Idealna metafora progresywności roku trzeszczącego... |
Trzeszczący jest niezwykle obfity w płyty spod znaku progresywnego grania, a wybrać te najciekawsze jeszcze trudniej. Jak wiadomo to jeszcze nie koniec nowych wydawnictw tego typu, gdyż na nowe Dream Theater trzeba poczekać jeszcze do połowy września. Tymczasem w siódmej odsłonie cyklu "Progresywnie Mi" przyjrzymy się dwóm tegorocznym albumom z Włoch. Pierwszy z nich, to piąty już album grupy Kingcrow, zatytułowany "In Crescendo", a drugi to następca debiutanckiego "Symmetrical" grupy Odd Dimension, czyli "The Last Embrace to Humanity".
1. Kingcrow - In Crescendo (2013)
Tę grupę poznałem trzy lata temu za sprawą ich albumu "Phlegethon" z 2010 roku, pierwszego z wokalistą Diego Marchesim, a czwartego w ich dorobku artystycznym. Z poprzednich udało mi się w całości zapoznać tylko z "Timetropią" z 2006 roku, a pozostałe nadal całościowo są nieosiągalne. Już wtedy dało się jednak zauważyć, że eksperymentują ze swoimi dźwiękami, starają się by każda płyta była inna od swojej poprzedniczki. O ile na początku można by ich uznać za kolejną kopię Dream Theater, o tyle od wspomnianej "Timetropii" zdecydowanie da się zauważyć wyodrębnienie ich własdnego stylu. Piąty album kontynuuje w pewnym sensie "Phlegethona", a jednocześnie różni się od niego, jest kolejnym krokiem na przód w historii tego zespołu.
"In Crescendo" swoją premierę miało 12 lutego tego roku, zawiera osiem numerów o łącznym czasie pięćdziesięciu czterech minut, czyli o dziesięć minut mniej od swojej poprzedniczki. Jest także zdecydowanie najlepszą płytą jaką Włosi nagrali. Zdecydowanie jest to album przemyślany, nie zawierający wypełniaczy, znakomicie nagrany i zawierający porządną dawkę progresywnego grania na wysokim poziomie, a przede wszystkim z własnym pomysłem i coraz mocniej zaznaczającym się własnym stylem. Płytę otwiera mocne, przywodzące na myśl najlepsze momenty znane z Dream Theater. Jednakże po utworze "Right Before" od razu słychać, że nie jest to bezmyślna zrzynka. Po prostu wyśmienity utwór.
Potem jest jeszcze lepiej. "This Ain't Another Love Song" także trochę pachnie DT, a konkretniej płytą "Awake" czy początkiem "A Change Of Season". Niepokojący klimat jednak został jakby wyjęty z Porcupine Tree czy nawet solowej twórczości Stevena Wilsona. Fantastycznie wypada też "The Hatch" z świetnym, akustycznym i mrocznym intrem i następującym po nim kapitalnym cięższym rozwinięciu (z gitarowo-klawiszowymi popisami, szybkimi pasażami i mocnymi zróżnicowanymi riffami). To zaś co wyprawia ze swoim głosem Marchesi przyprawia o ciarki na plecach. Wyciszony, balladowy wręcz, ale z mocnym finałem "Morning Rain" trochę nas uspokaja, by w kolejnym "The Drowning Line" znów rozpocząć się niepokojąco i mocno. To kolejny wyśmienity numer na tej płycie, który nie pozwala o sobie zapomnieć. Po nim następuje "The Glass Fortress". Z początku spokojny, łagodny, wręcz senny, ale około drugiej minuty całość przyspiesza. Przedostatni "Summer 97" znów otwierają akustyczne dźwięki gitar i delikatne klawiszowe tło , a potem całość odrobinkę przyspiesza, a na finał wręcz uderza. Ponownie kłania się Pourcipine Tree i Steven Wilson, a nawet odrobinkę Sting. Prześwietny kawałek, który płynnie przechodzi w tytułowy jedenastominutowy numer "In Crescendo". Ten także zaczyna się dość niewinnie, ale już po chwili w fantastyczny i niepokojący sposób nabiera mocy. Kolejny wyśmienity numer i fantastyczny finał.
