środa, 26 stycznia 2011

Nieznana Budka Suflera - opowieść o dwóch niesłusznie zapomnianych płytach

Budka Suflera. Większość ludzi, gdy słyszy nazwę tego zespołu wzrusza obojętnie ramionami. Inni strzygąc uszami i rozglądając się dookoła jakby obawiali się, że zostaną zlinczowani nieśmiało mówią: „Takie Tango”? Jeszcze niektórzy wymienią nieśmiertelną „Jolkę, Jolkę” czy „Nie wierz nigdy kobiecie”, a ewentualnie także „Bal wszystkich świętych” czy „Martwe Morze”. Znam takich, który z rozmarzeniem jednak przywołają „Jest taki samotny dom”, „Noc nad Norwidem”, „Pieśń Niepokorną”, „Memu miastu na dowidzenia” czy „Noc komety”…
Niektóre płyty i niektóre utwory jednak przechodzą bez echa, tak jakby ich nie było. Od początku są skazane na klęskę, niepowodzenie i zapomnienie, nawet przez samych twórców. