W wehikule czasu, w którym wraca się do ulubionych płyt lub ukochanych utworów jest inaczej niż przy odkrywaniu muzycznych "staroci" nieznanych nam wcześniej. |
10. Budgie - I Turned To Stone
Pochodzący z "Nightflight", dziewiątego studyjnego albumu walijskiej grupy Budgie i wydanego w 1981 roku, utwór "I Turned To Stone" zdecydowanie należy do tych utworów, które gdy tylko usłyszy się raz, w głowie pozostanie na zawsze. Jest to utwór niezwykły i magiczny pod każdym względem: od pierwszej do ostatniej sekundy. Trwa sześć minut z sekundami, ale ma się wrażenie jakby były to dwie osobne kompozycje połączone we wspólną całość, całość nie tyle nierozerwalną, ile dosłownie porażającą swoim pięknem. Ta pierwsza połowa jest mroczna, liryczna i niezwykle przejmująca. Wspaniały i absolutnie prawdziwy tekst utworu sprawia, że za każdym razem po plecach przechodzą ciarki. A ta druga, jest szybka, melodyjna i porywająca, wręcz lokomotywowa. Następuje ona w czwartej minucie utworu, gdy już właściwie się utwór skończył, przepięknie wyciszył... i właśnie wtedy następuje narastanie i eksplozja mruczącego basu, cudownej solówki i pędzącej perkusji, aż do zerwania. Właściwie mogłoby tej drugiej połowy nie być, ale razem sprawiają niesamowite wrażenie, zwłaszcza na kilkuletnim chłopcu. Nigdy co prawda nie zabrałem się za słuchanie płyt Budgie, ale odkrywam je na nowo za sprawą drugiego redaktora Marcina Wójcika, a gdy kilka miesięcy temu wykopałem po latach ten właśnie utwór, po moich policzkach popłynęły łzy. Dla mnie jest absolutnym majstersztykiem, jednym z najwspanialszych numerów, nie tylko w historii rocka i dyskografii Walijczyków, ale także jakie kiedykolwiek powstały.
9. Rush - Test for Echo
Kolejny otwieracz i moim zdaniem jeden z najwspanialszych utworów kanadyjskiej grupy Rush. Nagrali wiele wspaniałych albumów, żeby wymienić "2112" z 1976 roku czy poprzedzający go "Caress of Steel", nie bali się eksperymentów i z powodzeniem sięgali zarówno po rock progresywny, po hard rock, czy nawet po heavy metal. Jak każdemu zespołowi zdarzyły się płyty słabsze, ale z całą pewnością nie można tego powiedzieć o szesnastym albumie grupy "Test for Echo" z 1996 roku, po którym na pięć lat grupa Rush zapadła w śpiączkę, z powodu życiowych tragedii perkusisty Neila Pearta. W dyskografii Rush znaleźć można bardzo dużo wspaniałych utworów i na pewno mógłbym wybrać i opisać "Cygnusa X-1", czy genialne "2112" a jednak częściej wracam właśnie do tego kawałka. Wyłamuje się on nieco z konwencji wcześniejszych płyt grupy, jakby przepowiadał nadejście zespołów w rodzaju Coldplay, Muse czy wszystkich podobnych do siebie indie rockowych formacji. Oczywiście, Rush zrobiło to doskonale, a nawet jeszcze lepiej od wymienionych. Niesamowity początek tego kawałka dosłownie bowiem wgniata w fotel, choć wcale nie jest to utwór szybki, ale trzeba przyznać, że bardzo niepokorny. Fantastyczna partia basu, ostre riffy i miękkie brzmienie perkusji, a także znakomity wokal Geddy'ego Lee tworzą razem kapitalną i klimatyczną całość. Wracam do niego chętnie i często (tak samo zresztą jak do całej płyty), właśnie ze względu na zwartą konstrukcję, wciągający motyw przewodni i bardzo dobre brzmienie. Nie pamiętam dokładnie kiedy usłyszałem go po raz pierwszy, ale na pewno usłyszałem go w radiu, w czasach kiedy jeszcze puszczało się muzykę, bardzo więc możliwe jest, że także mogłem być małym chłopcem, a podobno to, co zasłyszane zostaje za dzieciaka zostaje z nim do końca życia. Ze mną, podobnie jak wiele innych utworów Rush, "Test for Echo" na pewno pozostanie do końca życia i jeszcze nie raz, do całej płyty, a nie tylko kawałka tytułowego będę wracał, bo to, co na nim się znalazło, to zacności i istne perełki.
8. The Who - The Real Me
Przyznam się bicia, że The Who poznałem późno, bo dopiero na studiach. Oczywiście, miałem świadomość istnienia tej grupy, a nawet kilka ich utworów tu i ówdzie słyszałem, ale do zapoznania się z ich dyskografią zachęcił mnie jeden z gitarzystów, z którym próbowałem założyć zespół, w czasach kiedy jeszcze próbowałem śpiewać. Wojtek, wielki wielbiciel tej brytyjskiej grupy, marzący o zrobieniu czegoś na miarę "Tommy'ego" (niesamowitego concept albumu z 1969 roku, czwartego w dyskografii The Who) wręcz zaraził mnie (to chyba najlepsze określenie) muzyką The Who, któy podobnie jak od niedawna Budgie, zacząłem odkrywać na nowo. Właśnie od "Tommye'ego" zacząłem moją właściwą przygodę z The Who, ale mimo, że wracam do niego często, nie jest moim ulubionym. Znacznie bardziej cenię dwie kolejne płyty grupy: "Who's Next" z 1971 i drugi niesamowity concept album The Who, a będący ich szóstym krążkiem, a mianowicie "Quadrophenię" z 1973 roku. "The Real Me" pochodzi właśnie z "Quadrophenii" i właściwie jest pierwszym numerem na płycie (poprzedza go jedynie intro "I'm the Sea"). Potężne uderzenie perkusji Keitha Moona, szybki motoryczny bas i świetny riff gitary dosłownie wżera się w głowę. Kiedy usłyszałem ten utwór po raz pierwszy moją uwagę zwrócił jednak refren, retoryczne pytanie, które w nim pada, zadawane jest nie tylko przez głównego bohatera opery, ale także przez każdego z nas na każdym kroku. To pytanie: Can You see the real me? pada także z naszych własnych ust, gdy rano patrzymy w lustro, ale i wówczas nie otrzymujemy odpowiedzi. Nie wiemy kim jesteśmy i dokąd zmierzamy, zupełnie jak Jimmy Cooper, zagubiony nastolatek z płyty (a także z wyśmienitego filmu zrealizowanego w 1979 roku, z niezapomnianą rolą młodego Stinga jako idola wszystkich modsów). I chyba właśnie to, najmocniej mnie uderzyło, pytanie, na które nie otrzymamy odpowiedzi, a na pewno nie takiej jakiej byśmy oczekiwali najbardziej.
7. The Who - Won't Get Fooled Again
Pozostając przy The Who cofniemy się do zrealizowanego dwa lata wcześniej "Who's Next" na której również znalazły się niesamowite utwory, które bez wątpienia na stałe wpisały się do historii rocka, a na mnie wywołały ogromne wrażenie. Znałem je wcześniej, z czego nawet nie zdawałem sobie sprawy. Ale do rzeczy. Kawałek "Baba O'Reilly", o którym za sprawą boysbandu One Direction i ich koszmarnej, asłuchalnej pioseneczki "The Best Song Ever" znów zrobiło się głośno, mimo, że bardzo go lubię i także według mnie należy do grupy najlepszych otwieraczy (a na pewno fragment z klawiszowym wstępem) pominę. Przeskoczymy do utworu, który zamyka wersję podstawową płyty. Utworu niesamowitego i do dziś porażającego pięknem, zwartą i przebojową kompozycją, w którym nie ma ani jednego zbędnego elementu, mimo ponad ośmiominutowego czasu trwania. Jazzujący, lekko bujający, jakby improwizowany klimat, skoczna charakterystyczna gitara Townshenda, jak zawsze niezwykła perkusja Keitha Moona od początku do końca trzymają w napięciu i zachwycają przebojowym, wręcz tanecznym tempem. Nie mam wątpliwości, że to jeden z najwspanialszych utworów jakie kiedykolwiek powstały, ale także jednym z tych, które najmocniej wbijają się w pamięć chłopca jakim byłem kiedy usłyszałem go po raz pierwszy, a na pewno musiało to być na długo przed tym, jak zacząłem się w twórczość The Who, wgryzać "łapczywymi kęsami moich uszu" za sprawą Wojtka.
6. The Who - Behind Blue Eyes
Jeszcze jeden utwór The Who (i z tej samej płyty) przy którym czuję jak po plecach przechodzą mi ciarki. Kiedy usłyszałem go ponownie nie tak dawno temu temu (bo zaledwie kilkanaście miesięcy temu) w znakomitej wersji grupy Within Temptation musiałem go sobie porównać, po to by stwierdzić, że Holendrzy choć poradzili sobie z nim i bynajmniej nie sprofanowali go tak jak Limp Bizkit (tej wersji po prostu nie jestem w stanie słuchać), to wciąż uważam, że (i podobnie jak w wielu przypadkach) oryginał jest najlepszy. Podobnie jak w przypadku "I Turned To Stone" Budgie utwór rozłamuje się na dwie jakby odrębne części. Inaczej jednak niźli we wspomnianym i opisanym wyżej, ten rozłamuje się bowiem na część akustyczną i finałowe uderzenie. Przepiękny, liryczny i niezwykle przejmujący jest cały fragment oparty jedynie na gitarach i wokalu Daltrey'a. Gdy na koniec pojawia się szybsze tempo, dość bombastyczne, w stosunku do reszty utworu, rozwinięcie, można odnieść wrażenie, że nie jest potrzebne, że psuje efekt, ale to jedni z tych "mylnych wzruszeń". Rozwinięcie świetnie kontrastuje z smutnym wydźwiękiem tego utworu, przywołującym w pamięci twórczość Simona Garfunkela czy nawet opisany wyżej utwór Budgie. W tym drugim przypadku, żałuję trochę, że The Who nie rozbudowało bardziej tego kawałka, nie pobawiło isę formą tak jak zrobili Walijczycy, choć akurat tutaj za pewne alternatywne, dość lużne, rozbudowanie końcowej partii można uznać opisany wyżej "Won't Get Fooled Again". Z "Behind Blue Eyes" nie wiążę jakiś żadnych szczególnych wspomnień czy przeżyć, doceniam w nim po prostu piękno i klimat, a także przejmujący tekst, te bowiem czynniki stanowią o jego niezwykłej sile. To także jeden z tych numerów, nie tylko The Who, które mógłbym słuchać bez końca, i które (chyba) nigdy mi się nie znudzą.
Ciąg dalszy nastąpi...
