sobota, 29 października 2011

Lou Reed & Metallica - Lulu (2011)


Spodziewałem się kupy. Takiej dużej i śmierdzącej co najmniej na kilometr. Tymczasem jestem naprawdę mile zaskoczony. Brzmi to, co najmniej dziwnie, ale podczas gdy masa ludków psioczy na nowe dzieło (choć niepełnoprawne) Metallici, mi udało się album przesłuchać w całości i to cztery razy i wcale nie mam dosyć.

            Prawie półtorej godziny muzyki zawartej na płycie to wynik kolaboracji Lou Reeda (muzyka znanego choćby z Velvet Underground) i Metallici. Dwa różne światy muzyczne, zupełnie inne podejścia i osobowości. To koncept oparty na historii tancerki Lulu opisanych w sztukach teatralnych „Erdgeist” i „Die Büchse der Pandora” niemieckiego dramatopisarza Franka Wedekinda. W 1929 roku zrobiono film, w 1937 roku była opera, w 2011 roku przyszła kolej na muzyczną opowieść - trudną dla wielbicieli Metallici, ale bardzo interesującą dla tych, którzy potrafią wejść w historię, poczuć coś więcej. To, co można na niej usłyszeć to specyficzna mieszanka awangardowego rocka (w którym specjalizował się Lou Reed), muzyki noisowej, post-rocka i thrash metalu. To ostatnie wynika zwłaszcza z zaangażowania się w projekt Metallici, ale ten kto spodziewa się łojenia może się przerazić, a na pewno poczuć lekko zmieszany. Otrzymujemy bowiem dźwięki zbliżone do niedocenianych, według mnie niesłusznie, płyt „Load” i „Re-Load”, które pod względem nagrania zostały jakby przefiltrowane przez „…And Justice For All”. Płyta jest też dość długa, może nawet za długa, dlatego podzielono je na dwie płyty, które w tym wypadku można nazwać dwoma aktami.

AKT I
            „Brandenburg Gate”, które otwierają pierwszą płytę zaczynają się niezbyt ciekawie. Jakieś brzdąknięcia na gitarze i monodeklamacja Lou Reeda. Chwilę później pojawiają się ostrzejsze dźwięki gitar i perkusja, oraz znacznie ciekawiej wypadający głos Hetfielda. Pachnie Thin Lizzy i „Whiskey In the Jar” oraz Lynyrd Skynyrd „Tuesdays Gone”.
            Singlowy “The Wiev”, który już zdążył podzielić fanów Mety jest drugi i wbrew pozorom to bardzo dobry kawałek. Jeśli puścić mimo uszu monodeklamację Reeda, którą niestety trzeba znieść przez całą płytę, otrzymujemy naprawdę świetny kawałek, który mógłby znaleźć się na „…And Justice For All”. Gdyby tylko James miał większą rolę wokalną. I do tego fantastyczne, niezwykle wolne jak na Metallicę tempo, które później fantastycznie się rozwija.
            Kolejny jest „Pumping Blood” – smyczkowe wejście, uderzenia stopy i rwane riffy gitar, które znów pachną „Justice’m”. Utwór powoli się rozkręca do coraz szybszych obrotów, przerwanych akustycznym momentem z bardzo ciekawymi przejściami perkusyjnymi. W ogóle to, co wyrabia na tej płycie Lars Ulrich to coś wspaniałego – dawno nie grał tak fantastycznie, ciekawie i intrygująco. On jeszcze w ogóle potrafi dobrze bębnić? Szok. Kawałek znów narasta i następuje potężne uderzenie całości, chociaż może się wudać trochę za bardzo wymuskane i wygładzone – gdyby nie Lou Reed to można by przy nim machać kudłami.
            Następny jest „Mistress Dread” zaczyna się w tym samym momencie gdzie kończy się poprzedni: zgrzyty, które po chwili przeradzają się w dawkę naprawdę świetnych riffów i pędzącej perkusji. W tempie przypomina nawet pierwsze płyty Mety – kultowe „Ride the lighting” czy jeszcze bardziej wspaniałe opus magnum „Master Of Puppets”.
Znów marzy się o tym, aby pan Reed się zamknął – więc wsłuchujemy się w warstwę muzyczną i odlatujemy. Chwilowe zerwanie i kolejne narastające uderzenia tym razem w stylu „St. Anger” – naturalnie przefiltrowanego przez „Justice’a” i wracamy do poprzednich szybkich temp. Majstersztyk – przynajmniej pod względem instrumentalnym.
            Przedostatni w akcie pierwszym jest „Iced Honey” bardzo przebojowy jak na Metallicę kawałek gdzieś z okolicy „Load” i „Re-Load” zmieszanej z southern rockowym szlifem – jeśli ktoś pamięta te jazzująco - bluesowe klimaty i lubi do nich wracać powinien słuchając warstwy muzycznej nie poczuje się zawiedziony, nawet Hetfield swoje partie odśpiewuje w podobny sposób jak na tych płytach. Bardzo dobry kawałek.             
         Ostatnia jest pierwsza suita (z trzech) – prawie dwunastominutowy „Cheat On Me”. Najpierw elektroniczne dźwięki, wyłaniająca się z mgły gitara, delikatne smyczki, bas (!) i niezwykle wolny, senny niemal doom metalowy tonaż.
Drone’owe zagrywki gitary i kolejne monodeklamacje Reeda na wybitnie spokojnym jak na Metallicę tle, które powoli narasta do szybszych fantastycznych obrotów trwa przez kilka minut. Pulsujący rytm wygrywany przez Hammeta, Hetfielda i Ulricha , który grany coraz szybciej i szybciej jest absolutnie porywający. Bardzo bym chciał by Metallica nagrała nowy całkowicie własny materiał z tak ogromną ilością energii jak w tym kawałku. Czy nie pachnie on kapitalnym „Bleeding Me” z „Load”? Znów wyłączamy pana Reeda w świadomości i słuchamy genialnej warstwy muzycznej. Do tego Hetfield, który już dawno nie śpiewał tak fantastycznie.

AKT II
            Otwiera „Frustration” -  zgrzyty i piski, jakby szukanie w radiu stacji i następuje kolejne uderzenie gitar i perkusji, które jako żywo przypominają momenty instrumentalne z „Load” zwłaszcza z „Bleeding Me” czy „Outlaw Torn” a nawet te z płyty „…And Justice For All”. Wyjątkowo nieciekawie wypada znów pan Reed, który zaczyna działać na nerwy nawet najbardziej cierpliwym słuchaczom. Brakuje w tym utworze głosu Hetfielda i wydaje się być trochę rozwleczony ponad miarę. Jednak kiedy Metallica po kolejnym wyciszeniu przywala ponownie na finał wywołuje uśmiech na twarzy największego smutasa.
Następny jest niewiele krótszy (8’02) numer zatytułowany „Littre Dog”. Z mgły wyłaniają się dźwięki przesterowanej gitary a na nie wchodzi akustyczna gitara Lou Reeda i znów jego monologi. Szkoda, że Reed nie wysilił się choć odrobinę żeby urozmaicić swoje „wokalizy” (ciężko je nawet takowymi nazwać). Jest to najwolniejszy i najbardziej rozmydlony utwór na płycie, który nie przyspiesza ani na moment.
            Przedostatni jest „Dragon” – druga na płycie suita, trwająca nieco ponad jedenaście minut. Drone’owe riffy gitar to chyba nie jest rzecz jakiej można spodziewać się po Metallice, ale otrzymujemy coś takiego i mnie osobiście bardzo to zaskoczyło. Pozytywnie. Gdyby tylko pan Reed zamilkł… tymczasem powolne narastanie i uderza perkusja. A w tle gitary właściwie nadal grają takie doomowe, drone’owe klimaty. Nie wiem czy Metallica nasłuchała się przed nagrywaniem Omega Massif, ale tak właśnie brzmią w tym utworze. Fantastyczne i bardzo niespodziewane. Kaczkowane efekty? A czemuż by nie – takie małe urozmaicenie. W każdym razie ten kawałek byłby naprawdę kapitalny gdyby wyrzucić z niego Reeda, a tak jest zaledwie bardzo dobry, bowiem momentami może się wydać nieco nużący dla co niektórych monotonnym tonażem i długością. Ja byłem zachwycony.
            I ostatni, wieńczący opowieść  Lulu, jest trwający niemal dwadzieścia minut (19’29) „Junior Dad”. To trzecia i ostatnia suita, która nie zwalnia wcale z tempa. Najpierw orkiestrowe wejście niczym z „Also Sprach Zaratustra” Richarda Straussa, southern rockowe mruknięcia Reeda i wchodzi łagodna gitara i perkusja. Znów klimat jak z „Load”. Reed w tym kawałku wypada moim zdaniem najciekawiej i najbarwniej – a wszystko dzięki fantastycznemu bujającemu tle Metallici. Wyciszenie do smyczków i głosu Reeda a dopiero po kilku minutach powrót do bujającego tła Metallici. Cudownie i magicznie robi się na drugą połowę utworu kiedy Reed wreszcie milknie i zostaje sama muzyka, która powoli się wycisza i pojawia się wolne, senne, smyczkowe tło z początku utworu, które zanim zakończy się na dobre trwa około dziesięciu minut… odpływamy i zapadamy w wieczny sen wraz naszą bohaterką.