Kingrow nagrało płytę naprawdę znakomitą, trzymającą w napięciu i niepokojącą, a do tego pełną rewelacyjnych dźwięków i o fantastycznym brzmieniu. Ich piątego albumu słucha się znakomicie i jeśli komuś miałbym polecić przygodę z Włochami zalecałbym od tej płyty. Jest żywszy i doskonalszy od "Pheleghtonu" i w dodatku zawiera to, co najpiękniejsze w progresywnym graniu: emocje i przejmujące do bólu melodie, zapierającą dech w pierś technikę i rozbudowane kompozycje. Obok naszego polskiego Riverside i mam nadzieję nadchodzącego DT murowany kandydat na najlepszą progresywną płytę roku trzeszczącego. Zdecydowanie polecam, także tym, którzy metalu progresywnego nie trawią. I bym zapomniał: jest jeszcze świetna okładka! Ocena: 10/10
2. Odd Dimension - The Last Embrace to Humanity (2013)
Ci Włosi pochodzą z Piemontu, a nie jak Kingcrow z Rzymu i są zespołem młodszym, bo powstali w 2002 roku, a Kingcrow w 1996 roku. Odd Dimension zadebiutował w 2005 roku demówką "A New Dimension", a w 2011 roku wyśmienitym pełnometrażowym albumem "Symmetrical".
Oni również, choć mocno czerpią z tego co wypracowało Dream Theater, wypracowali jednak własny, dość charakterystyczny, a przy tym znacznie cięższy od Kingrow i Dream Theater styl, przede wszystkim z racji death metalowych (!) elementów. Inny jest też wokal, Manuel Candiotto ze swoim wysokim, trochę power metalowym (przypominającym barwę Fabio Lione) głosem z początku może trochę wkurzać, ale szybko można się przyzwyczaić. Jaki jest drugi album Odd Dimension? Udany, ale dużo lżejszy od debiutu, co nie tyle zaskakuje, ile może porządnie zitytować.
Swoją premierę następca debiutanckiego "Symmetrical" miał 26 marca i zawiera osiem utworów o łącznym czasie niecałych pięćdziesięciu minut, niewiele więcej od pierwszego albumu ( o jeden numer i jakieś dwie i pół minuty). Uwagę zwraca już intrygująca okładka, znacznie prostsza i przez to ciekawsza od tej znajdującej się na "Symmetrical". Na tej okładce co prawda nie ma noworodka, ani płonącej postaci, ale jest widmowa twarz, która wygląda przerażająco i niepokojąco. Zwróćcie uwagę na te bezokie oczodoły... kapitalnie jednak oddaje ciemny charakter tego wydawnictwa.
W otwierającym "The Unknown King" witają nas najpierw mroczne dźwięki klawiszy, a następnie ciężki riff, a całość narasta. Już w tym utworze da się zauważyć, że Candiotto choć zachował swoją barwę, nie śpiewa tak wysoko jak na poprzedniku, a jego głos jest bardziej szorstki. Znacznie potężniejsze jest też brzmienie, które zdaje się być bardziej podniosłe, pełniejsze, choć debiut brzmiał naprawdę znakomicie. Jeszcze ciekawszy i jeszcze bardziej ciemny jest "Under My Creed". Początkowy fragment klawiszowo-gitarowy naprawdę wgniata w fotel, a potem jest coraz lepiej. Nieco lżejszy, trochę nawet słabszy od reszty, ale bynajmniej nie spuszczający z tonu utwór "Dissolving Into the Void". Zbliżony klimatem jest "It's So Late", który brzmi dość przebojowo, żeby nie powiedzieć radiowo. Złagodzenie brzmienia to chyba najpoważniejsza wada drugiego albumu Włochów, brakuje screamowanych elementów. Znudzenie złagodzeniem brzmienia można poczuć w piątym "Another Time", który nie dość, że następuje po dwóch lżejszych utworów, to zdecydowanie wypada najsłabiej. Jest rozlazły, jakiś taki jakby popowy i ogólnie za łagodny.
Całe szczęście następuje płynne przejście do świetnego "Fortune And Pain". Wracamy do ciężkiego grania, z mocnymi riffami i klawiszowymi dodatkami. Przedostatni "The New Line Of Time" także wydaje się być dziwnie łągodny, zwłaszcza w jego środkowej części. Pochodowe tempo, które tutaj panowie proponują jest nudne i słabe. Na szczęście na koniec uderzają. Finałowy "Far From Desire" to jeden z najmocniejszych akcentów płyty: ciężki riff, wciągające tempo i to, czego brakowało w reszcie utworów: death metalowe zapędy.
