Możemy spać spokojnie. Bogowie i tym razem nie zawiedli, choć przyznać muszę, że obawiałem się trochę tego albumu. Ciemna Strona Ziemi nie ma przyciągającego uwagi tytułu, czy porażającej okładki, jak widać nie ma na niej nawet nazwy grupy, tylko słynne Majesty Logo, ale jej zawartość i grafiki przygotowane na potrzeby albumu wprawiają w osłupienie. Możecie wierzyć lub nie, ale Dream Theater nagrało płytę znakomitą i w dodatku jedną z lepszych w swojej dyskografii...
Równo w dwa lata po dramatycznym zwrocie wydarzeń Dream Theater zrealizowało swój dwunasty album studyjny. Drugi z Manginim przy perkusji, ale pierwszy w którym brał pełny udział przy tworzeniu materiału. Decyzja o zatytułowaniu dwunastego albumu po prostu "Dream Theater" mnie trochę rozczarowała, ale każda odsłaniana karta utwierdzała w przekonaniu, że będzie dobrze. Obawy opadły gdy wypuszczono "The Enemy Inside", obawy znów wzrosły gdy pojawił się "Along for the Ride", wreszcie opadły całkowicie gdy pojawił się cały album. Album ze wszech miar znakomity.
Swoją długością album dorównuje wydanemu dziesięć lat temu "Train of Thought" z którym ma zresztą dużo wspólnego i pod tym względem jest też czwartym w kolejności najkrótszym materiałem płytowym Dreamów, a długości poszczególnych utworów są bliższe płytom "Images And Words" czy "Awake", o czym też wspomina Petrucci: "Nie chcieliśmy nagrywać kolejnego albumu na którym wszystkie utwory będą przekraczać dziesięć minut. Dlatego utwory są krótsze i bardziej zwarte". Z nimi także ten najnowszy ma sporo wspólnego. Płytę zaś wieńczy czwarta co do długości suita, czyli 'Illumination Theory". Podczas trasy promującej "ADTOE" w ramach intra puszczali utwór "Dream Is Collapsing" Hansa Zimmera, który został napisany na potrzeby filmu "Incpecja" Christophera Nolana. Nie ulega jednak wątpliwości, że "DT", czy też raczej "Dark Side of Earth" jak postanowiłem sobie nazywać ten album, pokazuje, że Teatr Marzeń nie runął, a wręcz przeciwnie, narodził się na nowo i to w naprawdę pięknym stylu.
Byłem na przedstawieniu teatralnym, które wstrząsnęło moim jestestwem. |
Potwierdza powyższe stwierdzenie choćby numer otwierający, czyli trwająca niecałe trzy minuty epicka i filmowa, instrumentalna "False Awakening Suite", która rozdziela się na trzy części: "Sleep Paralysis", "Night Terrors" i na "Lucid Dream". Idealne zaproszenie na spektakl, który rozpoczyna się wraz ze znanym już pewnie wszystkim, kapitalnym "The Enemy Within". Słychać w nim nie tylko najlepsze momenty z "Train of Thought", ale także echa utworu "Panic Attack" z "Octavarium" (co podkreśla sam John Petrucci), jak również mocno przywodzi na myśl dźwięki znane z "Six Degrees of Inner Turbulence". Spokojnie, Dream Theater nie kopiują w nich samych siebie, to jakby wypadkowa tego, co znalazło się na tamtych płytach. Fantastyczna wypadkowa dodajmy.
"The Looking Glass", czyli numer trzeci także wywołuje świetne wrażenie od pierwszych dźwięków. Petrucci nie ukrywa, że główną inspiracją, którą starali się tutaj zaznaczyć, była grupa Rush, a do której zamiłowania wszak nigdy nie ukrywali. Słychać w nim tą inspirację, bliska jest ona genialnej i ukochanej przeze mnie płycie "Test for Echo", ale także wcześniejszym dokonaniom kanadyjskiej formacji, a jeśli dobrze się wsłuchać wyłapie się też wspólne elementy z ostatnio wydaną solową płytą LaBriego "Impermanent Resonance". W moim odczuciu, jest nawet lepszy od wybranego na singiel "The Enemy Inside". Mówię to całkiem poważnie.
"Jeszcze wyrównam tutaj i Majesty Logo wisi!" |
Drugim instrumentalnym kawałkiem na nowym dziele Dream Theater jest "Enigma Machine". To sześciominutowy niesamowity popis umiejętności w duchu "Stream of Consiousness". Podobno James LaBrie miał powiedzieć, że ten numer jest szalony. Jest tak w istocie, i nie sposób odnieść też wrażenia, podobnie jak w przypadku "False Awakening Suite" filmowości tego numeru. Istny majstersztyk. Następujący po nim "The Bigger Picture" nie odstaje od poprzednich ani odrobinę. Fani Dream Theater na pewno wychwycą podobieństwa z utworem "Surrounded" z "IAW", jak również ponownie echa grupy Rush. Petrucci do kompletu dorzuca jeszcze Pete'a Townshenda z The Who i rzeczywiście ten utwór ma w sobie także coś z największych dokonań tej wspaniałej brytyjskiej grupy. W szóstym numerze czyli "Behind the Veil" najpierw wita nas orkiestrowe intro, a po chwili następuje Metallikowe rozpędzenie. Ten kawałek to absolutnie fantastyczny walec, zupełnie jakby wyjęty z "Train of Thought" czy pierwszej połowy "Octavarium". Siódmy kawałek zatytułowany "Surrender to the Reason" podobno powstał jako pierwszy, a sam Petrucci ponownie przywołuje Rush, a zwłascza jeden z ich najbardziej znanych numerów, "Working Man". I rzeczywiście jest coś tym, co mówi. Jeśli jednak szukać w przeszłości Dreamów, to numer stanowi jakby połączenie najlepszych momentów z okresu "IAW" i "Awake" z tymi znanymi z "ToT". Dodatkowo Rudess jeszcze bawi się Deep Purplowskimi klawiszami. Kolejna niesamowitość.
Matka Boska od Gołębi |
Zbliżamy się do końca. Ósmy numer to "Along for the Ride" - równie niezwykły co poprzednie. Jedyna ballada na tym albumie, gdy pojawiła się przed kilkoma dniami serca wielu zabiły mocniej w obawie, że to ten najsłabszy. Nic z tych rzeczy, na tej płycie nie ma słabych momentów, ani "potworków" jak te, które zdarzyły się na "ADTOE". Petrucci powiedział, że kiedy go pisali chcieli nawiązać do Grateful Dead i do Boston, a Rudess do Emmerson Lake And Palmer. Wyszło Bogom to znakomicie, nadzwyczaj interesujący to utwór. I następuje finał: Pięcioczęściową suitę "Illumination Theory" otwiera intrygujący, filmowy "Paradoxe de la Lumière Noire", a zaraz po nim następuje kapitalny i wgniatający w ziemię, ciężki "Live, Die, Kill". Po szaleńczej jeździe bez trzymanki na chwilę się wszystko uspokaja (echa "A Count of Tuscany" z "BC&SL" czy "ADTOE"), kapitalne wejście orkiestry w części trzeciej "The Embracing Circle" (brawa dla dwudziestojednoletniego Erena Basburga, tureckiego klawiszowca współpracującego i będącego uczniem samego Jordana Rudessa), która nagle fantastycznie przechodzi, czy też raczej eksploduje w rewelacyjną część czwartą "The Pursuit of Truth" (na początku ponownie z nawiązaniami do Rush), a ta przechodzi w przepiękne zakończenie, najpierw epickie i przywodzące na myśl fragmenty z "Octavarium" wyjście, a na sam koniec część piąta "Surrender, Trust & Passion" rozpisana jedynie na klawisze, morphizzy i inne zabawki Jordana Rudessa.
Do takiego kina warto zajechać na film... |
Nie można nie wspomnieć o brzmieniu płyty. To jest potężne, ciężkie i naprawdę kapitalne. Najlepsze jakie dotychczas Dream Theater posiadało. To, co dla nich wykonał Richard Chycki (od lat realizujący dźwięk dla grupy Rush) to jest coś pięknego i absolutnie porywającego. Skłonny jestem nawet powiedzieć, że to najlepszy album DT od czasu "SDOIT". Podobnie jak na tamtym dwupłytowym albumie, na tym dzieje się tak dużo, że nie starczy odsłuchać raz, żeby znaleźć wszystkie smaczki i poczuć całą intensywność materiału. Warto też zauważyć kwestię perkusji. Ta również brzmi fenomenalnie. Mangini nie jest Portonoyem i wcale nie usiłuje nim być. Jego gra, choć bardziej techniczna jest równie rozbudowana, bardziej miękka i rewelacyjnie współgrająca z graniem Dreamów jak ta, którą tworzył Mike Portnoy na dziesięciu albumach formacji. Jest jednak w niej coś więcej: Mangini przelał w granie Dreamów swój własny charakterystyczny styl, a to zaś tchnęło w Dream Theater nową jakość, świeżość i życie. Dopiero tutaj pokazuje pełnię swoich możliwości, bowiem to, co było na "ADTOE", przypomnijmy, było tylko odegrane, wedle tego co napisał Petrucci, tu stworzył partie od podstaw i co również podkreślają pozostali członkowie DT, miało to ogromny wpływ na kształt i budowę poszczególnych kompozycji.
BatManJesty Logo |
Po niemal trzydziestu latach Dream Theater wciąż potrafi zachwycić, oczarować i nagrać genialną płytę. Przy okazji "ADTOE" jeszcze w początkach istnienia LU pisałem, że cieszyłem się jak dziecko. To było jedno z tych mylnych wzruszeń, które często miewał Mistrz Miron. "ADTOE" był zaledwie dobrym preludium do tego co można usłyszeć na "Dream Theater". To bowiem czysty geniusz i kwintesencja tego, co w Dreamach zawsze było najlepsze. Słuchając tego albumu na sześćdziesiąt osiem minut osłupiałem, po plecach przechodziły ciary, zupełnie jak gdybym cofnął się o sześć lat wcześniej, gdy Redaktor Kaczkowski puścił numery z płyty "Systematic Chaos", a ja usłyszałem ich po raz pierwszy. Konkurencja jak wiadomo nie śpi (via Kingcrow czy Haken), ale jestem przekonany, że Dream Theater jeszcze przez jakiś czas na tronie sobie posiedzi, bo ten krążek potwierdza, że Dream Theater to geniusz i perfekcja w najmniejszym szczególe i każdym calu, prawdziwy Teatr Marzeń. Ocena: 10/10
"Track-by-Track", w którym John Petrucci opowiada o każdym utworze do poczytania tutaj , a tutaj "Track-by-Track" Jordana Rudessa. W tekście wykorzystano oryginalne grafiki wykonane na potrzeby albumu "Dream Theater", czyli po mojemu "Dark Side of Earth". Podpis pod pierwszym obrazkiem został zaczerpnięty z "Dyktand" Stanisława Lema (cyt. za:. S. Lem, "Sknocony Kryminał", s. 168, Wydawnictwo Literackie/Agora, Warszawa 2009).
Fajnie złapać płytę i sie nie zawieść, nie?? :)
OdpowiedzUsuńgrafika powalająca :)
Prawda, prawda :) Nie mogę się doczekać, kiedy dorwę i kupię wersję fizyczną! :)
OdpowiedzUsuń