Podsumowując, jest to płyta trudna i zgoła odmienna od tego, co dotąd tworzyła Metallica. Nie jest płytą przełomową, ani wielką, spokojnie mogła by wcale nie powstać. Wiele osób pewnie przełamałaby się dopiero wtedy gdyby zabrakło na niej członu najważniejszego, czyli pana Lou Reeda. Ten facet jest nudny, ten facet jest męczący. Ten facet jest fantastyczny…
Przełamać Metallicę, największych metalowców świata, najbardziej bodaj zadufanych w sobie ludzi jakich nosił świat muzyczny do stworzenia czegoś tak radykalnego, minimalistycznego a jednocześnie niesamowicie emocjonalnego i pięknego? Dziwna sprawa.
Są na tej płycie momenty kapitalne i momenty rozwleczone. Najchętniej posłuchałbym samej warstwy instrumentalnej skróconej powiedzmy o połowę. I wreszcie – to nie jest materiał dla wszystkich, a na pewno dla true heavy metalowców co poza łomotem i rzężeniem nie widzą i nie słyszą innych dźwięków. Tu trzeba osób, które wejdą głębiej – usłyszą i poczują.
Mam duży szacunek dla Metallici, że potrafili nagrać coś tak niesamowitego, a zwłaszcza dla Ulricha, który dawno nie grał i nie brzmiał tak dobre i świeżo. Za wstrętną okładkę, rozwleczenie całości i paradoksalnie najsłabsze ogniwo - pana Reeda trzeba jednak obniżyć ocenę o kilka stopni w dół.

Ocena: 5,5/10

poniedziałek, 24 października 2011

Megadeth – TH1RT3EN (2011)


Nie ma chyba osoby na świecie, która nie zna Dave’a Mustaine’a i jego legendarnego już zespołu Megadeth. Po świetnym „Endgame” sprzed dwóch lat i brawurowym koncertowym „Rust In Peace” zrealizowanym z okazji dwudziestolecia tegoż albumu, przyszedł czas na wydanie nowego materiału studyjnego – trzynastego w dorobku grupy i pierwszego po powrocie do zespołu basisty Dave’a Ellefsona. Trzynasty to tytuł nowego albumu i tyleż jest utworów na płycie. Wreszcie Trzynasty czyli pechowy? W żadnym wypadku…

            Otwierający płytę „Sudden Death” powstał w niedługim czasie po premierze „Endgame” kiedy do zespołu powrócił Ellefson. Po melodyjnej charakterystycznej solówce zaczyna się utwór utrzymany w średnich tempach. Charakterystyczny wokal Mustaine’a i bas Ellefsona od pierwszych dźwięków wbija w fotel. Kolejny numer to singlowy „Public Enemy No. 1” – szybki i pędzący i przede wszystkim przywodzący na myśl klasyczne już albumy Megadeth w tym naturalnie „Rust In Peace” i równie kultowe „Peace Sells…”. „Whose Life (Is It Anyways” jest trzeci. Jest wolniejszy, taki trochę hard rockowy i zbliżający się stylistyką do „Countdown to Extinction” może nawet do znienawidzonych przez fanów eksperymentów z „Risk”. Następny jest „We The People” z mocnym, charakterystycznym dla Megadeth wejściem, radiową wstawką i znów średnie tempa zwieńczone akustycznym zejściem. Piątka nosi tytuł „Guns, Drugs & Money”. Kawałek jest szybki i bardzo melodyjny, wpadający w ucho i łatwo rozpoznawalny choć może wydawać się trochę za długi. Szósty jest „Never Dead” -  mroczne tło akustycznej gitary, delikatne uderzenia perkusji i szybkie przejście w pędzący riff i znów kłania się Megadeth z najlepszych lat. Moim zdaniem to jeden z najlepszych utworów na płycie. Nastepny, „New World Order” podobno powstał dwadzieścia lat temu, ale dopiero teraz został zarejestrowany. Szybki, melodyjny i zwarty, choć utrzymany w średnich tempach. I ma w sobie coś z tamtych lat. Kolejny faworyt. Ósemka: „Fast Lane” jest szybszy i bardzo skoczny. Znów pachnący oldskullowym Megadethem, powiedziałbym nawet, że bardziej nawet niż na „Endgame”.
            „Black Swan” jest następny i podobnie jak „Sudden Death” nie jest nowością. To nowa wersja kawałka, który znalazł się na stronie B albumu „United Abominations” z 2007 roku. Nowa wersja zaczyna się od melodyjnej solówki i wyraźnie odstaje od reszty płyty. Nie jest to zły kawałek, bynajmniej – jest po prostu lżejszy, bardziej jakby radiowy i inny niż oryginał, ale mimo to bardzo dobry. Kolejnym faworytem jest „Wrecker". Megadeth w wydaniu stoner metalowym? No prawie, szybki, bardzo melodyjny riff przetaczający się przez cały utwór, pędząca perkusja i zapach z południa przefiltrowany przez charakterystyczny dla Mustaine’a i ekipy styl. Majstersztyk z autocytatami. Jedenasty utwór, podobnie jak „New World Order” należy do starszych, niepublikowanych kawałków i dopiero teraz nagranych. „Millenium Of The Blind” zaczyna się od łagodnego akustycznego tła i solówki. Łagodny, szorstki wokal Mustaine’a i całość powoli zaczyna narastać, pojawia się perkusja i ostrzejszy riff. Kawałek ma w sobie coś z Black Sabbath z okresu Dio. Jest mrocznie i wolno. Kolejny majstersztyk.
            Przedostatni jest „Deadly Nigthshade” – bardzo dobry i szybki utwór, który jednocześnie jest takim małym potworkiem, albo pstryczkiem w nos Metallice. Czy prowadzący riff nie przypomina trochę jednego z tych, które znane już były długo przed premierą „Death Magnetic”? U Megadeth wypada jednak znacznie ciekawiej, bardziej świeżo i soczyściej. „Trzynastka” wieńczy album: akustyczne intro to zmyła. Utwór delikatnie, leniwie przyspiesza. „Trzynastka: jest balladą – wolną i smutną, która szybsze obroty osiąga w połowie. Świetny kawałek i kolejny, ostatni już faworyt.