9. Rush - Test for Echo
Kolejny otwieracz i moim zdaniem jeden z najwspanialszych utworów kanadyjskiej grupy Rush. Nagrali wiele wspaniałych albumów, żeby wymienić "2112" z 1976 roku czy poprzedzający go "Caress of Steel", nie bali się eksperymentów i z powodzeniem sięgali zarówno po rock progresywny, po hard rock, czy nawet po heavy metal. Jak każdemu zespołowi zdarzyły się płyty słabsze, ale z całą pewnością nie można tego powiedzieć o szesnastym albumie grupy "Test for Echo" z 1996 roku, po którym na pięć lat grupa Rush zapadła w śpiączkę, z powodu życiowych tragedii perkusisty Neila Pearta. W dyskografii Rush znaleźć można bardzo dużo wspaniałych utworów i na pewno mógłbym wybrać i opisać "Cygnusa X-1", czy genialne "2112" a jednak częściej wracam właśnie do tego kawałka. Wyłamuje się on nieco z konwencji wcześniejszych płyt grupy, jakby przepowiadał nadejście zespołów w rodzaju Coldplay, Muse czy wszystkich podobnych do siebie indie rockowych formacji. Oczywiście, Rush zrobiło to doskonale, a nawet jeszcze lepiej od wymienionych. Niesamowity początek tego kawałka dosłownie bowiem wgniata w fotel, choć wcale nie jest to utwór szybki, ale trzeba przyznać, że bardzo niepokorny. Fantastyczna partia basu, ostre riffy i miękkie brzmienie perkusji, a także znakomity wokal Geddy'ego Lee tworzą razem kapitalną i klimatyczną całość. Wracam do niego chętnie i często (tak samo zresztą jak do całej płyty), właśnie ze względu na zwartą konstrukcję, wciągający motyw przewodni i bardzo dobre brzmienie. Nie pamiętam dokładnie kiedy usłyszałem go po raz pierwszy, ale na pewno usłyszałem go w radiu, w czasach kiedy jeszcze puszczało się muzykę, bardzo więc możliwe jest, że także mogłem być małym chłopcem, a podobno to, co zasłyszane zostaje za dzieciaka zostaje z nim do końca życia. Ze mną, podobnie jak wiele innych utworów Rush, "Test for Echo" na pewno pozostanie do końca życia i jeszcze nie raz, do całej płyty, a nie tylko kawałka tytułowego będę wracał, bo to, co na nim się znalazło, to zacności i istne perełki.
8. The Who - The Real Me
Przyznam się bicia, że The Who poznałem późno, bo dopiero na studiach. Oczywiście, miałem świadomość istnienia tej grupy, a nawet kilka ich utworów tu i ówdzie słyszałem, ale do zapoznania się z ich dyskografią zachęcił mnie jeden z gitarzystów, z którym próbowałem założyć zespół, w czasach kiedy jeszcze próbowałem śpiewać. Wojtek, wielki wielbiciel tej brytyjskiej grupy, marzący o zrobieniu czegoś na miarę "Tommy'ego" (niesamowitego concept albumu z 1969 roku, czwartego w dyskografii The Who) wręcz zaraził mnie (to chyba najlepsze określenie) muzyką The Who, któy podobnie jak od niedawna Budgie, zacząłem odkrywać na nowo. Właśnie od "Tommye'ego" zacząłem moją właściwą przygodę z The Who, ale mimo, że wracam do niego często, nie jest moim ulubionym. Znacznie bardziej cenię dwie kolejne płyty grupy: "Who's Next" z 1971 i drugi niesamowity concept album The Who, a będący ich szóstym krążkiem, a mianowicie "Quadrophenię" z 1973 roku. "The Real Me" pochodzi właśnie z "Quadrophenii" i właściwie jest pierwszym numerem na płycie (poprzedza go jedynie intro "I'm the Sea"). Potężne uderzenie perkusji Keitha Moona, szybki motoryczny bas i świetny riff gitary dosłownie wżera się w głowę. Kiedy usłyszałem ten utwór po raz pierwszy moją uwagę zwrócił jednak refren, retoryczne pytanie, które w nim pada, zadawane jest nie tylko przez głównego bohatera opery, ale także przez każdego z nas na każdym kroku. To pytanie: Can You see the real me? pada także z naszych własnych ust, gdy rano patrzymy w lustro, ale i wówczas nie otrzymujemy odpowiedzi. Nie wiemy kim jesteśmy i dokąd zmierzamy, zupełnie jak Jimmy Cooper, zagubiony nastolatek z płyty (a także z wyśmienitego filmu zrealizowanego w 1979 roku, z niezapomnianą rolą młodego Stinga jako idola wszystkich modsów). I chyba właśnie to, najmocniej mnie uderzyło, pytanie, na które nie otrzymamy odpowiedzi, a na pewno nie takiej jakiej byśmy oczekiwali najbardziej.
