Był taki czas, kiedy Deep Purple nie było jeszcze tym zespołem jakim został wraz z dołączeniem do niego Iana Gilliana, jakim został zapamiętanym i na stałe wpisał się w historię muzyki rockowej. Cofnijmy się w czasie do początków brytyjskiej legendy. Jednak nie do początków zupełnych i płyty "Shades of...", którą debiutowali, a do ich drugiej płyty. Płyty, która już wówczas ukazała pełen geniusz tego niesamowitego i wciąż zachwycającego zespołu...
Słynny utwór "Hush", który znalazł na wydanym pierwszego lipca 1968 roku debiutanckim albumie DP "The Shades Of..." nie był ich, a coverem z repertuaru Billy'ego Joe'a Royal, o czym pewnie nie wszyscy wiedzą, lub nie chcą pamiętać. Na osiem utworów, aż cztery były nowymi wersjami cudzych kawałków. Podobny zabieg zastosowali Brytyjczycy na swoim drugim albumie wydanym w zaledwie sześć miesięcy później, zatytułowanym "The Book of Taliesyn". Tu na siedem kompozycji, trzy były bardzo udanymi przeróbkami utworów pochodzących z repertuaru innych artystów. Jakże inne było to Deep Purple, od tego które nastąpiło wraz z dołączeniem do zespołu Iana Gilliana i wytworzenia najsłynniejszej i przez wielu uważanej za najlepszy skład, inkarnacji MK-2. Nie ma się też co dziwić, inkarnacja MK-I była przecież zupełnie inna. Wówczas wokalistą bowiem był Rod Evans, a na basie grał Nick Simper. Z nimi Blackmore, Paice i Lord zrealizowali trzy albumy, dla mnie ten środkowy zawsze z tej inkarnacji DP był najciekawszy, choć doceniam też wielkość albumu debiutanckiego, czy poniekąd przełomowość dla brzmienia DP, płyty self titled z 1969. A te płyty od nie dawna odkrywam na nowo i być może o nich też kiedyś coś się pojawi, zdecydowałem jednak, że wpierw opiszę ten ulubiony, bardzo udany zresztą krążek.
Otwiera ją kapitalna autorska kompozycja "Listen, Learn, Road On" silnie jeszcze zakorzeniona w psychodeli tak charakterystycznej dla lat 60. Już ten utwór pokazuje geniusz DP, lekkość w budowaniu fantastycznych kawałków, które wpadają w ucho, choć wcale do łatwych nie należą. Prześwietny klimat i bardzo dobry bluesujący wokal Evansa dopełniają zaś niezwykłość tego numeru, który po nagłym wyciszeniu płynnie przechodzi w bombastyczne klawiszowo-perkusyjne wejście instrumentalnego "Wring That Neck". Ten fantastyczny utwór zwiastuje to, co znajdzie się na najsłynniejszych płytach nagranych już z Gillianem, czyli "In Rock", "Fireball" i wreszcie "Machine Head". Absolutne piękno i wyżyny geniuszu.
Pierwszy z coverów nagranych przez DP na potrzeby tej płyty to w zasadzie w pełni autorska kompozycja, z utworu Neila Diamonda zostało bowiem niewiele. Tekst, może jakiś ogólny zarys, a tak zupełnie inna bajka. Leciutka, balladka została zamieniona w rozpędzoną lokomotywę. Podobnie jest z drugim coverem z tego albumu, czyli Beatlesowskim "We Can Work It Out" połączonym z autorskim wstępem zatytułowanym "Exposition". Znów potężna perkusyjno-klawiszowa introdukcja zdradzająca klasyczne upodobania Jona Lorda, którym później da upust w koncertowym albumie DP "Concerto for Group and Orchestra" z 1969, a także na jego zrekonstruowanej i przebudowanej wersji z 2012 roku. Po chwili kapitalne rozpędzenie, klawiszowe popisy na pulsującym basie, która po chwili płynnie przechodzi we wspomniany utwór Beatlesów. Nie różni się on od oryginału jakoś specjalnie, został jedynie podrasowany o fantastyczne klawiszowe solo w połowie tejże wersji.