Podsumowując, Mustaine wraz Megadeth znów udowodnił, że jest o całe lata świetlne dalej niż Metallica. Płycie może brakuje ciężkości i momentami może się wydać niespójna, ale na pewno jest jedną z lepszych w dorobku zespołu. Nie przejdzie do legendy, ani nie powali na kolana jak „Endgame”, ale też nie pozostawi złych wrażeń. Szkoda też, że nie ma ani jednego utworu, który pociągnie całość, bo choć słucha się „Trzynastki” przyjemnie to pozostawia pewne uczucie niedosytu.

Ocena: 7,5/10

piątek, 21 października 2011

Coma – Czerwony Album (2011)



Liceum. To okres nie tylko otrzymywania świadectwa dojrzałości, zawierania nowych znajomości, często przyjaźni na całe życie, ale także czas poszukiwań muzycznych, poznawania za sprawą kolegów i koleżanek nowych zespołów i stylów. To właśnie wtedy w 2005 roku, czyli w pierwszej klasie mój przyjaciel Drzewiec puścił mi utwór „Zbyszek” z „Pierwszego wyjścia z mroku” – debiutu fonograficznego Comy. Nastał rok 2006 – na dniach miała pojawić się druga płyta Comy pod zatrważająco długim tytule: „Zaprzepaszczone Siły Wielkiej Armii Świętych Znaków”. 12 października tegoż roku wybraliśmy się razem na koncert promujący nowe wydawnictwo do gdyńskiego Ucha. Pierwszy koncert w życiu, pierwszy raz zdarte gardło od śpiewania razem z Roguckim. Spełnione znacznie później marzenie, żeby zostać wokalistą…

poniedziałek, 17 października 2011

Joe Bonamassa & Beth Hart – Don’t Explain (2011)


Bonamassa – niezwykle utalentowany, młody gitarzysta nie należy do artystów, którzy obrali sobie za cel wydawanie płyt, co jakiś czas. Ten człowiek pracuje i tworzy nieustannie od 2000 roku począwszy. W ciągu zaledwie czterech lat wydał sześć płyt: w 2009 roku powstała „The Legend of John Henry”, następnie dwupłytowa koncertówka z Royal Albert Hall, pierwsza płyta Black Country Communion to rok 2010, mniej więcej w tym samym czasie pojawiła się kolejna jego solowa płyta zatytułowana „Black Rock”. Rok następny, czyli 2011 przyniósł najpierw „Dust Blow” – następcę „Black Rock”, w kilka miesięcy później drugą płytę BCC i następnie duet z wokalistką bluesową i jazzową Beth Hart. Wszystkie z nich trzymają niezwykle wysoki poziom i dosłownie porażają wszechstronnością stylów w jakich Bonamassa się porusza. Najnowsza płyta nie stanowi większego zaskoczenia, dla tych którzy znają tez wczesne albumy tegoż gitarzysty, ale może zdumiewać po rozbuchanych ostatnich dokonaniach, zwłaszcza po dwóch BCC i tegorocznym kapitalnym „Dust Blow”. Beth Hart pojawia się zresztą na tym krążku w numerze „No love on the street”. A ich najnowsze wspólne i pełnometrażowe dzieło? Cóż, trza posłuchać:

Pierwszy numer to „Sinner’s Prayer” – wolny, spokojny ale niepokorny blues rozpisany na perkusję, pianino i fantastyczną gitarę Bonamassy. I do tego rzucający na kolana zadziorny, czarny głos Beth Hart, a przecież ona jest biała… niesamowite. Pachnie trochę Dead Weather? Tak, bo White mocno czerpał i czerpie z takich właśnie bluesów…Następny jest „Chocalate Jesus” – żartobliwy, bujający, kroczący i krótki (2’40). Skojarzenia z Niną Simone czy Billy Holiday a nawet Tiną Turner jak najbardziej wskazane. Trójka nosi tytuł „Your Heart Is As Black As Night” i została rozpięta na fortepianowym wstępie, wolnej perkusji i delikatnej gitarze i do tego orkiestracjach w tle. Przecudny utwór w bondowskim stylu gdzieś z okresu Johna Barry’ego. Zresztą na płycie Bonamassy „Dust Bowl” również znalazł się taki kawałek, tylko że znacznie szybszy. Dziwię się, że nikt mu nie jeszcze zaproponował, aby napisał utwór do kolejnej części przygód najsłynnijeszego brytyjskiego agenta. I jeszcze ta genialna Moore’owa solówka…

Cztery: „For My Friends” – jest znacznie szybsza, bardziej drapieżna, można nawet powiedzieć, że rockowa. Ostry riff gitary wsparty organami Hammonda w stylu Deep Purple (MKIII) czy Dead Weather właśnie i kapitalny wokal Beth Hart… Kolejny majstersztyk.
Piątka to numer tytułowy. Zwalniając tempo wracamy do sennych, smutnych bluesów rozpisanych na orkiestrę i perkusję. Dochodzą do kolekcji dźwięków dęciaki i jest oczywiścia gitara – czy nie pachnie Ellą Fitzgerald albo twórczością Jobima? Cudo… Szóstka to najdłuższy na płycie numer (bo aż ośmiominutowy) noszący tytuł „I’d Ratehr Go Blind”. Tu jest nieco szybciej, ale nadal wolno, sennie i naturalnie bluesowo (bardziej jednak soulowo) z orkiestracjami w tle. Kolejny wspaniały utwór, kolejna niesamowita, magiczna solówka Bonamassy… Niewiele krótszy, bo sześciominutowy jest numer siódmy – „Something’s Got A Hold On Me”. Kolejny utwór w którym pojawiają się Hammondy, a stylem przypominający rozbuchane koncertowe wykonania Niny Simone – słychać tu elementy gospel, jazzu, swingu i oczywiście bluesa – takiego trochę jak z filmu „Blues Brothers”. Niemal się widzi tańczące czarnoskóre tancerki i muzyków, którzy ruszają się w takt. 

Numer ósmy to wydany jako singiel „I’ll Take Care Of You”. Smutny, fortepianowy wstęp, bujająca perkusja i drobne, rzewne akordy gitary, orkiestracje. Znów pachnie Gary’m Moore’em… czy to hołd dla zmarłego w lutym gitarzysty? Nie mam co do tego wątpliwości… Znów pachnie utworami ze starych części Bonda – czy w szybszym momencie nie śpiewa Beth Hart niczym Shirley Bassey? A i owszem… i jeszcze do tego wszystkiego kolejna oszałamiająca solówka… Dziewiąty jest utwór zatytułowany „Well, Well” – wspaniały duet z Bonamassą zahaczający stylem o Cream i Erica Claptona (riff gitarowy, klawisze), ale utrzymany w wolnych tempach i gospelowym rytmie. Przedostatni jest prawie siedmiominutowy „Ain’t No Way” – utwór, który zapachniał mi trochę bluesowymi eksperymentami Chrisa Rea a nawet utworami Celine Dion. Jest wolno, sennie i ewidentnie jest to utwór należących do tych przytulanych, co się tańczy z partnerką na parkiecie pod błyszczącą kulą – ale wcale nie ciągnący się jak guma i nie zalatujący cukrem i sztucznymi owocami. Na koniec otrzymujemy jeszcze skróconą, radiową, ale równie dobrą wersję „I’ll Take Care Of You”.