7. The Who - Won't Get Fooled Again
Pozostając przy The Who cofniemy się do zrealizowanego dwa lata wcześniej "Who's Next" na której również znalazły się niesamowite utwory, które bez wątpienia na stałe wpisały się do historii rocka, a na mnie wywołały ogromne wrażenie. Znałem je wcześniej, z czego nawet nie zdawałem sobie sprawy. Ale do rzeczy. Kawałek "Baba O'Reilly", o którym za sprawą boysbandu One Direction i ich koszmarnej, asłuchalnej pioseneczki "The Best Song Ever" znów zrobiło się głośno, mimo, że bardzo go lubię i także według mnie należy do grupy najlepszych otwieraczy (a na pewno fragment z klawiszowym wstępem) pominę. Przeskoczymy do utworu, który zamyka wersję podstawową płyty. Utworu niesamowitego i do dziś porażającego pięknem, zwartą i przebojową kompozycją, w którym nie ma ani jednego zbędnego elementu, mimo ponad ośmiominutowego czasu trwania. Jazzujący, lekko bujający, jakby improwizowany klimat, skoczna charakterystyczna gitara Townshenda, jak zawsze niezwykła perkusja Keitha Moona od początku do końca trzymają w napięciu i zachwycają przebojowym, wręcz tanecznym tempem. Nie mam wątpliwości, że to jeden z najwspanialszych utworów jakie kiedykolwiek powstały, ale także jednym z tych, które najmocniej wbijają się w pamięć chłopca jakim byłem kiedy usłyszałem go po raz pierwszy, a na pewno musiało to być na długo przed tym, jak zacząłem się w twórczość The Who, wgryzać "łapczywymi kęsami moich uszu" za sprawą Wojtka.
6. The Who - Behind Blue Eyes
Jeszcze jeden utwór The Who (i z tej samej płyty) przy którym czuję jak po plecach przechodzą mi ciarki. Kiedy usłyszałem go ponownie nie tak dawno temu temu (bo zaledwie kilkanaście miesięcy temu) w znakomitej wersji grupy Within Temptation musiałem go sobie porównać, po to by stwierdzić, że Holendrzy choć poradzili sobie z nim i bynajmniej nie sprofanowali go tak jak Limp Bizkit (tej wersji po prostu nie jestem w stanie słuchać), to wciąż uważam, że (i podobnie jak w wielu przypadkach) oryginał jest najlepszy. Podobnie jak w przypadku "I Turned To Stone" Budgie utwór rozłamuje się na dwie jakby odrębne części. Inaczej jednak niźli we wspomnianym i opisanym wyżej, ten rozłamuje się bowiem na część akustyczną i finałowe uderzenie. Przepiękny, liryczny i niezwykle przejmujący jest cały fragment oparty jedynie na gitarach i wokalu Daltrey'a. Gdy na koniec pojawia się szybsze tempo, dość bombastyczne, w stosunku do reszty utworu, rozwinięcie, można odnieść wrażenie, że nie jest potrzebne, że psuje efekt, ale to jedni z tych "mylnych wzruszeń". Rozwinięcie świetnie kontrastuje z smutnym wydźwiękiem tego utworu, przywołującym w pamięci twórczość Simona Garfunkela czy nawet opisany wyżej utwór Budgie. W tym drugim przypadku, żałuję trochę, że The Who nie rozbudowało bardziej tego kawałka, nie pobawiło isę formą tak jak zrobili Walijczycy, choć akurat tutaj za pewne alternatywne, dość lużne, rozbudowanie końcowej partii można uznać opisany wyżej "Won't Get Fooled Again". Z "Behind Blue Eyes" nie wiążę jakiś żadnych szczególnych wspomnień czy przeżyć, doceniam w nim po prostu piękno i klimat, a także przejmujący tekst, te bowiem czynniki stanowią o jego niezwykłej sile. To także jeden z tych numerów, nie tylko The Who, które mógłbym słuchać bez końca, i które (chyba) nigdy mi się nie znudzą.
Ciąg dalszy nastąpi...
"Baba" najpierw wróciła do łask i głosników za sprawą Doktora House'a. "Odgrywał" ten utwór w swoim gabinecie na biurku ;)
OdpowiedzUsuńMasz rację, ostatnio nawet oglądałem po raz nie wiem już który ten odcinek, ale chodziło mi bardziej o tę ostatnią burzę, stąd to koszmarne One Direction.
Usuń