Odd Dimension wydało album dorównujący debiutowi, ale zdecydowanie słabszy. Za duża ilość łagodniejszych numerów skondensowanych w jednym miejscu płyty może zrazić do siebie. Syndrom tak zwanej "drugiej płyty" najwyraźniej ich dopadł i tylko miejscami, jak choćby utworem finałowym, się Włosi bronią przed zupełną klęską. O ile Kingrcow ze swoim piątym albumem naprawdę porywają i zachwycają, o tyle Odd Dimension mogą znudzić swoim "TLATHO" najwytrwalszego i najbardziej zagorzałego fana progresywnych dźwięków. Szkoda, bo po naprawdę obiecującym debiucie spodziewałem się grania jeszcze mocniejszego i jeszcze bardziej penetrującego rejony cięższego grania, a cztery numery i kilka niezłych rozwiązań nie uciągnie całej płyty. Ocena: 7/10
Tę grupę poznałem trzy lata temu za sprawą ich albumu "Phlegethon" z 2010 roku, pierwszego z wokalistą Diego Marchesim, a czwartego w ich dorobku artystycznym. Z poprzednich udało mi się w całości zapoznać tylko z "Timetropią" z 2006 roku, a pozostałe nadal całościowo są nieosiągalne. Już wtedy dało się jednak zauważyć, że eksperymentują ze swoimi dźwiękami, starają się by każda płyta była inna od swojej poprzedniczki. O ile na początku można by ich uznać za kolejną kopię Dream Theater, o tyle od wspomnianej "Timetropii" zdecydowanie da się zauważyć wyodrębnienie ich własdnego stylu. Piąty album kontynuuje w pewnym sensie "Phlegethona", a jednocześnie różni się od niego, jest kolejnym krokiem na przód w historii tego zespołu.
"In Crescendo" swoją premierę miało 12 lutego tego roku, zawiera osiem numerów o łącznym czasie pięćdziesięciu czterech minut, czyli o dziesięć minut mniej od swojej poprzedniczki. Jest także zdecydowanie najlepszą płytą jaką Włosi nagrali. Zdecydowanie jest to album przemyślany, nie zawierający wypełniaczy, znakomicie nagrany i zawierający porządną dawkę progresywnego grania na wysokim poziomie, a przede wszystkim z własnym pomysłem i coraz mocniej zaznaczającym się własnym stylem. Płytę otwiera mocne, przywodzące na myśl najlepsze momenty znane z Dream Theater. Jednakże po utworze "Right Before" od razu słychać, że nie jest to bezmyślna zrzynka. Po prostu wyśmienity utwór.
Potem jest jeszcze lepiej. "This Ain't Another Love Song" także trochę pachnie DT, a konkretniej płytą "Awake" czy początkiem "A Change Of Season". Niepokojący klimat jednak został jakby wyjęty z Porcupine Tree czy nawet solowej twórczości Stevena Wilsona. Fantastycznie wypada też "The Hatch" z świetnym, akustycznym i mrocznym intrem i następującym po nim kapitalnym cięższym rozwinięciu (z gitarowo-klawiszowymi popisami, szybkimi pasażami i mocnymi zróżnicowanymi riffami). To zaś co wyprawia ze swoim głosem Marchesi przyprawia o ciarki na plecach. Wyciszony, balladowy wręcz, ale z mocnym finałem "Morning Rain" trochę nas uspokaja, by w kolejnym "The Drowning Line" znów rozpocząć się niepokojąco i mocno. To kolejny wyśmienity numer na tej płycie, który nie pozwala o sobie zapomnieć. Po nim następuje "The Glass Fortress". Z początku spokojny, łagodny, wręcz senny, ale około drugiej minuty całość przyspiesza. Przedostatni "Summer 97" znów otwierają akustyczne dźwięki gitar i delikatne klawiszowe tło , a potem całość odrobinkę przyspiesza, a na finał wręcz uderza. Ponownie kłania się Pourcipine Tree i Steven Wilson, a nawet odrobinkę Sting. Prześwietny kawałek, który płynnie przechodzi w tytułowy jedenastominutowy numer "In Crescendo". Ten także zaczyna się dość niewinnie, ale już po chwili w fantastyczny i niepokojący sposób nabiera mocy. Kolejny wyśmienity numer i fantastyczny finał.
Kingrow nagrało płytę naprawdę znakomitą, trzymającą w napięciu i niepokojącą, a do tego pełną rewelacyjnych dźwięków i o fantastycznym brzmieniu. Ich piątego albumu słucha się znakomicie i jeśli komuś miałbym polecić przygodę z Włochami zalecałbym od tej płyty. Jest żywszy i doskonalszy od "Pheleghtonu" i w dodatku zawiera to, co najpiękniejsze w progresywnym graniu: emocje i przejmujące do bólu melodie, zapierającą dech w pierś technikę i rozbudowane kompozycje. Obok naszego polskiego Riverside i mam nadzieję nadchodzącego DT murowany kandydat na najlepszą progresywną płytę roku trzeszczącego. Zdecydowanie polecam, także tym, którzy metalu progresywnego nie trawią. I bym zapomniał: jest jeszcze świetna okładka! Ocena: 10/10
2. Odd Dimension - The Last Embrace to Humanity (2013)
Ci Włosi pochodzą z Piemontu, a nie jak Kingcrow z Rzymu i są zespołem młodszym, bo powstali w 2002 roku, a Kingcrow w 1996 roku. Odd Dimension zadebiutował w 2005 roku demówką "A New Dimension", a w 2011 roku wyśmienitym pełnometrażowym albumem "Symmetrical".
Oni również, choć mocno czerpią z tego co wypracowało Dream Theater, wypracowali jednak własny, dość charakterystyczny, a przy tym znacznie cięższy od Kingrow i Dream Theater styl, przede wszystkim z racji death metalowych (!) elementów. Inny jest też wokal, Manuel Candiotto ze swoim wysokim, trochę power metalowym (przypominającym barwę Fabio Lione) głosem z początku może trochę wkurzać, ale szybko można się przyzwyczaić. Jaki jest drugi album Odd Dimension? Udany, ale dużo lżejszy od debiutu, co nie tyle zaskakuje, ile może porządnie zitytować.
Swoją premierę następca debiutanckiego "Symmetrical" miał 26 marca i zawiera osiem utworów o łącznym czasie niecałych pięćdziesięciu minut, niewiele więcej od pierwszego albumu ( o jeden numer i jakieś dwie i pół minuty). Uwagę zwraca już intrygująca okładka, znacznie prostsza i przez to ciekawsza od tej znajdującej się na "Symmetrical". Na tej okładce co prawda nie ma noworodka, ani płonącej postaci, ale jest widmowa twarz, która wygląda przerażająco i niepokojąco. Zwróćcie uwagę na te bezokie oczodoły... kapitalnie jednak oddaje ciemny charakter tego wydawnictwa.
W otwierającym "The Unknown King" witają nas najpierw mroczne dźwięki klawiszy, a następnie ciężki riff, a całość narasta. Już w tym utworze da się zauważyć, że Candiotto choć zachował swoją barwę, nie śpiewa tak wysoko jak na poprzedniku, a jego głos jest bardziej szorstki. Znacznie potężniejsze jest też brzmienie, które zdaje się być bardziej podniosłe, pełniejsze, choć debiut brzmiał naprawdę znakomicie. Jeszcze ciekawszy i jeszcze bardziej ciemny jest "Under My Creed". Początkowy fragment klawiszowo-gitarowy naprawdę wgniata w fotel, a potem jest coraz lepiej. Nieco lżejszy, trochę nawet słabszy od reszty, ale bynajmniej nie spuszczający z tonu utwór "Dissolving Into the Void". Zbliżony klimatem jest "It's So Late", który brzmi dość przebojowo, żeby nie powiedzieć radiowo. Złagodzenie brzmienia to chyba najpoważniejsza wada drugiego albumu Włochów, brakuje screamowanych elementów. Znudzenie złagodzeniem brzmienia można poczuć w piątym "Another Time", który nie dość, że następuje po dwóch lżejszych utworów, to zdecydowanie wypada najsłabiej. Jest rozlazły, jakiś taki jakby popowy i ogólnie za łagodny.
Całe szczęście następuje płynne przejście do świetnego "Fortune And Pain". Wracamy do ciężkiego grania, z mocnymi riffami i klawiszowymi dodatkami. Przedostatni "The New Line Of Time" także wydaje się być dziwnie łągodny, zwłaszcza w jego środkowej części. Pochodowe tempo, które tutaj panowie proponują jest nudne i słabe. Na szczęście na koniec uderzają. Finałowy "Far From Desire" to jeden z najmocniejszych akcentów płyty: ciężki riff, wciągające tempo i to, czego brakowało w reszcie utworów: death metalowe zapędy.
Odd Dimension wydało album dorównujący debiutowi, ale zdecydowanie słabszy. Za duża ilość łagodniejszych numerów skondensowanych w jednym miejscu płyty może zrazić do siebie. Syndrom tak zwanej "drugiej płyty" najwyraźniej ich dopadł i tylko miejscami, jak choćby utworem finałowym, się Włosi bronią przed zupełną klęską. O ile Kingrcow ze swoim piątym albumem naprawdę porywają i zachwycają, o tyle Odd Dimension mogą znudzić swoim "TLATHO" najwytrwalszego i najbardziej zagorzałego fana progresywnych dźwięków. Szkoda, bo po naprawdę obiecującym debiucie spodziewałem się grania jeszcze mocniejszego i jeszcze bardziej penetrującego rejony cięższego grania, a cztery numery i kilka niezłych rozwiązań nie uciągnie całej płyty. Ocena: 7/10
a ja bym całkiem na odwrót punkty przyznała ;)
OdpowiedzUsuń