Na płycie nie ma miejsca na utwory złe, czy na wypełniacze. Jest pięknie, magicznie i jesiennie. To właśnie taka płyta na długie chłodne wieczory. To płyta niezwykła ze względu na niesamowity wokal Beth Hart i fantastyczna gitarę Joe Bonamassy, który po raz kolejny udowadnia swojej wszechstronności i genialnego talentu. Jestem pewien, że Gary Moore, od którego Bonamassa otrzymał kiedyś gitarę w prezencie, jest dumny. Siedzi sobie w niebie, obok innych tuz bluesa i muzyki rockowej i z uśmiechem na twarzy kiwa głową przeżywając każdy dźwięk, który stworzy jego następca, a takim Bonamassa jest bez wątpienia. Zastanawiający jest fakt, skąd ten człowiek bierze pomysły, energię i siłę, żeby każda, absolutnie każda jego płyta była różnorodna i niesamowita od pierwszego do ostatniego numeru, i to w dodatku bez ani jednego chybionego czy niepotrzebnego elementu. Absolutnie porażający i bez cienia wątpliwości jeden z najpiękniejszych, jeśli nie najważniejszych albumów tego roku – roku dwóch tysięcy jesieni. Ocena: 10/10

wtorek, 11 października 2011

Arjen Lucassen’s Guilt Machine – On This Perfect Day (2009)



Ten człowiek w jednym miejscu usiedzieć doprawdy nie potrafi. Nie jest w tej kwestii bynajmniej żadnym wyjątkiem (jeśli przywołać zatrzęsienie projektów z którymi związany jest Steven Wilson czy wybitny gitarzysta Joe Bonamassa). W swojej klasie jest chyba jednak wyjątkiem – nikt bowiem bardziej niż on nie eksploruje wytartych szlaków szeroko pojętej progresywy w takim stopniu i z takim zaangażowaniem jak właśnie Lucassen. Od melodyjnego metalu zahaczającego o power, folk a nawet death, aż po space rockowe lustrzane odbicia eksperymentów Hawkwind… - ze świecą szukać artystów, którzy mogą się pochwalić takim wachlarzem inspiracji i pomysłów wnoszonych do tych gatunków, a w dodatku z założeniem, że za co by się nie zabrali i tak wyjdą rzeczy piękne, niesamowite i… ponadczasowe. Ta płyta na pewno do takich winna być zaliczana. 


        Duński producent i multiinstrumentalista w krótko po wydaniu debiutanckiego wydawnictwa pod nazwą Stream Of Passion, ocierając się o masę innych projektów, które współtworzył lub powołał do życia, stworzył legendarną już grupę Ayreon (wstyd ogromny dla tych, którzy z różnych powodów nie znają tegoż zespołu), po drodze wydał dwie płyty pod szyldem Star One (trzy, jeśli wliczyć koncertówkę, a eksplorującą właśnie wspomniany space rock). Z kolei w rok po ukazaniu się ostatniej części sagi o Ayreonie pod tytułem „01011001” w 2008 nagrał bodaj najlepszy i najciekawszy, a na pewno najbardziej zaskakujący materiał w swojej karierze, czy też raczej muzycznej podróży.
Guilt Machine, bo o tym projekcie mowa, to płyta nawiązująca ściśle do tradycji rocka progresywnego z końcówki lat 60 i okresu jego rozkwitu lat70 – wówczas jeszcze częściej określanej jako rock psychodeliczny. No, ale nie szufladkując, znajdziemy tu odniesienia do takich grup jak Genesis, Emmerson Lake And Palmer (ELP), King Crimson (zwłaszcza z okresu pierwszej płyty), a nawet do tych mniej znanych zespołów, ale z tamtego właśnie cudownego dla muzyki okresu. Co ciekawe, Lucassen zapowiada nie tylko kolejną odsłonę sagi o Ayreonie, ale także dalszy ciąg Guilt Machine…

          Rzut oka na okładkę i książeczkę i właściwie wszystko jest jasne – będziemy mieć do czynienia z materiałem trudnym, metafizycznym i zapewne mrocznym. Wszystko się zgadza, oprócz punktu trzeciego, przynajmniej w pewnym dość znaczącym stopniu, ale o tym za chwilę. Sama okładka jest skromna – na środku szczyt góry, sponad której unosi się w jakimś metafizycznym uniesieniu człowiek z rozpostartymi ramionami, jakby inkarnował się w nową, lepszą postać. Nieprzyjemne, brudne księżycowe światło i czarne przedburzowe chmury. U góry logo małymi literkami „Arjen Lucassen’s” niżej zaś nieco większymi „Guilt Machine” a wszystko na tle intrygujących zębatych kół, które wydają się być symbolem przebiegu czasu. Na samym dole drobniutkimi literkami tytuł płyty. Podobnie tył, tam jednak mamy chmarę czarnych ptaszysk – symbol duszy? I takimiż małymi literkami wypisane tytuły poszczególnych kawałków, których jest zaledwie sześć – ale nie należą one wcale do najkrótszych – tylko dwa trwają krócej niż dziesięć minut. Przy tekście do pierwszego numeru „Twisted Coil” mamy grafik przedstawiający korytarz jakiegoś zrujnowanego pałacu albo zamku i mały, zwykły budzik postawiony na posadzce. Przy „Leland Street” widzimy postać w płaszczu wpatrującą się w dal, obok niej wyrasta pozbawione liści drzew, a nad nim unosi się ławica czarnych ptaków. „Green And Cream” z kolei jest ubarwione grafikiem po prostu kapitalnym. Dwa wysokie budynki widziane od dołu, a do tego symetrycznie, idealnie pośrodku (nieco bardziej lewej strony) widzimy postać, która zdaje się popełniać samobójstwo, leci ewidentnie w dół. Majstersztyk. „Season Of Denial” z kolei został ubarwiony grafikiem przedstawiającym kolejne pomieszczenie owego pałacu czy zamku, na którym w jednym z portali znów stoi tajemnicza postać w płaszczu w złowrogich promieniach światła. Przy „Over” znajdziemy tę samą postać znów wpatrującą się w nieznaną nam dal, a ponad nim kolejna, znacznie większa chmara ptaków. Przy tekście do utworu „Perfection?” z kolei widzimy klatkę schodową, odrapane ściany i małe okienko, przy której stoi owa postać, na chwilę przed śmiertelnym skokiem. Całość uzupełnia dodatkowo grafik prezentujący tę samą klatkę schodową i postać siedzącą pod ścianą, ukrywającą twarz w dłoniach położonych na kolanach – bohater ma głęboką depresję i ma wyraźny problem wagi egzystencjalnej. Brzmi intrygująco? Na pewno. Będzie łomot… otóż nie i to jest najciekawsze – bo muzyka jest nader spokojna i płynąca w przestrzeni – epicko, ale bez przesadyzmu, a na pewno i to jest jedna z największych zalet tego wydawnictwa: niezwykle wręcz metafizycznie…

            Połączenie telefoniczne to punkt wyjścia dla całego albumu, czas je zatem nawiązać i powiedzieć co nieco o zawartości muzycznej krążka.
Pierwszy numer (trwający jedenaście minut i niecały kwadrans) „Twisted Coil” otwiera właśnie dźwięk wybieranego numeru i stłumione uderzenia perkusji. Całość delikatnie narasta, pojawiają się dźwięki klawiszy i łagodna gitara (rewelacyjna Lori Linstruth, która jest tez autorką wszystkich tekstów). I zaczynamy płynąć, jest delikatnie i sennie, wolno i dość leniwie. Przy trzeciej minucie polski akcent (fragment przysłany przez Polaka, podobnych smaczków jest na płycie kilkanaście z wszystkich niemal możliwych zakątków świata). Piąta minuta – następuje zmiana klimatu: mroczny dźwięk klawiszy i następuje kapitalne przyspieszenie – pulsujące emocjami i grozą.  

Niewypowiedziane słowa sieją kłamstwo/Jeden mały krok… wkrótce, być może jeszcze dziś poczujesz się lepiej...

            Numer drugi: „Leland Street” zaczyna się od stłumionych dźwięków maszyn, pojawia się akcent francuski i przy delikatnych dźwiękach gitar i uderzeniach perkusji zaczynamy znów płynąć. Przyspieszenie nie jest takie ciężkie jak w poprzednim numerze – całość bardziej przywodzi na myśl Genesis, może nawet Pink Floyd. I do tego orkiestracje i fantastyczne tło klawiszy.

Wszystko co przeżyłeś, wszystko co wygrałeś, wszystko czego się nauczyłeś, wszystko co kochałeś, wszystko czemu stawiłeś czoła, wszystko co pokazałeś, wszystko co poczułeś, wszystko to znasz… - te linijki za każdym razem po prostu mnie zachwycają dogłębnie… niezwykły utwór o przemijaniu z niezwykłym tekstem. Majstersztyk.

            Trzeci jest „Green And Cream” – ten też otwierają dźwięki jakby stłumionych maszyn, akcenty językowe a następnie z mgły wyłaniają się kolejne dźwięki perkusji, mrocznych klawiszy i gitary. Jest dość spokojnie i łagodnie, ale za chwilę pojawiają się szybsze tony i całość uderza, zwalnia i uderza ponownie jeszcze mocniej i tak kilkakrotnie w różnych niezwykłych konfiguracjach. Wspaniały klawisz w tle, rewelacyjna gitara. 

Wypchnij mnie z ciemności w Twoje gwiazdy, w Twoje niebo/Wypchnij mnie z ciemności w Twoje ramiona, w Twoje światło…- dziesięć i pół minuty magii i niesamowitych, mistycznych wrażeń… i co z tego, że to tak naprawdę utwór o samobójstwie…

            Niewiele krótszy (o jedenaście sekund) jest numer czwarty „Season Of Denial”.
Kolejne akcenty językowe, jakieś elektroniczne elementy dźwiękowe i z mgły wyłaniają się łagodne dźwięki, nadal jednak dość mroczne – folkowy szlif i ten przedziwny, mistyczny klimat – to po prostu nie są zwykłe dźwięki, ale istna magia, emocje zaklęte w dźwiękach, niezwykła historia, która może spotkać każdego z nas… i mroczne, ale wolne, płynące uderzenie…  

Wiesz, że nie ma już powrotu/ wiesz, że nie przeżyjesz ponownie swojego życia/Tak jak straciłeś swoje szczątki spadające w dół, doskonale znane miejsca, gdzie na pewno byłeś w Twoim sercu najciemniejszym z wszystkich serc…- za każdym razem, gdy słyszę te słowa przechodzą po mnie ciarki po plecach…

            Najkrótszy, bo zaledwie sześciominutowy (z dwunastoma sekundami) jest kawałek „Over” – który po kolejnym językowym akcencie rozpoczyna się od elektronicznego, pulsującego motywu na którego tle narasta perkusja, płynące uderzenie (znów niesamowite klawisze). 

Wszystko było takie piękne/ Wszystko było takie zwyczajne/ Wszystko było takie piękne/ Wszystko było rytuałem – w tym momencie nasza świadomość, razem z bohaterem lirycznym opowieści dosłownie ulatuje… na tej płycie nie ma zbędnych dźwięków i bezdusznego łojenia, niepotrzebnych narostów, wszystko pulsuje i żyje, za każdym razem przeżywa się je na nowo… coś cudownego…

            Ostatni jest „Reflection?” który zaczyna kolejna porcja akcentów jeżyków i łagodna gitara. Finałowe jedenaście minut bez kwadransa to kolejny majstersztyk. Dam się posiekać za stwierdzenie, że jest to jeden z najpiękniejszych i najbardziej lirycznych utworów jakie kiedykolwiek powstały, a na pewno jaki kiedykolwiek usłyszałem. Czyż to uderzenie nie jest piękne – orkiestracje i klawisze, perkusja i gitary narastające z każdą sekundą, buchające emocjami tak bardzo, że niemal się jest w środku tego sztormu… i ten fantastyczny, lekko folkowy ekstatyczny koniec…  

Czy możemy zatrzymać przeszłość? Czy zasługujemy na to, żeby zostać samemu? Czy możemy zabrać ją ze sobą? Rozpocząć nowe życie na swój sposób/ Czy możemy zatrzymać przeszłość? Czy zasługujemy na to, żeby zostać na tej ziemi? Czy możemy ją wziąć ze sobą? Czy uda się nam odwrócić wszystko wstecz…?

Połączenie zostało zerwane… W tym pięknym dniu skończyło się pewnie czyjeś życie, by powstało nowe…

            Podsumowując, Arjen Lucassen stworzył płytę, która jest niezwykła z kliku powodów. Po pierwsze: podjął się wyeksploatowanego motywu przemijania i wędrówki duszy w niezwykły i poruszający sposób. Po drugie, zrobił to przy użyciu dość skromnych, jak na swoje możliwości, środków muzycznych i stylistycznych. Wszystko bowiem właściwie rozgrywa się w łagodnych dźwiękach i tylko czasami intensywnie narasta czy uderza. Po trzecie zrezygnował z wielowątkowości i rozpisywania partii wokalnych na „aktorów” – fantastyczny „monolog” Jaspera Steverlincka, czasami jedynie uzupełniany przez samego Lucassena wypadł świeżo i niekonwencjonalnie. Po czwarte udało mu się tematowi i muzyce nadać niezwykły, płynący przestrzenny klimat, który jednocześnie jest taki niedostępny i duszny dla zwykłych śmiertelników. To nie jest płyta łatwa, ani dla każdego słuchacza, tu wymaga się koncentracji i wniknięcia w historię, w sferę dźwięków. Jest to też niewątpliwie płyta wielka, czy ponadczasowa tego nie wiem, póki co ciężko jest to zweryfikować, ale z całą pewnością taka, do której się będzie wracało często i z nieukrywaną przyjemnością. Jest to także płyta silnie rekomendowana nie tylko wielbicielom twórczości Arjena Lucassena czy szeroko pojętej muzyki progresywnej, ale także właśnie tym, którzy w muzyce szukają czegoś więcej… Tu wszystko ma ukryty, mistyczny sens…

Ocena: 10/10

Fragmenty tekstów w tłumaczeniu własnym.

sobota, 8 października 2011

Jesienne smuty II: Seventh Void – Heaven Is Gone (2009)



Czy można połączyć ze sobą tak skrajnie różne gatunki metalu jak stoner i gotyk z elementami doom? Okazuje się, że można. Przy okazji fantastycznej płyty grupy A Pale Horse Named Death „And Hell Will Follow Me” trafiłem też na wydaną dwa lata wcześniej płytę grupy Seventh Void, która podobnie jak APHND składa się z byłych muzyków nieistniejącego już Type-O-Negtive. Ze stylistyką tegoż jednak ma niewiele wspólnego.
Seventh Void powstał w 2003 roku w Nowym Jorku, a nazwa grupy została zaczerpnięta z „Boskiej Komedii” Dantego. Oznacza po prostu: „siódmy krąg” – nazwa sugerowałaby zatem jakiś black albo satanistyczną odmianę death metalu, a tu miłe zaskoczenie w postaci fuzji stoneru z gotykiem i doom metalem właśnie. W skład zespołu wchodzą: Hank Bell na basie, John Kelly na perkusji (Danzig, APHND live, ex- Type-O-Negative, ex- Black Label Society), Matt Brown na gitarze (APHND) oraz Kenny Hickey na gitarze i wokalu (ex- Type-O-Negative, ex- Danzig, ex- Kingdom of Sorrow live).
Zespół dotychczas wydał tylko jedną płytę, zatytułowaną „Heaven Is Gone”, warto się jej przyjrzeć choćby ze względu na niesamowity skład grupy, ale także ze względu na samą zawartość krążka, a ta jest absolutnie porażająca.

            Płytę otwiera wolny „Closing In”, który powinien zadowolić zwłaszcza fanów BLS. To typowy stonerowy kawałek – nisko strojone gitary, charczący bas na wierzchu i szorstki, lekko stłumiony wokal. Jako otwieracz jest to utwór słaby, ale lekko doomowa końcówka z krótką solówką moim zdaniem wypada kapitalnie. Drugi jest kawałek tytułowy – „Heaven Is Gone” – otwiera ją motyw na gitarze, następnie wchodzi perkusja i całość melodyjnie, stonerowo przyspiesza. Zachowana ciężkość, identyczny szorstki wokal.
Numer trzeci to „The End of All Time”. Tu już bliżej do doom/gotyku w rodzaju TON. Mroczny riff, wolny tonaż, dudniąca perkusja i wokal przywołujący na myśl Petera. Zamykamy oczy i jak w transie zatapiamy się w muzyczny letarg. Coś pięknego. Po pięciu minutach „snu” przechodzimy do krótkiego, bo trwającego zaledwie trzy minuty z sekundami, radiowego „Broken Sky” – kawałka w którym, aż się prosi aby zaśpiewać razem z Hickey’em. Fantastyczny melodyjny stonerowy riff i wczesno Osbourne’owy wokal. Kawałek przywiódł mi skojarzenia z grupą Solace i do tego jeszcze kapitalny klimatyczny refren. Jeden z moich faworytów. Piątka to „Killing You Slow”. Nie zwalniamy tempa, podobny klimat, świetny riff i wpadająca w ucho nuta. Doomowe zwolnienia po drodze, w których znów wpadamy w odpowiednik letargu i do tego końcówka: wyrwani z koszmaru krzyczymy… Szósteczka: „Slow Descent” -  motyw na gitarze, wejście perkusji i znów mamy wolny stonerowo-doomowy ton. Podobna stylistyka znajdzie się później na debiucie APHND. To też kolejny kawałek który buja i wpada do ucha na długo.
Siódmy jest „Shadow On Me” – melodia gitar i środek ciężkości doskonale znany z Black Label Society, znów wczesno Osbourne’owski, lekko pachnący Zakkiem Wyldem wokal, typowo stonerowy wolny szlif, a także kolejne skojarzenia z Solace. Kolejny majstersztyk i kolejny faworyt. Numer osiem „Drown Inside” – kolejny kapitalny, wolny walec w stylu BLS. Właściwie, to chyba jedyna „ballada” na tej płycie, w której paradoksalnie nie ma słodkich wokali, akustycznych gitar i w sumie nadal jest ciężko. Momentami nawet, podobnie jak na APHND, zalatuje eksperymentami Metallici z płyt „Load” i „Re-Load”. Majstersztyk.
Najdłuższy, bo prawie sześciominutowy (pięć minut z prawie kwadransem), jest „Death of a Junkie”, który jako żywo mógłby znaleźć się na którejś ze wspomnianych płyt Mety.
Przetworzony, smutny wokal, dudniąca perkusja i wolny tonaż, monotonny duszny klimat riffów. Niesamowity to i piękny utwór, ilekroć go słucham przez myśl przechodzi mi „Bleeding Me” z „Load” czy „Fixxxer” z „Re-Loada” Metallici właśnie – gdzieś kręci się łezka w oku, kawałek buja, usypia, wokal ewidentnie nawiązujący do ówczesnego Hetfielda… mistrzostwo świata w niemal minimalistycznym podejściu. Ostatni jest „Last Walk In the Night”, który z kolei zapachniał mi naszym Black River. Czy ten riff nie został przez naszych zapożyczony? Konstrukcją przypomina mi też ten utwór twórczość Gary’ego Moore’a – to w sumie przecież ewidentnie bluesik i kolejna niby-ballada, zagrana nieco ostrzej zahaczająca gdzieś o łagodniejszy Lynyrd Skynyrd, a gdzieś o hard’n’heavy z lat 70. Krótki, liryczny i pięknie wieńczący płytkę.

            Nie jest to na pewno granie odkrywcze, nie zostają wyważone żadne drzwi, ale nie da się ukryć, że słucha się tego materiału bardzo przyjemnie. Płyta nie nuży i nie pozostawia złych wrażeń, idealnie nadaje się do słuchania jesiennym wieczorkiem przy ciepłej herbacie i dobrej książce, a kiedy się skończy, bez mrugnięcia okiem wciskamy play raz jeszcze. Czy można wymagać czegoś więcej, jak nieprzesadzonego, nieskomplikowanego grania w dodatku w bardzo dobrym wykonaniu, które podobne produkcje bije na głowę w każdym niemal dźwięku? Nie sądzę, ode mnie 8,5/10 – w pełni zasłużone. Pozostaje tylko czekać na drugą płytę, która mam nadzieję, że ukaże się w niedługim czasie…

poniedziałek, 3 października 2011

Jesienne smuty I: Omega Massif


1. Wstępniak

Z kasztanowców zaczęły opadać kasztany, drzewa pozrzucały pierwsze złociste liście, które leśne drogi i niektóre chodniki zamieniły w barwne dywany, pojawiły się pierwsze wrzosy. Zaczęły się chłodne, deszczowe dni, a u niektórych zaczęły się objawiać pierwsze zalążki depresji. Tak, nadeszła jesień – dla niektórych smutna pora roku, dla innych najlepszy okres. To właśnie jesienią jest czas, aby pewne sprawy przemyśleć, na chwilę się zatrzymać i podumać. Zwłaszcza wieczorami. Przy ciepłej herbacie lub kawie, z dobrą książką lub ulubioną gazetą najczęściej wracamy do dobrze znanych nam płyt, takich, które niezmiennie od wielu lat kojarzą się nam z jesienią właśnie. Czasami jednak ich miejsce zastępują płyty niesamowite i zupełnie nowe.
            Mi jesień zawsze i nieodmiennie, od wczesnego dzieciństwa kojarzyła się z muzyką Gary’ego Moore’a, który odszedł 6 lutego tego roku, jednak tej jesieni stało się inaczej. Nie sięgnąłem po dobrze mi znane, zdarte niemal do końca płyty tego fantastycznego gitarzysty, ale przypadkiem trafiłem na najbardziej nieoczekiwaną chyba grupę w tym roku ze wszystkich z jakimi miałem styczność: Omega Massif – najbardziej reprezentatywnym chyba zespole dla nazwy tego, kończącego się już roku – dwóch tysięcy jesieni…

 

Niewiele o niej wiem, ale też nie wiele trzeba wiedzieć. Powstała we wrześniu 2005 roku w miejscowości Würzburg, w Niemczech. Aktualnie zespół składa się z gitarzysty Andreasa Schmittfulla, gitarzysty Michaela Melchersa, perkusisty Christofa Ratha i basisty Borisa Bilica. Dotychczas wydali dwie pełnowymiarowe płyty studyjne – „Geistersadt” w 2007 roku i „Karpatia” (świeżutkie, tegoroczne wydawnictwo), epkę „Kalt” w 2005 oraz kilka utworów umieszczonych na splitach. Stylistyka, w jakiej obraca się zespół to luźna mieszanka takich gatunków jak sludge, drone i doom metal. Jest więc miejscami ciężko i potężnie, a miejscami leniwie, mroczno nawet duszno. A wszystko, jak łatwo się domyślić z faktu braku wokalisty, instrumentalnie. Wokalista zresztą zupełnie nie jest tu potrzebny, a nawet gdyby był to nie miałby specjalnie za wiele do roboty – to muzyka nastawiona przede wszystkim na klimat i budowanie emocji.

