sobota, 8 października 2011

Jesienne smuty II: Seventh Void – Heaven Is Gone (2009)



Czy można połączyć ze sobą tak skrajnie różne gatunki metalu jak stoner i gotyk z elementami doom? Okazuje się, że można. Przy okazji fantastycznej płyty grupy A Pale Horse Named Death „And Hell Will Follow Me” trafiłem też na wydaną dwa lata wcześniej płytę grupy Seventh Void, która podobnie jak APHND składa się z byłych muzyków nieistniejącego już Type-O-Negtive. Ze stylistyką tegoż jednak ma niewiele wspólnego.
Seventh Void powstał w 2003 roku w Nowym Jorku, a nazwa grupy została zaczerpnięta z „Boskiej Komedii” Dantego. Oznacza po prostu: „siódmy krąg” – nazwa sugerowałaby zatem jakiś black albo satanistyczną odmianę death metalu, a tu miłe zaskoczenie w postaci fuzji stoneru z gotykiem i doom metalem właśnie. W skład zespołu wchodzą: Hank Bell na basie, John Kelly na perkusji (Danzig, APHND live, ex- Type-O-Negative, ex- Black Label Society), Matt Brown na gitarze (APHND) oraz Kenny Hickey na gitarze i wokalu (ex- Type-O-Negative, ex- Danzig, ex- Kingdom of Sorrow live).
Zespół dotychczas wydał tylko jedną płytę, zatytułowaną „Heaven Is Gone”, warto się jej przyjrzeć choćby ze względu na niesamowity skład grupy, ale także ze względu na samą zawartość krążka, a ta jest absolutnie porażająca.

            Płytę otwiera wolny „Closing In”, który powinien zadowolić zwłaszcza fanów BLS. To typowy stonerowy kawałek – nisko strojone gitary, charczący bas na wierzchu i szorstki, lekko stłumiony wokal. Jako otwieracz jest to utwór słaby, ale lekko doomowa końcówka z krótką solówką moim zdaniem wypada kapitalnie. Drugi jest kawałek tytułowy – „Heaven Is Gone” – otwiera ją motyw na gitarze, następnie wchodzi perkusja i całość melodyjnie, stonerowo przyspiesza. Zachowana ciężkość, identyczny szorstki wokal.
Numer trzeci to „The End of All Time”. Tu już bliżej do doom/gotyku w rodzaju TON. Mroczny riff, wolny tonaż, dudniąca perkusja i wokal przywołujący na myśl Petera. Zamykamy oczy i jak w transie zatapiamy się w muzyczny letarg. Coś pięknego. Po pięciu minutach „snu” przechodzimy do krótkiego, bo trwającego zaledwie trzy minuty z sekundami, radiowego „Broken Sky” – kawałka w którym, aż się prosi aby zaśpiewać razem z Hickey’em. Fantastyczny melodyjny stonerowy riff i wczesno Osbourne’owy wokal. Kawałek przywiódł mi skojarzenia z grupą Solace i do tego jeszcze kapitalny klimatyczny refren. Jeden z moich faworytów. Piątka to „Killing You Slow”. Nie zwalniamy tempa, podobny klimat, świetny riff i wpadająca w ucho nuta. Doomowe zwolnienia po drodze, w których znów wpadamy w odpowiednik letargu i do tego końcówka: wyrwani z koszmaru krzyczymy… Szósteczka: „Slow Descent” -  motyw na gitarze, wejście perkusji i znów mamy wolny stonerowo-doomowy ton. Podobna stylistyka znajdzie się później na debiucie APHND. To też kolejny kawałek który buja i wpada do ucha na długo.
Siódmy jest „Shadow On Me” – melodia gitar i środek ciężkości doskonale znany z Black Label Society, znów wczesno Osbourne’owski, lekko pachnący Zakkiem Wyldem wokal, typowo stonerowy wolny szlif, a także kolejne skojarzenia z Solace. Kolejny majstersztyk i kolejny faworyt. Numer osiem „Drown Inside” – kolejny kapitalny, wolny walec w stylu BLS. Właściwie, to chyba jedyna „ballada” na tej płycie, w której paradoksalnie nie ma słodkich wokali, akustycznych gitar i w sumie nadal jest ciężko. Momentami nawet, podobnie jak na APHND, zalatuje eksperymentami Metallici z płyt „Load” i „Re-Load”. Majstersztyk.
Najdłuższy, bo prawie sześciominutowy (pięć minut z prawie kwadransem), jest „Death of a Junkie”, który jako żywo mógłby znaleźć się na którejś ze wspomnianych płyt Mety.
Przetworzony, smutny wokal, dudniąca perkusja i wolny tonaż, monotonny duszny klimat riffów. Niesamowity to i piękny utwór, ilekroć go słucham przez myśl przechodzi mi „Bleeding Me” z „Load” czy „Fixxxer” z „Re-Loada” Metallici właśnie – gdzieś kręci się łezka w oku, kawałek buja, usypia, wokal ewidentnie nawiązujący do ówczesnego Hetfielda… mistrzostwo świata w niemal minimalistycznym podejściu. Ostatni jest „Last Walk In the Night”, który z kolei zapachniał mi naszym Black River. Czy ten riff nie został przez naszych zapożyczony? Konstrukcją przypomina mi też ten utwór twórczość Gary’ego Moore’a – to w sumie przecież ewidentnie bluesik i kolejna niby-ballada, zagrana nieco ostrzej zahaczająca gdzieś o łagodniejszy Lynyrd Skynyrd, a gdzieś o hard’n’heavy z lat 70. Krótki, liryczny i pięknie wieńczący płytkę.

            Nie jest to na pewno granie odkrywcze, nie zostają wyważone żadne drzwi, ale nie da się ukryć, że słucha się tego materiału bardzo przyjemnie. Płyta nie nuży i nie pozostawia złych wrażeń, idealnie nadaje się do słuchania jesiennym wieczorkiem przy ciepłej herbacie i dobrej książce, a kiedy się skończy, bez mrugnięcia okiem wciskamy play raz jeszcze. Czy można wymagać czegoś więcej, jak nieprzesadzonego, nieskomplikowanego grania w dodatku w bardzo dobrym wykonaniu, które podobne produkcje bije na głowę w każdym niemal dźwięku? Nie sądzę, ode mnie 8,5/10 – w pełni zasłużone. Pozostaje tylko czekać na drugą płytę, która mam nadzieję, że ukaże się w niedługim czasie…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz