wtorek, 11 października 2011

Arjen Lucassen’s Guilt Machine – On This Perfect Day (2009)



Ten człowiek w jednym miejscu usiedzieć doprawdy nie potrafi. Nie jest w tej kwestii bynajmniej żadnym wyjątkiem (jeśli przywołać zatrzęsienie projektów z którymi związany jest Steven Wilson czy wybitny gitarzysta Joe Bonamassa). W swojej klasie jest chyba jednak wyjątkiem – nikt bowiem bardziej niż on nie eksploruje wytartych szlaków szeroko pojętej progresywy w takim stopniu i z takim zaangażowaniem jak właśnie Lucassen. Od melodyjnego metalu zahaczającego o power, folk a nawet death, aż po space rockowe lustrzane odbicia eksperymentów Hawkwind… - ze świecą szukać artystów, którzy mogą się pochwalić takim wachlarzem inspiracji i pomysłów wnoszonych do tych gatunków, a w dodatku z założeniem, że za co by się nie zabrali i tak wyjdą rzeczy piękne, niesamowite i… ponadczasowe. Ta płyta na pewno do takich winna być zaliczana. 


        Duński producent i multiinstrumentalista w krótko po wydaniu debiutanckiego wydawnictwa pod nazwą Stream Of Passion, ocierając się o masę innych projektów, które współtworzył lub powołał do życia, stworzył legendarną już grupę Ayreon (wstyd ogromny dla tych, którzy z różnych powodów nie znają tegoż zespołu), po drodze wydał dwie płyty pod szyldem Star One (trzy, jeśli wliczyć koncertówkę, a eksplorującą właśnie wspomniany space rock). Z kolei w rok po ukazaniu się ostatniej części sagi o Ayreonie pod tytułem „01011001” w 2008 nagrał bodaj najlepszy i najciekawszy, a na pewno najbardziej zaskakujący materiał w swojej karierze, czy też raczej muzycznej podróży.
Guilt Machine, bo o tym projekcie mowa, to płyta nawiązująca ściśle do tradycji rocka progresywnego z końcówki lat 60 i okresu jego rozkwitu lat70 – wówczas jeszcze częściej określanej jako rock psychodeliczny. No, ale nie szufladkując, znajdziemy tu odniesienia do takich grup jak Genesis, Emmerson Lake And Palmer (ELP), King Crimson (zwłaszcza z okresu pierwszej płyty), a nawet do tych mniej znanych zespołów, ale z tamtego właśnie cudownego dla muzyki okresu. Co ciekawe, Lucassen zapowiada nie tylko kolejną odsłonę sagi o Ayreonie, ale także dalszy ciąg Guilt Machine…

          Rzut oka na okładkę i książeczkę i właściwie wszystko jest jasne – będziemy mieć do czynienia z materiałem trudnym, metafizycznym i zapewne mrocznym. Wszystko się zgadza, oprócz punktu trzeciego, przynajmniej w pewnym dość znaczącym stopniu, ale o tym za chwilę. Sama okładka jest skromna – na środku szczyt góry, sponad której unosi się w jakimś metafizycznym uniesieniu człowiek z rozpostartymi ramionami, jakby inkarnował się w nową, lepszą postać. Nieprzyjemne, brudne księżycowe światło i czarne przedburzowe chmury. U góry logo małymi literkami „Arjen Lucassen’s” niżej zaś nieco większymi „Guilt Machine” a wszystko na tle intrygujących zębatych kół, które wydają się być symbolem przebiegu czasu. Na samym dole drobniutkimi literkami tytuł płyty. Podobnie tył, tam jednak mamy chmarę czarnych ptaszysk – symbol duszy? I takimiż małymi literkami wypisane tytuły poszczególnych kawałków, których jest zaledwie sześć – ale nie należą one wcale do najkrótszych – tylko dwa trwają krócej niż dziesięć minut. Przy tekście do pierwszego numeru „Twisted Coil” mamy grafik przedstawiający korytarz jakiegoś zrujnowanego pałacu albo zamku i mały, zwykły budzik postawiony na posadzce. Przy „Leland Street” widzimy postać w płaszczu wpatrującą się w dal, obok niej wyrasta pozbawione liści drzew, a nad nim unosi się ławica czarnych ptaków. „Green And Cream” z kolei jest ubarwione grafikiem po prostu kapitalnym. Dwa wysokie budynki widziane od dołu, a do tego symetrycznie, idealnie pośrodku (nieco bardziej lewej strony) widzimy postać, która zdaje się popełniać samobójstwo, leci ewidentnie w dół. Majstersztyk. „Season Of Denial” z kolei został ubarwiony grafikiem przedstawiającym kolejne pomieszczenie owego pałacu czy zamku, na którym w jednym z portali znów stoi tajemnicza postać w płaszczu w złowrogich promieniach światła. Przy „Over” znajdziemy tę samą postać znów wpatrującą się w nieznaną nam dal, a ponad nim kolejna, znacznie większa chmara ptaków. Przy tekście do utworu „Perfection?” z kolei widzimy klatkę schodową, odrapane ściany i małe okienko, przy której stoi owa postać, na chwilę przed śmiertelnym skokiem. Całość uzupełnia dodatkowo grafik prezentujący tę samą klatkę schodową i postać siedzącą pod ścianą, ukrywającą twarz w dłoniach położonych na kolanach – bohater ma głęboką depresję i ma wyraźny problem wagi egzystencjalnej. Brzmi intrygująco? Na pewno. Będzie łomot… otóż nie i to jest najciekawsze – bo muzyka jest nader spokojna i płynąca w przestrzeni – epicko, ale bez przesadyzmu, a na pewno i to jest jedna z największych zalet tego wydawnictwa: niezwykle wręcz metafizycznie…

            Połączenie telefoniczne to punkt wyjścia dla całego albumu, czas je zatem nawiązać i powiedzieć co nieco o zawartości muzycznej krążka.
Pierwszy numer (trwający jedenaście minut i niecały kwadrans) „Twisted Coil” otwiera właśnie dźwięk wybieranego numeru i stłumione uderzenia perkusji. Całość delikatnie narasta, pojawiają się dźwięki klawiszy i łagodna gitara (rewelacyjna Lori Linstruth, która jest tez autorką wszystkich tekstów). I zaczynamy płynąć, jest delikatnie i sennie, wolno i dość leniwie. Przy trzeciej minucie polski akcent (fragment przysłany przez Polaka, podobnych smaczków jest na płycie kilkanaście z wszystkich niemal możliwych zakątków świata). Piąta minuta – następuje zmiana klimatu: mroczny dźwięk klawiszy i następuje kapitalne przyspieszenie – pulsujące emocjami i grozą.  

Niewypowiedziane słowa sieją kłamstwo/Jeden mały krok… wkrótce, być może jeszcze dziś poczujesz się lepiej...

            Numer drugi: „Leland Street” zaczyna się od stłumionych dźwięków maszyn, pojawia się akcent francuski i przy delikatnych dźwiękach gitar i uderzeniach perkusji zaczynamy znów płynąć. Przyspieszenie nie jest takie ciężkie jak w poprzednim numerze – całość bardziej przywodzi na myśl Genesis, może nawet Pink Floyd. I do tego orkiestracje i fantastyczne tło klawiszy.

Wszystko co przeżyłeś, wszystko co wygrałeś, wszystko czego się nauczyłeś, wszystko co kochałeś, wszystko czemu stawiłeś czoła, wszystko co pokazałeś, wszystko co poczułeś, wszystko to znasz… - te linijki za każdym razem po prostu mnie zachwycają dogłębnie… niezwykły utwór o przemijaniu z niezwykłym tekstem. Majstersztyk.

            Trzeci jest „Green And Cream” – ten też otwierają dźwięki jakby stłumionych maszyn, akcenty językowe a następnie z mgły wyłaniają się kolejne dźwięki perkusji, mrocznych klawiszy i gitary. Jest dość spokojnie i łagodnie, ale za chwilę pojawiają się szybsze tony i całość uderza, zwalnia i uderza ponownie jeszcze mocniej i tak kilkakrotnie w różnych niezwykłych konfiguracjach. Wspaniały klawisz w tle, rewelacyjna gitara. 

