piątek, 21 października 2011

Coma – Czerwony Album (2011)



Liceum. To okres nie tylko otrzymywania świadectwa dojrzałości, zawierania nowych znajomości, często przyjaźni na całe życie, ale także czas poszukiwań muzycznych, poznawania za sprawą kolegów i koleżanek nowych zespołów i stylów. To właśnie wtedy w 2005 roku, czyli w pierwszej klasie mój przyjaciel Drzewiec puścił mi utwór „Zbyszek” z „Pierwszego wyjścia z mroku” – debiutu fonograficznego Comy. Nastał rok 2006 – na dniach miała pojawić się druga płyta Comy pod zatrważająco długim tytule: „Zaprzepaszczone Siły Wielkiej Armii Świętych Znaków”. 12 października tegoż roku wybraliśmy się razem na koncert promujący nowe wydawnictwo do gdyńskiego Ucha. Pierwszy koncert w życiu, pierwszy raz zdarte gardło od śpiewania razem z Roguckim. Spełnione znacznie później marzenie, żeby zostać wokalistą…

 
Liceum się skończyło, przyjaźń została, a moje muzyczne preferencje trochę się zmieniły, choć nadal uważam dwie pierwsze płyty Comy za jedne z najważniejszych i często do nich wracam. Następnie w 2008 roku pojawiła się, wtedy jeszcze oczekiwana, kontrowersyjna i rozrośnięta do zbyt dużych rozmiarów „Hipertrofia” zawierająca kilka świetnych pomysłów i kawałków. Moje zainteresowanie Comą jednak słabło. Z ciekawości sięgnąłem po płytę „Live”, następnie po „Symfonicznie” i „Excess”. Koncertówka nie ukrywam bardzo mi się podobała, „symfonicznie” trochę już mniej, „Excess” czyli anglojęzyczna i skrócona wersja „Hipertrofii”, choć zawierająca również trzy utwory niemające z nią nic wspólnego, to już bardziej ciekawostka, choć trzeba przyznać, że udana i dość ciekawa.
      
Rok 2011 – najpierw zaskakująca solowa płyta Piotra Roguckiego „Loki. Wizja dźwięku” i… no właśnie. Czwarty, oficjalny i pełnometrażowy album Comy, który jako pierwszy nie posiada tytułu. Czerwony Album - to nazwa, która ma się brać od ascetycznej okładki. Promujący płytę kawałek „Na pół” nie zachwycił mnie zupełnie, a raczej przeraził. Teledysk tudzież, choć tu również trzeba przyznać, że interesujący. Na szczęście nowa płyta Comy to nie tylko wspomniany utwór, ale także jedenaście innych. Czerwonemu jednak zacznie bliżej do solowego materiału wokalisty i lidera grupy czy nawet do szeroko pojętej alternatywy niż do wcześniejszych albumów. Nie znaczy to wcale, że to nie jest Coma. To jest Coma, ale trochę inna, żeby nie powiedzieć insza…

Otwierający kawałek „Białe krowy” jest wolny, oparty na ostrym riffie gitary i na wyjątkowo normalnym tekście w stosunku do tych, do których przyzwyczaiły nas poprzednie płyty. Utwór jest też wyjątkowo jak na Comę krótki – zaledwie trzy minuty i dwanaście sekund… Jeszcze krótszy jest utwór wybrany na promujący płytę singiel – „Na pół”, który nie brzmiałby właściwie zupełnie jak Coma, gdyby nie charakterystyczny głos Roguckiego i rozpoznawalna stylistyka gitary. Co jest nie tak z tym kawałkiem? Może tak radykalne złagodzenie słów - gdzie to rozbuchanie metafor? A może te chórki? W ogóle takie jakieś indie rockowe podejście? Cóż… idziemy dalej.
Numer trzeci nosi tytuł „La mala educacion”. Wbrew tytułowi jest to kawałek po polsku – podobnie jak pierwszy dość wolny, ale oparty na ostrym, wibrującym basie i gitarach. W tym miejscu trzeba zauważyć, że bardzo interesująco wypada perkusja przerzucona nieco bardziej na tylni plan, przez co fanie odbija się w głośnikach. Nieco dłuższy jest numer czwarty, który trwa cztery minuty właśnie. „Angela” wydaje się być wyjęta z „Lokiego”, ale jest znacznie bardziej ciężka – taka trochę grunge’owa. I do tego fantastyczny tekst i kapitalna „gra aktorska” Roguckiego. Jeden z moich faworytów na płycie i moim zdaniem na singla byłaby znacznie lepszym wyborem.

Piątka to „Deszczowa piosenka” znów trwająca niewiele ponad trzy minutki. Wbrew tytułowi od początku wita nas ściana ostrych gitar.
Jest szybko, pędząco – trochę nawet Republikowo, a zwolnienie na refren, kapitalny zresztą, to majstersztyk. Kolejny faworyt? Zaiste. Dokąd płynie miasto moich snów? Dokąd płynie niekochana Łódź? Dokąd płynie odrapany wrak? Czy długo tak? Czarne chmury nad głową, w bramach czai się zło… Sześć: „Gwiazdozbiory” zaczynające się dość ostro, ale znacznie wolniej niż w poprzednim. Tu znów pachnie „Lokim”, choć wyraźnie jest słychać bardziej progresywny szlif, od którego na szczęście Coma nie postanowiła uciec zupełnie. Trochę rozczarowujący to utwór, właściwie nic nowego w nim nie ma. Słuchamy dalej:
Trwający prawie siedem i pół minuty „0Rh+” to numer siódmy i w dodatku najdłuższy na płycie. Stanowi jakby przedłużenie „Ekharta” z „Hipertrofii”, jest jednak znacznie krótszy. Wyłania się z mgły łagodną gitarą i deklamacją Roguckiego (która znów nasuwa na myśl skojarzenia z „Lokim”), powoli przyspieszamy wraz z wejściem perkusji.
Płyniemy poprzez te żyły leniwie, tłoczymy się pomiędzy dźwiękami… potem jest jeszcze ostrzej – chętnie utoczę sobie krwi… trochę taki potworek szczerze mówiąc, któremu bliżej do eksperymentów Metallici z płyt „Load” i Re-Load” i niestety tym razem to nie jest superlatyw niż do wszystkiego do czego nas przyzwyczaiła Coma.

Ósemka to wędrówka do „Chorego sadu”, która po wyciszeniu się poprzedniego numeru zaczyna się równie delikatnie – od gitary i łagodnego, chrypkowego wokalu Roguckiego. Przy drugiej minucie przyspieszamy – znów jest szybko, pędząco i przede wszystkim z dużą ilością mocy. Diabeł tu chodzi na palcach… - i coś w tym jest, jak dla mnie trzeci dobry kawałek na płycie. Na wszelki wypadek postawię znak w powietrzu/znak w powietrzu… - tu ewidentne odniesienie do nigdy oficjalnie zrealizowanego utworu „Nie tylko dla Ciebie” i unoszący się zapach klimatu znanego z pierwszej płyty… W dziewiątce dowiadujemy się i nie jest to wcale odkrycie na miarę Ameryki przez Kolumba, że „Woda leży pod powierzchnią”. Tekst jest koszmarny, nie tylko metaforyczny, ale też po prostu do bólu zgrzytliwy. Na pocieszenie ciekawa warstwa basu i ostrzejszy moment wracający w regularnych odstępach czasowych i mocniejsze przywalenie na końcówce, która jest najciekawsza z całości. Trochę dłużące się trzy minuty i dwadzieścia sekund. Numer dziesiąty noszący tytuł „Rudy” trwa siedem minut (bez jednej sekundy). Zaczyna się wolno i w wolnych tempach zostajemy. Niestety, gdy przyśpieszamy nasuwają się skojarzenia ze stylistyką „Hipertrofii”. Właściwie jest to kopia utworów finałowych z poprzedniej płyty. Niezwykle interesująco i kontrastowo wypada przyśpieszony finałowy moment z solówką i zwalniająca niemal do wyciszenia końcówka… cóż, mnie nie poruszył… Jedenastka to świetny kawałek i powalający swoją niecomowatością „Los, cebula i krokodyle łzy”. Łagodny, deszczowy motyw na gitarze. Ten się powoli rozwija i delikatnie przyspiesza. Płynący w przestrzeni wraz z czystym, lirycznym wokalem Roguca posiada fantastyczny niezwykle prawdziwy i wyjątkowo jak na Comę normalny tekst. Czym pachnie ten kawałek? A wyobraźcie sobie, że Coldplayem… na koniec jest nawet przyśpieszenie do ostrzejszych obrotów. Piękne pięć minut z sekundami…

Ostatni, dwunasty, jest utwór pod tytułem „Jutro” – oparty na jakoś dziwnie znanym motywie gitary kawałek, który jest utrzymany w dość szybkich tempach, z wolnym, bujającym fragmentem na wokal. Taki radiowy kawałek bliźniaczy powiedziałbym nawet w stosunku do „Dalekiej drogi do domu” znanej z drugiej płyty…, który dobrze wieńczy tę płytę i należy do jednych z najciekawszych kawałków.

Mam problem z nowym materiałem Comy. Album moim zdaniem nie trzyma się kupy. Jest kilka świetnych utworów w liczbie pięciu, może sześciu, jeśli wliczyć otwierające płytkę „Białe krowy”, kilka świetnych pomysłów i tekstów. Pójście w nieco łagodniejsze, bardziej alternatywne rejony mogło wyjść Comie na dobre, tymczasem chyba tak nie jest. Słuchając tej płyty na pewno się nie nudziłem, ale po przesłuchaniu jej nie byłem usatysfakcjonowany.
Wielbiciele Comy poczują się raczej zawiedzeni, mało tu bowiem elementów, do których zostaliśmy przyzwyczajeni poprzednimi płytami i mało tu też czegoś nowego, rewolucyjnego, czy nawet kontrowersyjnego. A to ostatnie słowo zwłaszcza padało podczas okresu realizacyjnego tegoż albumu. Jednak Ci, którzy dotąd nie zetknęli się z Comą, a lubią piosenki z względnie odczytywalnym przekazem z pogranicza popu i rocka powinni być zadowoleni. Przekonany jestem, że nowy materiał przyniesie wielu nowych fanów, a i zapewne, i wcale mnie to nie zdziwi, na miejsce tych, którzy po prostu odrzucą Comę na zawsze i będą wracać tylko do pierwszych płyt i do pięknych wspomnień z nimi związanych.

Ocena: 6/10

4 komentarze:

  1. Człek wstaje rano, daje dziecku śniadanie i nagle odkrywa, że warto posłuchać czegoś nowego. Dzięki Krzysiu! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nigdy się nie przekonałem do tej kapeli - jest jakby na siłę abstrakcyjna. Nigdy do mnie nie trafiali i pewnie z nowym albumem również nie trafią :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Dziwna sprawa z tą płytą... pierwsze przesłuchanie i kolejne do momentu spisania wrażeń to nienasycenie i ogólne niezachwycenie, tymczasem im bardziej wsłuchuję się w tę płytę odkrywam jaki kawał roboty panowie z Comy odwalili. Oceny nie zmienię, bo jest adekwatna, ale podśpiewywanie razem z Rogucem jak za czasów liceum o czymś świadczy. Jestem co najmniej zaskoczony - swoją postawą i... nową płytą Comy właśnie.

    OdpowiedzUsuń