środa, 14 sierpnia 2013

James LaBrie - Impermanent Resonance (2013)

Już we wrześniu dwunasty album Dream Theater, tymczasem 29 lipca ukazał się piąty solowy, a trzeci nagrany pod własnym nazwiskiem, album Jamesa LaBrie. Najnowszy krążek nie przynosi żadnej rewolucji i wcale jej nie oczekiwałem. Spodziewałem się solidnego albumu,  na miarę bardzo przeze mnie lubianego "Elements of Persuasion" z 2005 i "Static Impulse" z 2010, do którego, żeby się przekonać potrzebowałem nieco dłuższego czasu. A jaki jest najnowszy album? Z obu wzięto to, co było na nich najlepsze i otrzymano: album, który po prostu się wciąga i nie ma dosyć...

"Impermanent Resonance" stylistycznie kontynuuje dwa wspomniane wyżej albumy, jednak znacznie bliżej mu do "Static Impulse", którym z początku byłem bardzo zawiedziony. Najnowszy w wyraźny sposób, ponownie penetruje rejony z albumu sprzed trzech lat właśnie, gdzie melodyjny death metal zderza się z klasycznym "dream theaterowskim" metalem progresywnym, jednakże nawiązuje także do "Elements of Persuasion" odrobiną przebojowej, popowej polewy, która charakteryzowała niektóre utwory, a które nie bardzo przypadała do gustu wszystkim wielbicielom głosu LaBriego i DT. W każdym razie, w porównaniu do "Static Impulse" jest to album znacznie przystępniejszy, może nawet lżejszy i szybciej wpadający w ucho niż jego poprzednik, z którym, jak już podkreśliłem, miałem problemy z dotarciem się z nim i osłuchaniem, tak bardzo, że przez jakiś czas słuchając go myślałem sobie: "Słabiutko panie LaBrie, słabiutko". Przy tym albumie nie musiałem sobie tego powtarzać, bo połknąłem go z miejsca.

Trwający nieco ponad pięćdziesiąt sześć minut (w wersji rozszerzonej) album zawiera czternaście utworów (w podstawowej dwanaście) i już otwierający go "Agony" wywołuje pozytywne odczucia. Ciężki, melodyjny riff i zwarte tempo perkusji, idealnie wyważenie proporcji pomiędzy progresywnością, a death metalem. To po prostu, mocny i wciągający kawałek. Ale są na płycie jeszcze lepsze utwory. Kapitalne wejście ma "Undertow", a lekko industrialne klawisze świetnie współgrają z ostrym, nisko strojonym riffem i głosem LaBriego, po którym słychać, że jest w znakomitej formie. W trzecim numerze, odrobinę tylko wolniejszym, "Slight of Hand" znów mamy świetne tło klawiszy, mocny, tym razem odrobinę djentowy riff i ponownie LaBrie w najlepszej formie od lat. I wtedy dopiero następuje zwolnienie (ale nadal z ciężkimi djentopodobnymi riffami). "Back on the Ground" to bowiem ballada, ale żaden tam z niej ckliwy potworek, tylko kawał przemyślanej, wyśmienitej roboty, nie tylko kompozytorskiej, ale i wokalnej.

"I Got You" to numer piąty. Muzycznie bardzo przypomina Insomnium, a może nawet bardziej pierwsze Mutiny Within (i do tego z wyśmienitym wokalem LaBriego, a naprawdę robi na tej płycie dobre wrażenie). Taki modern metal w sumie, ale zrobiony tak, że mucha nie siada. Ktoś nawet porównał stylistykę tej płyty z muzyką Linkin Park. Sądzę, że słusznie, tylko że Sfogli, Wildoer, Guillory, Riendeau i LaBrie to muzycy znacznie lepsi i dojrzalsi. Kolejną perełką, bodaj najlepszą i najmocniejszą, jest "Holding On": kolejny rewelacyjny riff, znakomite klawiszowe dodatki i wkręcający się klimat, to czego ewidentnie brakowało mi na "Static Impulse". Po nim nie zwalniamy tempa, "Lost in the Fire" rzeczywiście może przywodzić na myśl trochę Linkin Park, ale podobnie jak w "I Got You" wypada to znacznie bardziej przekonująco. Kiedyś zasłuchiwałem się w Linkin Park, potem mi zbrzydło. A taki, nazwijmy go "pop metal", wchodzi jak masełko. I to dosłownie!

Po leciutkim i niezwykle zgrabnym "Lost in the Fire", następuje "Letting Go". Kolejny killer. Nawet gdyby był to numer Dream Theater, a niedaleko przecież się tu ucieka od macierzystej grupy LaBriego, byłby mocny i z pewnością by się go nie powstydziliby. Kolejnym fantastycznym i jednym z moich absolutnych faworytów jest następujący po nim "Destined to Burn". Też niby ballada, ale momenty ma naprawdę ostre, wchodzi w głowę i nie chce jej opuścić i to dosłownie. Powoli zbliżając się do końca wersji podstawowej, w numerze dziesiątym zatytułowanym "Say You're Still Mine" otrzymujemy kolejną balladę, z naturalnie ostrym rozwinięciem, ale z bardziej lżejszą obudową. I choć wcale nie jest zły numer, a LaBrie ponownie daje z siebie to, co w jego głosie najlepsze, to moim zdaniem jest to jeden z tych słabszych numerów. Na szczęście jedenastka pozwala szybko zapomnieć o poprzednim. Notabene, nosi tytuł "Amnesia". Kolejne rewelacyjne wejście, odrobina spokoju i przywalenie. Podobnie jak wcześniejszy numer, jest co prawda, także odrobinę słabszy, żeby nie powiedzieć delikatnie już nużący, ale nadal słucha się go z ogromnym zainteresowaniem. Kończy "I Will Not Break", który jakby wynurza się z przestrzeni i uderza kolejnym walcowatym riffem i bodaj najagresywniejszą perkusją na płycie. Choć ekipa wypada tu świetnie, to przysłowiowy "show" kradnie LaBrie, który na tym tle muzycznym wypada znakomicie.


Na dokładkę, w wersji rozszerzonej otrzymujemy dwa numery i zupełnie niezrozumiałe jest dla mnie, czemu nie znalazły się w wersji podstawowej, tym bardziej, że nie ustępują tym dwunastu podstawowym. "Unraveling" otwiera akustyczna gitara i spokojny wokal LaBriego, delikatne perkusjonalia, a potem następuje kolejna porcja ciężkiego grania. Ten numer jest także balladą i klimatem nawet przypominać może odrobinę klimatem "Wither" z "Black Clouds & Silver Linnings" Dreamów. Drugi z dodatkowych, "Why?" to z kolei od początku do końca jeszcze jeden mocny kawałek, z ostrym wkręcającym się riffem i szybkim tempem. Ponownie także melodyjnością przypomina Mutiny Within (przypomnieć warto, że gdy w 2010 roku pojawił się ich debiutancki album DT ich rekomendowało, szkoda tylko, że tegoroczny drugi album zupełnie im nie wyszedł). A ten kawałek zdecydowanie powinien znaleźć się na wersji podstawowej, może nawet zamiast którejś z ballad.

Podsumowując "Impermanent Resonance" to kawał porządnego i bardzo pomysłowego nowoczesnego, melodyjnego i przebojowego metalu, który wymyka się klasyfikacjom gatunkowym i w umiejętny sposób je łączący. Po udanym "Elements of Persuasion" i w moim odczuciu nieco słabszym, ale później zaskakującym coraz bardziej, "Static Impulse" James LaBrie zdecydowanie nagrał swój najlepszy solowy krążek w dotychczasowej karierze. Ponadto pokazuje on na tym albumie, że jest w naprawdę dobrej formie i mnie ani wokalnie, ani muzycznie ten album nie zawiódł. Wręcz przeciwnie, jest jednym z moich absolutnych faworytów do podsumowania roku trzeszczącego i już teraz stał się jednym z kilku albumów z tego roku, do których będę wracał. Zdecydowanie należy go polecić fanom Dreamów, a zwłaszcza tym, którzy wolą narzekać niż cieszyć się ich ciągle wysoką formą, jak również tym, którzy Dreamów nie trawią. Porządne brzmienie, świetne ciężkie riffy i mocna sekcja rytmiczna oraz duża ilość melodii to najlepsza rekomendacja. Na koniec zaznaczę też, że absolutnie nie jest ta płyta jakimś arcydziełem, jest po prostu bardzo dobra i przyjemna w odbiorze, a tego przecież oczekuje się po muzyce i takich muzykach, jak Ci, którzy znaleźli się w składzie solowej grupy wokalisty Dream Theater. Ocena: 9/10



2 komentarze:

  1. no...... nie bardzoooooo..... a ten ostatni utwór to jakby całkiem z innej bajki w porównaniu do poprzednich.

    OdpowiedzUsuń