Wypchnij mnie z ciemności w Twoje gwiazdy, w Twoje niebo/Wypchnij mnie z ciemności w Twoje ramiona, w Twoje światło…- dziesięć i pół minuty magii i niesamowitych, mistycznych wrażeń… i co z tego, że to tak naprawdę utwór o samobójstwie…

            Niewiele krótszy (o jedenaście sekund) jest numer czwarty „Season Of Denial”.
Kolejne akcenty językowe, jakieś elektroniczne elementy dźwiękowe i z mgły wyłaniają się łagodne dźwięki, nadal jednak dość mroczne – folkowy szlif i ten przedziwny, mistyczny klimat – to po prostu nie są zwykłe dźwięki, ale istna magia, emocje zaklęte w dźwiękach, niezwykła historia, która może spotkać każdego z nas… i mroczne, ale wolne, płynące uderzenie…  

Wiesz, że nie ma już powrotu/ wiesz, że nie przeżyjesz ponownie swojego życia/Tak jak straciłeś swoje szczątki spadające w dół, doskonale znane miejsca, gdzie na pewno byłeś w Twoim sercu najciemniejszym z wszystkich serc…- za każdym razem, gdy słyszę te słowa przechodzą po mnie ciarki po plecach…

            Najkrótszy, bo zaledwie sześciominutowy (z dwunastoma sekundami) jest kawałek „Over” – który po kolejnym językowym akcencie rozpoczyna się od elektronicznego, pulsującego motywu na którego tle narasta perkusja, płynące uderzenie (znów niesamowite klawisze). 

Wszystko było takie piękne/ Wszystko było takie zwyczajne/ Wszystko było takie piękne/ Wszystko było rytuałem – w tym momencie nasza świadomość, razem z bohaterem lirycznym opowieści dosłownie ulatuje… na tej płycie nie ma zbędnych dźwięków i bezdusznego łojenia, niepotrzebnych narostów, wszystko pulsuje i żyje, za każdym razem przeżywa się je na nowo… coś cudownego…

            Ostatni jest „Reflection?” który zaczyna kolejna porcja akcentów jeżyków i łagodna gitara. Finałowe jedenaście minut bez kwadransa to kolejny majstersztyk. Dam się posiekać za stwierdzenie, że jest to jeden z najpiękniejszych i najbardziej lirycznych utworów jakie kiedykolwiek powstały, a na pewno jaki kiedykolwiek usłyszałem. Czyż to uderzenie nie jest piękne – orkiestracje i klawisze, perkusja i gitary narastające z każdą sekundą, buchające emocjami tak bardzo, że niemal się jest w środku tego sztormu… i ten fantastyczny, lekko folkowy ekstatyczny koniec…  

Czy możemy zatrzymać przeszłość? Czy zasługujemy na to, żeby zostać samemu? Czy możemy zabrać ją ze sobą? Rozpocząć nowe życie na swój sposób/ Czy możemy zatrzymać przeszłość? Czy zasługujemy na to, żeby zostać na tej ziemi? Czy możemy ją wziąć ze sobą? Czy uda się nam odwrócić wszystko wstecz…?

Połączenie zostało zerwane… W tym pięknym dniu skończyło się pewnie czyjeś życie, by powstało nowe…

            Podsumowując, Arjen Lucassen stworzył płytę, która jest niezwykła z kliku powodów. Po pierwsze: podjął się wyeksploatowanego motywu przemijania i wędrówki duszy w niezwykły i poruszający sposób. Po drugie, zrobił to przy użyciu dość skromnych, jak na swoje możliwości, środków muzycznych i stylistycznych. Wszystko bowiem właściwie rozgrywa się w łagodnych dźwiękach i tylko czasami intensywnie narasta czy uderza. Po trzecie zrezygnował z wielowątkowości i rozpisywania partii wokalnych na „aktorów” – fantastyczny „monolog” Jaspera Steverlincka, czasami jedynie uzupełniany przez samego Lucassena wypadł świeżo i niekonwencjonalnie. Po czwarte udało mu się tematowi i muzyce nadać niezwykły, płynący przestrzenny klimat, który jednocześnie jest taki niedostępny i duszny dla zwykłych śmiertelników. To nie jest płyta łatwa, ani dla każdego słuchacza, tu wymaga się koncentracji i wniknięcia w historię, w sferę dźwięków. Jest to też niewątpliwie płyta wielka, czy ponadczasowa tego nie wiem, póki co ciężko jest to zweryfikować, ale z całą pewnością taka, do której się będzie wracało często i z nieukrywaną przyjemnością. Jest to także płyta silnie rekomendowana nie tylko wielbicielom twórczości Arjena Lucassena czy szeroko pojętej muzyki progresywnej, ale także właśnie tym, którzy w muzyce szukają czegoś więcej… Tu wszystko ma ukryty, mistyczny sens…

Ocena: 10/10

Fragmenty tekstów w tłumaczeniu własnym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz