poniedziałek, 3 października 2011

Jesienne smuty I: Omega Massif


1. Wstępniak

Z kasztanowców zaczęły opadać kasztany, drzewa pozrzucały pierwsze złociste liście, które leśne drogi i niektóre chodniki zamieniły w barwne dywany, pojawiły się pierwsze wrzosy. Zaczęły się chłodne, deszczowe dni, a u niektórych zaczęły się objawiać pierwsze zalążki depresji. Tak, nadeszła jesień – dla niektórych smutna pora roku, dla innych najlepszy okres. To właśnie jesienią jest czas, aby pewne sprawy przemyśleć, na chwilę się zatrzymać i podumać. Zwłaszcza wieczorami. Przy ciepłej herbacie lub kawie, z dobrą książką lub ulubioną gazetą najczęściej wracamy do dobrze znanych nam płyt, takich, które niezmiennie od wielu lat kojarzą się nam z jesienią właśnie. Czasami jednak ich miejsce zastępują płyty niesamowite i zupełnie nowe.
            Mi jesień zawsze i nieodmiennie, od wczesnego dzieciństwa kojarzyła się z muzyką Gary’ego Moore’a, który odszedł 6 lutego tego roku, jednak tej jesieni stało się inaczej. Nie sięgnąłem po dobrze mi znane, zdarte niemal do końca płyty tego fantastycznego gitarzysty, ale przypadkiem trafiłem na najbardziej nieoczekiwaną chyba grupę w tym roku ze wszystkich z jakimi miałem styczność: Omega Massif – najbardziej reprezentatywnym chyba zespole dla nazwy tego, kończącego się już roku – dwóch tysięcy jesieni…

 

Niewiele o niej wiem, ale też nie wiele trzeba wiedzieć. Powstała we wrześniu 2005 roku w miejscowości Würzburg, w Niemczech. Aktualnie zespół składa się z gitarzysty Andreasa Schmittfulla, gitarzysty Michaela Melchersa, perkusisty Christofa Ratha i basisty Borisa Bilica. Dotychczas wydali dwie pełnowymiarowe płyty studyjne – „Geistersadt” w 2007 roku i „Karpatia” (świeżutkie, tegoroczne wydawnictwo), epkę „Kalt” w 2005 oraz kilka utworów umieszczonych na splitach. Stylistyka, w jakiej obraca się zespół to luźna mieszanka takich gatunków jak sludge, drone i doom metal. Jest więc miejscami ciężko i potężnie, a miejscami leniwie, mroczno nawet duszno. A wszystko, jak łatwo się domyślić z faktu braku wokalisty, instrumentalnie. Wokalista zresztą zupełnie nie jest tu potrzebny, a nawet gdyby był to nie miałby specjalnie za wiele do roboty – to muzyka nastawiona przede wszystkim na klimat i budowanie emocji.

2. „Kalt” (2005)

            Otwiera ją ośmiominutowy „Unter Null”, który rozpoczyna się od deszczowych, smutnych dźwięków gitary i szumu wiatru. Całość delikatnie narasta i następuje uderzenie. Perkusja wysunięta na pierwszy plan kapitalnie kontrastuje z ciężkimi melodyjnymi riffami gitar. Jest przestrzennie, jest smutno, ale zarazem bardzo energetycznie – czujemy jak z każdym dźwiękiem unosimy się wraz z wirującymi w podmuchu wiatru liśćmi. Drone’owe wolne, bardzo transowe zwolnienie. Po chwili zwalniamy jeszcze bardziej, do funeralnych, bardzo wolnych dźwięków gitary. Gdy do tego dochodzą kolejne gitary i delikatne uderzenia perkusji, wiemy, że zbliża się kolejna burza dźwięków – całość niezwykle klimatycznie narasta i zaczyna coraz szybciej płynąć w przestrzeni i tak aż do gitarowego wyciszenia.
            Drugi jest prawie piętnastominutowy „Murgang” – na tle wiatru i szumu słyszymy uderzenia perkusji i talerzy, do niego dołącza ponura gitara. Jest wolno, bardzo smutno i depresyjnie. Kolejne zatrzymania to kolejny narost dźwięków gitar, które rozkręcają się bardzo powoli do szybszych obrotów. A do tego fantastyczny wibrujący bas w tle. Ten utwór to właściwie balladka, klimatyczna i smutna, leniwa i senna, ale wcale nieusypiająca. Uderzenie następuje dopiero przy szóstej minucie, kiedy gitary przywalają ostrymi riffami i całość ciężko, ale nadal wolno walcowato posuwa się naprzód. Przy ósmej minucie zwolnienie oparte na uderzeniach perkusji i delikatnych dźwiękach gitary, pojawia się nawet odgłos spływającego dolinami górskiego potoku, który zmienia się w szum morza i odległe jęki mew. Grzmot burzy i kolejne ostre uderzenia gitar i perkusji, znów jest przestrzennie, wolno i walcowato zarazem… w tym klimacie pozostajemy już niemal do końca utworu…
            Trójka to „Eiswüste” (trwająca dziewięć i pół minuty), które otwierają dźwięki burzy i kolejne łagodne dźwięki gitar. Gdy dołączają uderzenia perkusji nadal jest melancholijnie, deszczowo i sennie. Zerwanie i następuje uderzenie potężnych ostrych jak zimny wiatr riffów utrzymanych tym samym tempie, co wcześniejszy akustyczny wstęp. Po chwili znów wracamy do łagodnych dźwięków, które powoli się wyciszają, grają coraz wolniej i smutniej. Ale to nie koniec, przy samym końcu następuje kolejne ostre, nieco mocniejsze uderzenie…
            Numer cztery nosi tytuł „Schacht”, który z kolei trwa prawie trzynaście minut – tu od razu następuje fala ciężkich domowo – drone’owych uderzeń. Wolne, transowo - funeralne tempo pobudza z klimatu poprzedniego utworu, jednocześnie go zanadto nie zmieniając. Przy końcówce słychać nawet wycie wilka (wilkołaka?), jakieś dziwne piski i zgrzyty, jęki…
W tej długiej kompozycji, ani przez chwilę się człowiek nie nudzi, choć ściana dźwięków jest monotonna i taka sama od początku do końca, to po prostu muzyka, którą się czuję albo nie, taka, w której można się zatopić.
            Dodatkowym atutem tego, fantastycznego debiutu jest sposób jego nagrania: wykonany domowymi środkami zawiera trzaski i szumy, niczym z winylowej płyty, co dodaje całości niezwykłego smaczku i klimatu. „Trzeszczący” debiut OM już od pierwszych dźwięków oczarowuje potężną dawką emocji, pomysłowością i fantastycznym, ewidentnie jesiennym klimatem. 10/10

3. Splity

            Na dwóch splitach znalazły się trzy kompozycje. Pierwszą z nich jest „Am Abgrund” (trwający zaledwie pięć minut czterdzieści sekund). Otwiera go ściana ciężkich riffów i dudniąca perkusja. Klimat jest wolny, ale zupełnie inny niż na debiucie. Jest przede wszystkim ciężej – tu gitary grają pierwsze skrzypce, perkusja jest zaledwie tłem. Akustyczne zwolnienie następuje przy trzeciej minucie, jednak cały czas narasta, dochodzą do tego równomierne uderzenia bębnów i całość powoli unosi się w przestrzeni. Przy końcówce następuje kolejna fala ostrych dźwięków przy których mimochodem kiwamy głową. Sam utwór zresztą idealny do puszczania w radiu.
            Nie można tego powiedzieć o dwunastominutowym „Brachland”. Akustyczne wejście gitar z delikatnymi „wojskowymi” werblami, które powoli jakby nie od niechcenia wietrznie rozwijają się. Funeralny ton idealnie pasuje do jesiennej depresji lub do zadumy nad kruchą egzystencją człowieka symbolizowanej przez unoszony przez wiatr liść.
Jest to utwór minimalistyczny, niezwykle piękny i przejmujący, przy pierwszym przysłuchaniu mogą popłynąć nawet łzy wzruszenia… ale już po pięciu minutach uderza OM kolejną ścianą ostrych riffów, które fantastycznie uzupełniają utwór jednocześnie z nim kolidując. Niektórym zapewne napłyną w myśl nawet skojarzenia z naszym Tides From Nebula, jest jednak znacznie ciężej i bardziej pesymistycznie. Zmian tempa i niezliczonej ilości pomysłów jest w tym utworze cała masa, a wszystko zamknięte w formie porażającej emocjami i ani na moment nienużącej.
            Trzeci to kolejny moloch – dziesięciominutowy „Totengebirge”. Ten utwór jest zupełnie inny – jeszcze bardziej smutny i melancholijny. Początek rozpięty na delikatnych uderzeniach strun, mrocznym wibrującym basie i drone’owym hałasie drugiej gitary. Doomowy klimat może przywieść na myśl wczesną Anathemę czy wspomniany już rodzimy zespół Tides From Nebula, który w podobny sposób budował swoje kompozycje na płycie „Aura”. Ten utwór kapitalnie unosi się w przestrzeni, jest monotonny i wolny, ma się wręcz wrażenie jakby się człowiek odurzył jakimś narkotykiem i doznawał psychodelicznych kosmogenicznych wizji, zwłaszcza w szybszej i ostrzejszej części utworu, która przy końcówce raz po raz się zatrzymuje i uderza ponownie, na koniec przyspieszając w iście epickim, progresywnym stylu. 5/5

4. „Geisterstadt” (2007)


            Debiut płytowy OM otwiera „In Der Mine” – trwająca niecałe dziewięć minut kompozycja charakteryzująca się wolnym, drone’owym tempem, która zaczyna powoli narastać, jakby ktoś się skradał. Nie brakuje w nim również klimatycznych zwolnień, a nawet stoner’owych (!) zagrywek gitary w momencie kolejnego narastania w połowie kawałka.
Znów zatapiamy się po uszy w dźwiękach snując przedziwne, apokaliptyczne wizje, przywołując w pamięci chwile smutne i przejmujące, które bynajmniej nie ulatują gdy na końcu następuje zwolnienie do dźwięków otwierających niezwykłą podróż w głąb świadomości i najskrytszych leków. Utwór tytułowy jest drugi i trwa zaledwie dwie i pół minuty. To typowo drone’owa kompozycja oparta na wibrujących dźwiękach gitary będąc jednym potężnym uderzeniem tego samego riffu, na chwilę dołącza do niego wolna perkusja.
            Ten oto przerywnik wprowadza nas do trzeciego utworu zatytułowanego „Nebelwand” – trwający dziesięć minut z sekundami moloch zaczyna się od łagodnych, smutnych dźwięków gitar, do których dołączają coraz szybsze i zlewające się ze sobą coraz mocniej uderzenia wolnej, pochodowej perkusji. Pojawiają się nawet dźwięki akordeonu wygrywającego jakąś smutną, pogrzebową melodię. Jednak w połowie utworu następuje uderzenie ostrą ścianą, która znów zwalnia do poprzednich funeralnych tonów. Stare fotografie, które wyciągnęło się z kartonu schowanego w szafie, dawno pożółkłe i strawione przez czas odżywają przy kolejnym nagłym wzroście ciężkich i ostrych dźwięków. Coś fantastycznego…
            Czwarty jest „Unter Null” znany z epki „Kalt” nagrany na nowo i brzmiący zgoła odmiennie – mocniej, przestrzenniej i ciekawiej, mimo braku „winylowych” trzasków. Zaraz po nim następuje dziewięciominutowy (z sekundami) „Arcanum”, który rozpoczyna drone’owy ton gitary. Uderzenia perkusji i pozostałych gitar. Znów jest wolno, duszno i funeralnie. Jednak już po trzech minutach całość zaczyna nerwowo przyspieszać i unosić się w przestrzeni. Kolejne zwolnienie i ostre frazowanie, następnie znów zwolnienie tym razem do bardzo delikatnych dźwięków gitar i cichutkiej perkusji, całość jednak znów narasta i następuje epicka kulminacja zwieńczona zerwaniem.
            Płytę zamyka „Exodus” trwający niecałe sześć minut, który znów otwierają drone’owe, ale nieco łagodniejsze uderzenia gitar i mocno osadzona w tle perkusja. Pulsacja basu, niesamowity tajemniczy narost i nietrudne do przewidzenia kolejne uderzenie ostrych dźwięków.
            Utwory zbudowane według tej samej zasady, z dużą ilością zmian tempa i z kapitalnym budowaniem tempa od momentów melancholijnej zadumy aż po ekstatyczne pasaże emocji, nawet tych z pogranicza furii i destrukcyjnego gniewu – to wyznacznik tej niesamowitej płyty, która w stosunku do „Kalt” pokazuje jak bardzo do przodu poszedł zespół – nie tylko w sferze budowania utworów, ale też klimatu. Inny jest też sposób nagrania – ostrzejszy, bardziej przestrzenny, nastawiony na kontrolowany hałas, ściany dźwięków…
Niesamowitość, która na następnej pójdzie jeszcze dalej… 10/10 


5. „Karpatia” (2011)


            Podobnie jak na debiutanckim „Geisterstadt” na płycie znajduje się sześć kompozycji. Część z nich to długaśne suity, a niektóre to króciutkie, jak na standardy granej przez OM muzyki, utworki. Otwiera ją dziesięciominutowa kompozycja zatytułowana… „Aura”.
Zaczyna się od uderzeń perkusji i gitarowego motywu. Co się rzuca w uszy najmocniej, jest znacznie łagodniej niż na poprzednim albumie – nie znaczy to, że zmiękczone zostało granie to do jakiegoś popu, ale całość jest jeszcze bardziej przestrzenna. Gdy utwór przyspiesza, wyraźnie też słychać kolejny element układanki – obok budowania klimatu skupiono się na melodyjności poszczególnych utworów. Gdyby do tej płyty dodać (naturalnie) growlowane wokale (z elementami smutnych czystych monodeklamacji w rodzaju TypeONegative) otrzymalibyśmy muzykę mocno zbliżoną doczesnego Opethu.
            Drugi jest króciutki, bo zaledwie trzy i pół minutowy „Wölfe”, któremu najbliżej z kolei do jazd znanych z debiutu grupy Kvelertak. To szybka, przebojowa kompozycja, która zawiera w sobie wszystkie możliwe inspiracje z ekstremalnych gatunków metalowych.
W ogóle na tej płycie ma się wrażenie, jakby obok założonego sludge, drone i doom metalu pojawiły się elementy death i metalcore’u jednocześnie. I brzmi to fantastycznie. Niemal słyszy się ten wokal, którego wszak nie ma – tu nawet nie musiałby być jakiś mega ekstremalny. Idealny do radia i na dobry początek dnia.
            Trzeci kawałek to opowieść o niedźwiedziu polarnym, czyli „Ursus Arctos”, trwający niecałe dziesięć i pół minuty. Zaczyna się łagodnie od wietrznej gitary i drone’owych wjazdów drugiej gitary, po dwóch minutach dołączają wolne uderzenia perkusji, całość zaczyna powoli doomowo narastać i następuje kolejna ściana dźwięków. Ta jednak w połowie mocno zwalnia, jest mgliście i mocno dołująco (niewątpliwie można przy tym fragmencie odlecieć), po czym zwalniamy jeszcze bardziej, do sennych i lirycznych, akustycznych fragmentów, które narasta powoli i leniwie, progresywnie i następuje potężne uderzenie. Polowanie zostało zakończone sukcesem – niedźwiedź upolował… neandertalczyka. Cóż, mógł bardziej uważać… ale to fakt, dawno temu w epoce lodowcowej w Karpatach żyły niedźwiedzie polarne…
            Czwórka to ośmiominutowy „Im Karst” – drone’owe uderzenie potężnym riffem gitary i wolnymi uderzeniami perkusji i kliknięciami talerzy. To utwór znacznie wolniejszy od poprzedniego, bardziej funeralny. W takim drone’owym klimacie pozostajemy do jego końca – następuje nawet niemal w całości perkusyjne zwolnienie. Zaraz po nim fantastyczne ekstatyczne i niezwykle melodyjne uderzenie, znów przywołujące Kvelertaka. Kapitalny pasaż trwa już niemal do końca, po drodze mamy jeszcze jedno zwolnienie oparte na ostrym riffie i niemal dyskotekowej (!) perkusji, które na koniec znów ekstatycznie narasta i obracając się w coraz szybszych obrotach zrywa… coś pięknego…

Okładka singla "Karpatia"
         Kawałek tytułowy jest następny i trwa niecałe cztery minuty. Kolejne wejście wolnych, charakterystycznych dla drone uderzeń perkusji, gitarowe wysuwające się jakby z mgły tło i tak do końca. Karpaty… gdzieś tam czai się groza znacznie gorsza od Frankensteina czy Vlada Draculi. To tak naprawdę przerywnik, interludium do finałowego „Steinernes Meer”. A ten zaczyna się łagodnie, niemal akustycznie. Powolna perkusja przywodząca na myśl tykanie zegara. Jest jakby kontynuacją „Brachland”, powoli i łagodnie narasta przywodząc na myśl po raz kolejny Tides From Nebula, ale już po chwili następuje nieco ostrzejszy kroczący motyw, który zbliża OM do wolniejszych momentów Kvelertaka, następnie fantastyczne pulsujące akustyczne zwolnienie, które o chwili uderza kolejną dawką ostrych riffów, ale bardziej już osadzonych w szeroko pojętym post rocku niż w post metalu. Na koniec jeszcze kolejne zwolnienie pachnące black i death metalem, i to nie jest zmyła, utwór kończy się epickimi frazowanymi, drone’owymi uderzeniami.
Podróż dobiegła końca, ale zawsze można puścić wszystkie płyty jeszcze raz… 10/10 

6. Podsumowanie…

…będzie krótkie, bo żem się rozpisał. Moje odczucia i spostrzeżenia tak naprawdę to tylko część tego, co jest w niesamowitej muzyce Omega Massif. Dzieje się w niej sporo i to nie tylko na poziomie instrumentalnym, ale także na poziomie przeżywania tej muzyki. I do tego kapitalne, ascetyczne okładki.
Jest ciężko, smutno i ponuro, a jednocześnie niezwykle energetycznie. Na pewno nie jest to granie dla wszystkich, ale Ci, którzy sięgną po nagrania Niemców zakochają się w tym konglomeracie emocji i specyficznych dźwięków i nie powinni się nudzić.
Omega Massif zachwyciło mnie, czy też raczej powaliło na kolana, wsiąkłem bez reszty i nie mogę się od tych płyt oderwać. To płyty idealne na coraz dłuższe jesienne wieczory i pierwsze oznaki depresji…

Ocena całościowa OM: 9/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz