niedziela, 25 sierpnia 2013

Driller - All Shall Burn (2013)


Nie da się ukryć, że chłopaków z Drillera nie sposób nie lubić. Na koncertach skutecznie zarażają entuzjazmem i dobrą zabawą, są idealni do rozkręcenia towarzystwa i udanej imprezy. Owszem, trochę trwało za nim się do nich przekonałem. Jednakże z najnowszym studyjnym albumem chłopaków już nie jest tak różowo: przy pierwszym odsłuchu odrzuca, sprawia wrażenie nierównego, ale przy kolejnych wkręca się mocno i nie chce wykręcić...

Okładka płyty także nie wygląda dobrze, jest wręcz ohydna, choć na szczęście nie tak ohydna jak zdarzają się płytom grindcore'owym czy death metalowym. Zombiaki towarzyszą Drillerowi od zawsze i dają temu upust także w teledysku, który zrealizowali na potrzeby płyty. Paradoksalnie do książeczki dostały się grafiki niezwykle interesujące, niektóre makabryczne, ale zrobione w bardzo intrygujący sposób i świetnie wpisujące się w klimat utworów. Całość jest krótka, bo zamyka się w czasie zaledwie trzydziestu sześciu minut i przede wszystkim jest zabawą konwencją, nie tylko gatunkową, ale także związaną z szeroko pojętą kulturą zombie, gore i tak zwanych slasher movies.

Zabawa konwencją pojawia się już w pierwszym, szybkim "Zombie Invaders", w którym pojawia się filmowa wstawka z jakiegoś trailera z lat 50. Jednak drugi utwór "Judgement Day" jest jeszcze ciekawszy, choćby ze względu na gościa specjalnego: Mathiasa Lillmånsa, obecnego wokalisty fińskiego Finntrolla, a sam utwór jest naprawdę dobry, melodyjny, szybki i rozbudowany, kapitalnie też wypadają w nim zróżnicowane partie wokalne. Jako trzeci pojawia się "Pleasure to Kill", kawałek do którego zrobiono także teledysk utrzymany w klimacie tanich filmów o zombie. To także jeden z najbardziej udanych utworów na płycie i przy tym bardzo oldschoolowy. Gdzieś przemykają skojarzenia ze Slayerem czy Death - po prostu jazda bez trzymanki. Po nim Motörheadowy kawałek "Rock'n'rolla", który tytułem nawiązuje do filmu Guy'a Ritchiego czy nawet do debiutanckiego albumu Judas Priest. Szybki, przyjemny, ale niczym nie wyróżniający się kolejny kawałek o cudownym życiu muzyków rockowych. Lecimy dalej.

"Rattlesnakes Terror" z kolejnym gościem, a mianowicie Julesem Näveri, fińskim wokalistą znanym z Profane Omen i Enemy of the Sun. To także kolejny killer na tej płycie, szybki i zwarty przebojowy i lekko pachnący Panterowymi klimatami. W sam raz do rozpętywania piekiełka pod sceną, ale także jeden z moich zdecydowanych faworytów na tej płycie.
W szóstym, zatytułowanym "Drill & Blast" także jest bardzo apetycznie i szybko. Wkręca się w mózgownicę zupełnie tak jak zostało przedstawione w połowie kawałka. Ale nie zdradzajmy za wiele. Slayerowo-Vaderowy  klimat tego kawałka to także świetna sprawa, wyśmienita robota, mimo, że, i to trzeba przyznać, kompletnie nie odkrywcza.

Zombies!!!
 Następujący po nim muzyczny żart "BigPigBig" to specyficzna zabawa konwencją nie tylko technicznego death metalu, ale także grindcore'a. Ten akurat kawałek średnio przypadł mi do gustu, dlatego od razu przeskoczyłem do... numeru ósmego. A w nim kolejny znakomity gość: Bob Malmström. Demoniczny śmiech na początku, a potem kolejna jazda bez trzymanki. "Madness Inc. (F20.0)" to zdecydowanie jeden z najfajniejszych numerów na płycie i w dodatku najdłuższy. W przedostatnim, a właściwie ostatnim, o czym za chwilę, kawałku zatytułowanym "Rush of the Dead" ponownie kłaniają się chłopaki klasycznej szkole death metalu i robią to znakomicie. W tym utworze także wspiera ich gość, a mianowicie Kjell Simosas, czyli wokalista Boba Malmströma. Ten utwór także daje nieźle popalić, niestety następujący już po nim i kończący płytę cover "Deszczowej piosenki" zatytułowany "Screaming in the rain" niestety nie śmieszy i moim zdaniem został dodany nie potrzebnie. Zamiast niego przydałoby się walnąć jeszcze dwa killery na miarę "Madness Inc." czy "Rattlesnakes Terror".

Jeśli jesteście wielbicielami thrash metalu z przyległościami i dodatkowym drugim dnem, to nie ma wątpliwości, że "All Shall Burn" Drillera przypadnie Wam do gustu. Mi się album podobał, choć okładka mogłaby być zdecydowanie lepsza, bardziej w klimacie grafik w środku książeczek, które zostały dobrane naprawdę dobrze. Na brzmienie nie ma co narzekać, choć miejscami album może wydać się za czysto zrealizowany, brakuje w nim większego brudu i garażowych naleciałości, co bynajmniej nie przeszkadza w jego odbiorze. To solidny album, ale nie będący żadnym majstersztykiem czy albumem wybitnym. Takim bowiem na pewno nie jest, a poza tym to sprawne, oldschoolowe i przede wszystkim zagrane z ogromną pasją granie, a oto przecież w takiej muzie właśnie chodzi. Dodam jeszcze, że na ostatniej stronie książeczki chłopaki podkreślają, że podczas nagrywania albumu nikt nie został poszkodowany. Zupełnie jakby chcieli powiedzieć, że nikt nie został zjedzony... Ocena: 7/10


Zdjęcie pochodzi z facebooka zespołu.

1 komentarz: