesamowity i równie fantastyczny materiał. Ktoś napisał nawet, że jeśli ktoś jest zdolny strącić z tronu Dream Theater, to zrobią to panowie z Haken. Brytyjczycy mają ogromny potencjał, ale do przejęcia korony jeszcze im brakuje, bowiem swoje największe dzieło mają zdecydowanie przed sobą. Ocena: 9/10
Ps. Jako ciekawostkę warto też dodać, że Symphonic Theater of Dreams dokładnie w dniu premiery udostępniło orkiestrowy cover otwierającego płytę utworu "The Path", który można odsłuchać na youtubie orkiestry Michała Mierzejewskiego.
Słychać to już w króciutkim (około trzyminutowym, bez kwadransa) wstępie do płyty, fantastycznym wietrznym, klawiszowo-orkiestrowym "The Path". Lekki wokal Rossa Jenningsa zaś świetnie współgra z tłem, która delikatnie i nieprzywidywalnie wprowadza do utworu drugiego, niemal ośmiominutowego "Atlas Stone". Ten otwierają delikatne klawiszowe dźwięki, ale po chwili kapitalnie całość się rozwija do szybszych dźwięków. Pojawienie się chórów w tym utworze niemal przywołuje wręcz "In the Hall of the Mountains King" Edvarda Griega, jazzowe elementy, które pojawiały się już na poprzednich albumach na tym krążku znalazły już swoje miejsce, brzmią po prostu wyśmienicie. Wyraźnie też słychać tu wpływy Pourcipine Tree czy Lucassenowskiego Guilt Machine i są one wykorzystane w najlepszy sposób.
Kolejną jednak po wstępie perełką jest numer trzeci, czyli "Cockroach King", to on bowiem według Hakena rządzi jest panem w górskiej twierdzy. Mocne wejście, a potem lekkie wokale początkowe i budowanie fantastycznego klimatu, konstrukcja tego utworu bowiem wypadaj znakomicie, a całość w kapitalny sposób łączy cięższe i nowocześniejsze fragmenty z klasycznymi i pachnącymi jazzem fragmentami czy charakterystycznymi dla Hakena cyrkowych przeszkadzajek i rozwinięć, które nie brzmią już zniechęcająco, a fenomenalnie zgrywają się z całością.
Następujące po niej dwie czterominutówki to kolejno "In Memoriam" oraz "Because It's There". Ten pierwszy jest szybszy i w niesamowity sposób łączący klawiszowe efekty z niskim brzmieniem gitar, ocierającymi się nawet o djentowe zagrywki. To kolejny bowiem znakomity kawałek na tej pycie. Piąty zaś stanowi jego przedłużenie, bo zaczyna się tam, gdzie kończy się "In Memoriam". Przez półtorej minuty mamy czysty wokal, a potem delikatnie dołączają instrumenty. To ten łagodniejszy, balladowy numer, który wyciszając i jednocześnie niepokojąc wprowadza do trwającego prawie dwanaście minut "Falling Back to Earth". Uderzenie z djentowymi wstawkami, Rudessowskimi klawiszami i świetnym zwolnieniem do wolniejszej części wokali przywodzi na myśl Muse połączony ze stylistyką System of the Down, co daje naprawdę prześwietny efekt. Dawno nie słyszałem tak kapitalnych kontrastów i licznych zmian temp łączonych z falsetowymi zaśpiewami, a te Jenningsowi wychodzą naprawdę dobrze i co najważniejsze nie rażą uszu. Siódmy znów jest krótszy. Zaledwie trzyminutowy (z sekundami) "As Death Embraces" ponownie jest wolniejszy, balladowy, bardziej liryczny. Przywodzić może nawet trochę na myśl "Space Dye-Vest" Dream Theater, ale to jak najbardziej pozytywne skojarzenia. Ósmy utwór, to kolejny rozbudowany długi numer. Niemal jedenastominutową epicką "Pareidolię" otwiera znów mocne wejście, które po chwili ustępuje lżejszym, orientalnym zagraniom i ponownie w kapitalny sposób budują napięcie, a ciężkie "rollercosterowe" fragmenty wgniatają w fotel, a ten w ziemię.
Finał następuje w dziewięciominutowym niepokojącym, wręcz filmowym "Somebody". W nim zaś wyraźnie czuć inspiracje Opethem i łagodnym wokalem Aekerfeldta czy nawet solową twórczością Serja Tarkiana. W wersji rozszerzonej jednak otrzymujemy jeszcze dwa numery: zaledwie dwuminutowy "The Path Unbeaten" oraz prawie pięciominutowy "Nobody". Ten pierwszy jest instrumentalną klawiszowo-orkiestrową deszczową i smutną miniaturką, która płynnie przechodzi w zbliżoną stylistycznie balladę (i ponownie ten klimat!). Są one równie udane, ale na końcu płyty nie robią większego wrażenia, wydane jako osobny dodatek wypadałby znacznie bardziej smakowicie, a tak są jedynie ciekawostką, dla z całą pewnością przybywających Hakenowi fanatycznych wyznawców.
Haken na górę się wspiął, ale nie osiągnął jeszcze szczytu. To ich zdecydowanie najlepsza płyta, najpełniejsza i najmocniej dopracowana. Zawierająca, naturalnie wiele nawiązań, ale nie rażą już odtwórczością czy zbytnią powtarzalnością znanych patentów. Na tej płycie wyraźnie słychać własny koncept progresywnego grania, który na pewno jest rewolucyjny dla Hakena, ale nie dla samego gatunku. Tą płytą Haken pokazuje, że w progresywnym metalu można nagrać album nie tylko ciekawy i solidny, ale także niezwykle soczyście brzmiący i przede wszystkim świeży. Na pewno jest to jeden z najciekawszych, a nawet najlepszych albumów tego roku i obok tegorocznego, naszego Riverside czy włoskiego Kingcrow w swoim gatunku jest to niesamowity i równie fantastyczny materiał. Ktoś napisał nawet, że jeśli ktoś jest zdolny strącić z tronu Dream Theater, to zrobią to panowie z Haken. Brytyjczycy mają ogromny potencjał, ale do przejęcia korony jeszcze im brakuje, bowiem swoje największe dzieło mają zdecydowanie przed sobą. Ocena: 9/10
Ps. Jako ciekawostkę warto też dodać, że Symphonic Theater of Dreams dokładnie w dniu premiery udostępniło orkiestrowy cover otwierającego płytę utworu "The Path", który można odsłuchać na youtubie orkiestry Michała Mierzejewskiego.
Noooo, faktycznie perełka ten utwór, bardzo ciekawie pomyslany i zrobiony :)
OdpowiedzUsuń