2. „Kalt” (2005)

            Otwiera ją ośmiominutowy „Unter Null”, który rozpoczyna się od deszczowych, smutnych dźwięków gitary i szumu wiatru. Całość delikatnie narasta i następuje uderzenie. Perkusja wysunięta na pierwszy plan kapitalnie kontrastuje z ciężkimi melodyjnymi riffami gitar. Jest przestrzennie, jest smutno, ale zarazem bardzo energetycznie – czujemy jak z każdym dźwiękiem unosimy się wraz z wirującymi w podmuchu wiatru liśćmi. Drone’owe wolne, bardzo transowe zwolnienie. Po chwili zwalniamy jeszcze bardziej, do funeralnych, bardzo wolnych dźwięków gitary. Gdy do tego dochodzą kolejne gitary i delikatne uderzenia perkusji, wiemy, że zbliża się kolejna burza dźwięków – całość niezwykle klimatycznie narasta i zaczyna coraz szybciej płynąć w przestrzeni i tak aż do gitarowego wyciszenia.
            Drugi jest prawie piętnastominutowy „Murgang” – na tle wiatru i szumu słyszymy uderzenia perkusji i talerzy, do niego dołącza ponura gitara. Jest wolno, bardzo smutno i depresyjnie. Kolejne zatrzymania to kolejny narost dźwięków gitar, które rozkręcają się bardzo powoli do szybszych obrotów. A do tego fantastyczny wibrujący bas w tle. Ten utwór to właściwie balladka, klimatyczna i smutna, leniwa i senna, ale wcale nieusypiająca. Uderzenie następuje dopiero przy szóstej minucie, kiedy gitary przywalają ostrymi riffami i całość ciężko, ale nadal wolno walcowato posuwa się naprzód. Przy ósmej minucie zwolnienie oparte na uderzeniach perkusji i delikatnych dźwiękach gitary, pojawia się nawet odgłos spływającego dolinami górskiego potoku, który zmienia się w szum morza i odległe jęki mew. Grzmot burzy i kolejne ostre uderzenia gitar i perkusji, znów jest przestrzennie, wolno i walcowato zarazem… w tym klimacie pozostajemy już niemal do końca utworu…
            Trójka to „Eiswüste” (trwająca dziewięć i pół minuty), które otwierają dźwięki burzy i kolejne łagodne dźwięki gitar. Gdy dołączają uderzenia perkusji nadal jest melancholijnie, deszczowo i sennie. Zerwanie i następuje uderzenie potężnych ostrych jak zimny wiatr riffów utrzymanych tym samym tempie, co wcześniejszy akustyczny wstęp. Po chwili znów wracamy do łagodnych dźwięków, które powoli się wyciszają, grają coraz wolniej i smutniej. Ale to nie koniec, przy samym końcu następuje kolejne ostre, nieco mocniejsze uderzenie…
            Numer cztery nosi tytuł „Schacht”, który z kolei trwa prawie trzynaście minut – tu od razu następuje fala ciężkich domowo – drone’owych uderzeń. Wolne, transowo - funeralne tempo pobudza z klimatu poprzedniego utworu, jednocześnie go zanadto nie zmieniając. Przy końcówce słychać nawet wycie wilka (wilkołaka?), jakieś dziwne piski i zgrzyty, jęki…
W tej długiej kompozycji, ani przez chwilę się człowiek nie nudzi, choć ściana dźwięków jest monotonna i taka sama od początku do końca, to po prostu muzyka, którą się czuję albo nie, taka, w której można się zatopić.
            Dodatkowym atutem tego, fantastycznego debiutu jest sposób jego nagrania: wykonany domowymi środkami zawiera trzaski i szumy, niczym z winylowej płyty, co dodaje całości niezwykłego smaczku i klimatu. „Trzeszczący” debiut OM już od pierwszych dźwięków oczarowuje potężną dawką emocji, pomysłowością i fantastycznym, ewidentnie jesiennym klimatem. 10/10

3. Splity

            Na dwóch splitach znalazły się trzy kompozycje. Pierwszą z nich jest „Am Abgrund” (trwający zaledwie pięć minut czterdzieści sekund). Otwiera go ściana ciężkich riffów i dudniąca perkusja. Klimat jest wolny, ale zupełnie inny niż na debiucie. Jest przede wszystkim ciężej – tu gitary grają pierwsze skrzypce, perkusja jest zaledwie tłem. Akustyczne zwolnienie następuje przy trzeciej minucie, jednak cały czas narasta, dochodzą do tego równomierne uderzenia bębnów i całość powoli unosi się w przestrzeni. Przy końcówce następuje kolejna fala ostrych dźwięków przy których mimochodem kiwamy głową. Sam utwór zresztą idealny do puszczania w radiu.
            Nie można tego powiedzieć o dwunastominutowym „Brachland”. Akustyczne wejście gitar z delikatnymi „wojskowymi” werblami, które powoli jakby nie od niechcenia wietrznie rozwijają się. Funeralny ton idealnie pasuje do jesiennej depresji lub do zadumy nad kruchą egzystencją człowieka symbolizowanej przez unoszony przez wiatr liść.
Jest to utwór minimalistyczny, niezwykle piękny i przejmujący, przy pierwszym przysłuchaniu mogą popłynąć nawet łzy wzruszenia… ale już po pięciu minutach uderza OM kolejną ścianą ostrych riffów, które fantastycznie uzupełniają utwór jednocześnie z nim kolidując. Niektórym zapewne napłyną w myśl nawet skojarzenia z naszym Tides From Nebula, jest jednak znacznie ciężej i bardziej pesymistycznie. Zmian tempa i niezliczonej ilości pomysłów jest w tym utworze cała masa, a wszystko zamknięte w formie porażającej emocjami i ani na moment nienużącej.
            Trzeci to kolejny moloch – dziesięciominutowy „Totengebirge”. Ten utwór jest zupełnie inny – jeszcze bardziej smutny i melancholijny. Początek rozpięty na delikatnych uderzeniach strun, mrocznym wibrującym basie i drone’owym hałasie drugiej gitary. Doomowy klimat może przywieść na myśl wczesną Anathemę czy wspomniany już rodzimy zespół Tides From Nebula, który w podobny sposób budował swoje kompozycje na płycie „Aura”. Ten utwór kapitalnie unosi się w przestrzeni, jest monotonny i wolny, ma się wręcz wrażenie jakby się człowiek odurzył jakimś narkotykiem i doznawał psychodelicznych kosmogenicznych wizji, zwłaszcza w szybszej i ostrzejszej części utworu, która przy końcówce raz po raz się zatrzymuje i uderza ponownie, na koniec przyspieszając w iście epickim, progresywnym stylu. 5/5

4. „Geisterstadt” (2007)


            Debiut płytowy OM otwiera „In Der Mine” – trwająca niecałe dziewięć minut kompozycja charakteryzująca się wolnym, drone’owym tempem, która zaczyna powoli narastać, jakby ktoś się skradał. Nie brakuje w nim również klimatycznych zwolnień, a nawet stoner’owych (!) zagrywek gitary w momencie kolejnego narastania w połowie kawałka.
Znów zatapiamy się po uszy w dźwiękach snując przedziwne, apokaliptyczne wizje, przywołując w pamięci chwile smutne i przejmujące, które bynajmniej nie ulatują gdy na końcu następuje zwolnienie do dźwięków otwierających niezwykłą podróż w głąb świadomości i najskrytszych leków. Utwór tytułowy jest drugi i trwa zaledwie dwie i pół minuty. To typowo drone’owa kompozycja oparta na wibrujących dźwiękach gitary będąc jednym potężnym uderzeniem tego samego riffu, na chwilę dołącza do niego wolna perkusja.
            Ten oto przerywnik wprowadza nas do trzeciego utworu zatytułowanego „Nebelwand” – trwający dziesięć minut z sekundami moloch zaczyna się od łagodnych, smutnych dźwięków gitar, do których dołączają coraz szybsze i zlewające się ze sobą coraz mocniej uderzenia wolnej, pochodowej perkusji. Pojawiają się nawet dźwięki akordeonu wygrywającego jakąś smutną, pogrzebową melodię. Jednak w połowie utworu następuje uderzenie ostrą ścianą, która znów zwalnia do poprzednich funeralnych tonów. Stare fotografie, które wyciągnęło się z kartonu schowanego w szafie, dawno pożółkłe i strawione przez czas odżywają przy kolejnym nagłym wzroście ciężkich i ostrych dźwięków. Coś fantastycznego…
            Czwarty jest „Unter Null” znany z epki „Kalt” nagrany na nowo i brzmiący zgoła odmiennie – mocniej, przestrzenniej i ciekawiej, mimo braku „winylowych” trzasków. Zaraz po nim następuje dziewięciominutowy (z sekundami) „Arcanum”, który rozpoczyna drone’owy ton gitary. Uderzenia perkusji i pozostałych gitar. Znów jest wolno, duszno i funeralnie. Jednak już po trzech minutach całość zaczyna nerwowo przyspieszać i unosić się w przestrzeni. Kolejne zwolnienie i ostre frazowanie, następnie znów zwolnienie tym razem do bardzo delikatnych dźwięków gitar i cichutkiej perkusji, całość jednak znów narasta i następuje epicka kulminacja zwieńczona zerwaniem.
            Płytę zamyka „Exodus” trwający niecałe sześć minut, który znów otwierają drone’owe, ale nieco łagodniejsze uderzenia gitar i mocno osadzona w tle perkusja. Pulsacja basu, niesamowity tajemniczy narost i nietrudne do przewidzenia kolejne uderzenie ostrych dźwięków.
            Utwory zbudowane według tej samej zasady, z dużą ilością zmian tempa i z kapitalnym budowaniem tempa od momentów melancholijnej zadumy aż po ekstatyczne pasaże emocji, nawet tych z pogranicza furii i destrukcyjnego gniewu – to wyznacznik tej niesamowitej płyty, która w stosunku do „Kalt” pokazuje jak bardzo do przodu poszedł zespół – nie tylko w sferze budowania utworów, ale też klimatu. Inny jest też sposób nagrania – ostrzejszy, bardziej przestrzenny, nastawiony na kontrolowany hałas, ściany dźwięków…
Niesamowitość, która na następnej pójdzie jeszcze dalej… 10/10 


5. „Karpatia” (2011)


            Podobnie jak na debiutanckim „Geisterstadt” na płycie znajduje się sześć kompozycji. Część z nich to długaśne suity, a niektóre to króciutkie, jak na standardy granej przez OM muzyki, utworki. Otwiera ją dziesięciominutowa kompozycja zatytułowana… „Aura”.
Zaczyna się od uderzeń perkusji i gitarowego motywu. Co się rzuca w uszy najmocniej, jest znacznie łagodniej niż na poprzednim albumie – nie znaczy to, że zmiękczone zostało granie to do jakiegoś popu, ale całość jest jeszcze bardziej przestrzenna. Gdy utwór przyspiesza, wyraźnie też słychać kolejny element układanki – obok budowania klimatu skupiono się na melodyjności poszczególnych utworów. Gdyby do tej płyty dodać (naturalnie) growlowane wokale (z elementami smutnych czystych monodeklamacji w rodzaju TypeONegative) otrzymalibyśmy muzykę mocno zbliżoną doczesnego Opethu.
            Drugi jest króciutki, bo zaledwie trzy i pół minutowy „Wölfe”, któremu najbliżej z kolei do jazd znanych z debiutu grupy Kvelertak. To szybka, przebojowa kompozycja, która zawiera w sobie wszystkie możliwe inspiracje z ekstremalnych gatunków metalowych.
W ogóle na tej płycie ma się wrażenie, jakby obok założonego sludge, drone i doom metalu pojawiły się elementy death i metalcore’u jednocześnie. I brzmi to fantastycznie. Niemal słyszy się ten wokal, którego wszak nie ma – tu nawet nie musiałby być jakiś mega ekstremalny. Idealny do radia i na dobry początek dnia.
            Trzeci kawałek to opowieść o niedźwiedziu polarnym, czyli „Ursus Arctos”, trwający niecałe dziesięć i pół minuty. Zaczyna się łagodnie od wietrznej gitary i drone’owych wjazdów drugiej gitary, po dwóch minutach dołączają wolne uderzenia perkusji, całość zaczyna powoli doomowo narastać i następuje kolejna ściana dźwięków. Ta jednak w połowie mocno zwalnia, jest mgliście i mocno dołująco (niewątpliwie można przy tym fragmencie odlecieć), po czym zwalniamy jeszcze bardziej, do sennych i lirycznych, akustycznych fragmentów, które narasta powoli i leniwie, progresywnie i następuje potężne uderzenie. Polowanie zostało zakończone sukcesem – niedźwiedź upolował… neandertalczyka. Cóż, mógł bardziej uważać… ale to fakt, dawno temu w epoce lodowcowej w Karpatach żyły niedźwiedzie polarne…
            Czwórka to ośmiominutowy „Im Karst” – drone’owe uderzenie potężnym riffem gitary i wolnymi uderzeniami perkusji i kliknięciami talerzy. To utwór znacznie wolniejszy od poprzedniego, bardziej funeralny. W takim drone’owym klimacie pozostajemy do jego końca – następuje nawet niemal w całości perkusyjne zwolnienie. Zaraz po nim fantastyczne ekstatyczne i niezwykle melodyjne uderzenie, znów przywołujące Kvelertaka. Kapitalny pasaż trwa już niemal do końca, po drodze mamy jeszcze jedno zwolnienie oparte na ostrym riffie i niemal dyskotekowej (!) perkusji, które na koniec znów ekstatycznie narasta i obracając się w coraz szybszych obrotach zrywa… coś pięknego…

Okładka singla "Karpatia"
         Kawałek tytułowy jest następny i trwa niecałe cztery minuty. Kolejne wejście wolnych, charakterystycznych dla drone uderzeń perkusji, gitarowe wysuwające się jakby z mgły tło i tak do końca. Karpaty… gdzieś tam czai się groza znacznie gorsza od Frankensteina czy Vlada Draculi. To tak naprawdę przerywnik, interludium do finałowego „Steinernes Meer”. A ten zaczyna się łagodnie, niemal akustycznie. Powolna perkusja przywodząca na myśl tykanie zegara. Jest jakby kontynuacją „Brachland”, powoli i łagodnie narasta przywodząc na myśl po raz kolejny Tides From Nebula, ale już po chwili następuje nieco ostrzejszy kroczący motyw, który zbliża OM do wolniejszych momentów Kvelertaka, następnie fantastyczne pulsujące akustyczne zwolnienie, które o chwili uderza kolejną dawką ostrych riffów, ale bardziej już osadzonych w szeroko pojętym post rocku niż w post metalu. Na koniec jeszcze kolejne zwolnienie pachnące black i death metalem, i to nie jest zmyła, utwór kończy się epickimi frazowanymi, drone’owymi uderzeniami.
Podróż dobiegła końca, ale zawsze można puścić wszystkie płyty jeszcze raz… 10/10 

6. Podsumowanie…

…będzie krótkie, bo żem się rozpisał. Moje odczucia i spostrzeżenia tak naprawdę to tylko część tego, co jest w niesamowitej muzyce Omega Massif. Dzieje się w niej sporo i to nie tylko na poziomie instrumentalnym, ale także na poziomie przeżywania tej muzyki. I do tego kapitalne, ascetyczne okładki.
Jest ciężko, smutno i ponuro, a jednocześnie niezwykle energetycznie. Na pewno nie jest to granie dla wszystkich, ale Ci, którzy sięgną po nagrania Niemców zakochają się w tym konglomeracie emocji i specyficznych dźwięków i nie powinni się nudzić.
Omega Massif zachwyciło mnie, czy też raczej powaliło na kolana, wsiąkłem bez reszty i nie mogę się od tych płyt oderwać. To płyty idealne na coraz dłuższe jesienne wieczory i pierwsze oznaki depresji…

Ocena całościowa OM: 9/10