Dwie kolejne w pełni autorskie kompozycje. Najpierw "Shiled": wolniejszy, psychodeliczny utwór mógłby pretendować nawet do utworu proto-doomowego, ale nie ma tutaj ostrych dźwięków. To niemal klasyczna, świetnie rozbudowana wczesno-progresywna, czy też raczej kraut-rockowa deszczowa kompozycja ze wspaniałym klimatem i wciąż robiącym wrażenie rozwinięciem w jej środku. Po niej zaś następuje "Anthem". Niezwykły utwór, znów przejmujący klimatem, sposobem zbudowania napięcia. Łagodny, można powiedzieć, że w duchu Beatlesów czy również rozpoczynającego i eksperymentującego z dźwiękami i brzmieniem Pink Floyd. Środkowa skrzypcowo-klawiszowa partia zaś jako żywo została wyjęta z "Six Wives of Henry VIII" Ricka Wakemana. Mocno słychać tutaj też inspiracje bluesem, a Evans ponownie sprawdza się w nim jako wokalista znakomicie. Jakże inny to był głos od tego, do którego już na zawsze przyzwyczaił nas Gillian. Po prostu istny majstersztyk w każdym najmniejszym szczególe.
Jako ostatni pojawia się zaś cover utworu, który wówczas miał zaledwie dwa lata, a mianowicie "River Deep, High Mountain" Tiny Turner. W oryginale trwający niecałe cztery minuty, w wersji Deep Purple został rozbudowany i ostatecznie zamknął się w czasie dziesięciu minut. Tutaj także słychać i stwierdza się geniusz DP w każdym dźwięku. Początkowy intensywny, klawiszowo-perkusyjny fragment to jakby wariacja na temat "In The Hall Of The Mountain King" Edvarda Griega czy "Pictures At the Exhibition" Modesta Mussorgsky'ego, a moment w którym wszystko eksploduje w kraut rockowym rozpędzie dosłownie rozrywa mózg na kawałki. A kiedy już pojawia się część właściwa, okazuje się, że z utworu Ike'a i Tiny został jedynie tekst. Z fantastycznego utworu, który dziś poza głosem Tiny Turner zrobił coś jeszcze fantastyczniejszego, coś co do dziś zachowuje potęgę i świeżość, mimo upływu lat.
W grudniu tego roku ten zapomniany chyba trochę, a naprawdę udany album Deep Purple będzie obchodził swoje czterdziestopięciolecie. Mimo to, nadal zachwyca brzmieniem (w dodatku tak odmiennym od późniejszego), kapitalnymi kompozycjami i niezwykle interesującym podejściem do coverów, które de facto stały się numerami autorskimi. Wielkie Deep Purple jeszcze za nim stało się wielkie ze świetnym wokalistą jakim był Evans, prawdopodobnie przepadłoby, gdyby nie pojawił się Gillian i Glover, a wraz z nimi nowa era, nie tylko DP, ale także szeroko pojętego rocka. Dziś, starsze albumy stanowią też trochę egzotyczną ciekawostkę, ale nie oznacza to wcale, że są to złe płyty. "The Book of Taliesyn" jest znakomitym tego przykładem i bynajmniej wcale nie odstającym od najbardziej znanych płyt Purpli, czy udanego tegorocznego powrotu do dawnej formy. "The Book of Taliesyn" to wreszcie album, który trzeba znać, zatopić się w nim i wczuć się jego pieczołowity zamysł artystyczny, który właśnie po czterdziestu pięciu latach docenić można bardziej, niźli miało to miejsce w dniu jego premiery.
Bardzo się cieszę, ze napisałes o tej płycie :)
OdpowiedzUsuń