Spodziewałem się kupy. Takiej
dużej i śmierdzącej co najmniej na kilometr. Tymczasem jestem naprawdę mile
zaskoczony. Brzmi to, co najmniej dziwnie, ale podczas gdy masa ludków psioczy
na nowe dzieło (choć niepełnoprawne) Metallici, mi udało się album przesłuchać
w całości i to cztery razy i wcale nie mam dosyć.
Prawie
półtorej godziny muzyki zawartej na płycie to wynik kolaboracji Lou Reeda
(muzyka znanego choćby z Velvet Underground) i Metallici. Dwa różne światy
muzyczne, zupełnie inne podejścia i osobowości. To koncept oparty na historii
tancerki Lulu opisanych w sztukach teatralnych „Erdgeist” i „Die Büchse der
Pandora” niemieckiego dramatopisarza Franka Wedekinda. W 1929 roku zrobiono
film, w 1937 roku była opera, w 2011 roku przyszła kolej na muzyczną opowieść -
trudną dla wielbicieli Metallici, ale bardzo interesującą dla tych, którzy
potrafią wejść w historię, poczuć coś więcej. To, co można na niej usłyszeć to
specyficzna mieszanka awangardowego rocka (w którym specjalizował się Lou
Reed), muzyki noisowej, post-rocka i thrash metalu. To ostatnie wynika zwłaszcza z
zaangażowania się w projekt Metallici, ale ten kto spodziewa się łojenia może
się przerazić, a na pewno poczuć lekko zmieszany. Otrzymujemy bowiem dźwięki
zbliżone do niedocenianych, według mnie niesłusznie, płyt „Load” i „Re-Load”,
które pod względem nagrania zostały jakby przefiltrowane przez „…And Justice
For All”. Płyta jest też dość długa, może nawet za długa, dlatego podzielono je
na dwie płyty, które w tym wypadku można nazwać dwoma aktami.
AKT I
„Brandenburg
Gate”, które otwierają pierwszą płytę zaczynają się niezbyt ciekawie. Jakieś
brzdąknięcia na gitarze i monodeklamacja Lou Reeda. Chwilę później pojawiają
się ostrzejsze dźwięki gitar i perkusja, oraz znacznie ciekawiej wypadający
głos Hetfielda. Pachnie Thin
Lizzy i „Whiskey In the Jar” oraz Lynyrd Skynyrd „Tuesdays Gone”.
Singlowy
“The Wiev”, który już zdążył podzielić fanów Mety jest drugi i wbrew pozorom to
bardzo dobry kawałek. Jeśli puścić mimo uszu monodeklamację Reeda, którą
niestety trzeba znieść przez całą płytę, otrzymujemy naprawdę świetny kawałek,
który mógłby znaleźć się na „…And Justice For All”. Gdyby tylko James miał
większą rolę wokalną. I do tego fantastyczne, niezwykle wolne jak na Metallicę
tempo, które później fantastycznie się rozwija.
Kolejny
jest „Pumping Blood” – smyczkowe wejście, uderzenia stopy i rwane riffy gitar,
które znów pachną „Justice’m”. Utwór powoli się rozkręca do coraz szybszych
obrotów, przerwanych akustycznym momentem z bardzo ciekawymi przejściami
perkusyjnymi. W ogóle to, co wyrabia na tej płycie Lars Ulrich to coś
wspaniałego – dawno nie grał tak fantastycznie, ciekawie i intrygująco. On
jeszcze w ogóle potrafi dobrze bębnić? Szok. Kawałek znów narasta i następuje
potężne uderzenie całości, chociaż może się wudać trochę za bardzo wymuskane i
wygładzone – gdyby nie Lou Reed to można by przy nim machać kudłami.
Następny
jest „Mistress Dread” zaczyna się w tym samym momencie gdzie kończy się
poprzedni: zgrzyty, które po chwili przeradzają się w dawkę naprawdę świetnych
riffów i pędzącej perkusji. W tempie przypomina nawet pierwsze płyty Mety –
kultowe „Ride the lighting” czy jeszcze bardziej wspaniałe opus magnum „Master
Of Puppets”.
Znów marzy się o tym, aby pan Reed
się zamknął – więc wsłuchujemy się w warstwę muzyczną i odlatujemy. Chwilowe
zerwanie i kolejne narastające uderzenia tym razem w stylu „St. Anger” –
naturalnie przefiltrowanego przez „Justice’a” i wracamy do poprzednich szybkich
temp. Majstersztyk – przynajmniej pod względem instrumentalnym.
Przedostatni
w akcie pierwszym jest „Iced Honey” bardzo przebojowy jak na Metallicę kawałek
gdzieś z okolicy „Load” i „Re-Load” zmieszanej z southern rockowym szlifem –
jeśli ktoś pamięta te jazzująco - bluesowe klimaty i lubi do nich wracać
powinien słuchając warstwy muzycznej nie poczuje się zawiedziony, nawet
Hetfield swoje partie odśpiewuje w podobny sposób jak na tych płytach. Bardzo
dobry kawałek.
Ostatnia jest pierwsza suita (z trzech) – prawie
dwunastominutowy „Cheat On Me”. Najpierw elektroniczne dźwięki, wyłaniająca się
z mgły gitara, delikatne smyczki, bas (!) i niezwykle wolny, senny niemal doom
metalowy tonaż.
Drone’owe zagrywki gitary i
kolejne monodeklamacje Reeda na wybitnie spokojnym jak na Metallicę tle, które
powoli narasta do szybszych fantastycznych obrotów trwa przez kilka minut.
Pulsujący rytm wygrywany przez Hammeta, Hetfielda i Ulricha , który grany coraz
szybciej i szybciej jest absolutnie porywający. Bardzo bym chciał by Metallica
nagrała nowy całkowicie własny materiał z tak ogromną ilością energii jak w tym
kawałku. Czy nie pachnie on kapitalnym „Bleeding Me” z „Load”? Znów wyłączamy
pana Reeda w świadomości i słuchamy genialnej warstwy muzycznej. Do tego
Hetfield, który już dawno nie śpiewał tak fantastycznie.
AKT II
Otwiera
„Frustration” - zgrzyty i piski, jakby
szukanie w radiu stacji i następuje kolejne uderzenie gitar i perkusji, które
jako żywo przypominają momenty instrumentalne z „Load” zwłaszcza z „Bleeding Me”
czy „Outlaw Torn” a nawet te z płyty „…And Justice For All”. Wyjątkowo
nieciekawie wypada znów pan Reed, który zaczyna działać na nerwy nawet
najbardziej cierpliwym słuchaczom. Brakuje w tym utworze głosu Hetfielda i
wydaje się być trochę rozwleczony ponad miarę. Jednak kiedy Metallica po
kolejnym wyciszeniu przywala ponownie na finał wywołuje uśmiech na twarzy
największego smutasa.
Następny jest niewiele krótszy (8’02)
numer zatytułowany „Littre Dog”. Z mgły wyłaniają się dźwięki przesterowanej
gitary a na nie wchodzi akustyczna gitara Lou Reeda i znów jego monologi. Szkoda,
że Reed nie wysilił się choć odrobinę żeby urozmaicić swoje „wokalizy” (ciężko
je nawet takowymi nazwać). Jest to najwolniejszy i najbardziej rozmydlony utwór
na płycie, który nie przyspiesza ani na moment.
Przedostatni
jest „Dragon” – druga na płycie suita, trwająca nieco ponad jedenaście minut. Drone’owe
riffy gitar to chyba nie jest rzecz jakiej można spodziewać się po Metallice,
ale otrzymujemy coś takiego i mnie osobiście bardzo to zaskoczyło. Pozytywnie.
Gdyby tylko pan Reed zamilkł… tymczasem powolne narastanie i uderza perkusja. A
w tle gitary właściwie nadal grają takie doomowe, drone’owe klimaty. Nie wiem
czy Metallica nasłuchała się przed nagrywaniem Omega Massif, ale tak właśnie
brzmią w tym utworze. Fantastyczne i bardzo niespodziewane. Kaczkowane efekty?
A czemuż by nie – takie małe urozmaicenie. W każdym razie ten kawałek byłby
naprawdę kapitalny gdyby wyrzucić z niego Reeda, a tak jest zaledwie bardzo
dobry, bowiem momentami może się wydać nieco nużący dla co niektórych
monotonnym tonażem i długością. Ja byłem zachwycony.
I
ostatni, wieńczący opowieść Lulu, jest trwający
niemal dwadzieścia minut (19’29) „Junior Dad”. To trzecia i ostatnia suita,
która nie zwalnia wcale z tempa. Najpierw orkiestrowe wejście niczym z „Also
Sprach Zaratustra” Richarda Straussa, southern rockowe mruknięcia Reeda i
wchodzi łagodna gitara i perkusja. Znów klimat jak z „Load”. Reed w tym kawałku
wypada moim zdaniem najciekawiej i najbarwniej – a wszystko dzięki
fantastycznemu bujającemu tle Metallici. Wyciszenie do smyczków i głosu Reeda a
dopiero po kilku minutach powrót do bujającego tła Metallici. Cudownie i
magicznie robi się na drugą połowę utworu kiedy Reed wreszcie milknie i zostaje
sama muzyka, która powoli się wycisza i pojawia się wolne, senne, smyczkowe tło
z początku utworu, które zanim zakończy się na dobre trwa około dziesięciu
minut… odpływamy i zapadamy w wieczny sen wraz naszą bohaterką.
Podsumowując, jest to płyta
trudna i zgoła odmienna od tego, co dotąd tworzyła Metallica. Nie jest płytą
przełomową, ani wielką, spokojnie mogła by wcale nie powstać. Wiele osób pewnie
przełamałaby się dopiero wtedy gdyby zabrakło na niej członu najważniejszego,
czyli pana Lou Reeda. Ten facet jest nudny, ten facet jest męczący. Ten facet
jest fantastyczny…
Przełamać Metallicę, największych
metalowców świata, najbardziej bodaj zadufanych w sobie ludzi jakich nosił
świat muzyczny do stworzenia czegoś tak radykalnego, minimalistycznego a
jednocześnie niesamowicie emocjonalnego i pięknego? Dziwna sprawa.
Są na tej płycie momenty
kapitalne i momenty rozwleczone. Najchętniej posłuchałbym samej warstwy instrumentalnej
skróconej powiedzmy o połowę. I wreszcie – to nie jest materiał dla wszystkich,
a na pewno dla true heavy metalowców co poza łomotem i rzężeniem nie widzą i
nie słyszą innych dźwięków. Tu trzeba osób, które wejdą głębiej – usłyszą i
poczują.
Mam duży szacunek dla Metallici,
że potrafili nagrać coś tak niesamowitego, a zwłaszcza dla Ulricha, który dawno
nie grał i nie brzmiał tak dobre i świeżo. Za wstrętną okładkę, rozwleczenie
całości i paradoksalnie najsłabsze ogniwo - pana Reeda trzeba jednak obniżyć
ocenę o kilka stopni w dół.
Ocena: 5,5/10
Jestem bardzo otwarty na wszelkie eksperymenty muzyczne. Nawet często album określany jako "awangardowy" od razu przykuwa moją ciekawość. Taki właśnie miał być "Lulu" - ale niestety nie dałem rady. Dotrwałem tylko do końca pierwszego aktu i naprawdę nie rozumiem skąd w głowie gości z Metalliki pojawił się pomysł, żeby nagrać album z Lou Reedem. W większości kawałki brzmią jakby ktoś słuchał instrumentalnej płyty i na wokal wciął się jakiś pijaczyna. Niestety, ale do mnie to w ogóle nie trafia. Ja bym dał za ten album jakieś 3/10.
OdpowiedzUsuńPrzesłuchałem ostatnio i prawie dotarłem do końca. Muzycznie rzeczywiście jest całkiem nieźle, ale wokal Lou Reeda niestety nie tyle przeszkadza, co całkowicie psuje efekt. Brzmi to trochę tak, jakby głos Johna Casha z "Hurt" połączyć z Metallicą. Nie, złe porównanie, "Hurt" brzmiał fajnie i spójnie. Coś, jakby Wojciech Młynarski zaśpiewał razem z Comą. Pewne rzeczy po prostu do siebie nie pasują.
OdpowiedzUsuńSłucham tego i zachodzę w głowę jak to się mogło stać. Czy naprawdę nikt nie słuchał tego albumu przed wydaniem? Już po pierwszej piosence powinni się zorientować, że coś jest nie tak. A może nikt nie miał serca, by powiadomić Lou Reeda "Słuchaj stary, Twój wokal w ogóle nie pasuje do muzyki, jaką zagraliśmy"?
Sęk polega na tym, że to Lou Reed przyszedł z pomysłem do Metalliki, a Metallica z nim to nagrała. Inną sprawą jest i z czym się zgadzam, że nikt chyba nie wsłuchał się w to czy to do siebie rzeczywiście pasuje. A Hetfield coraz bardziej przypomina stół ;)
Usuń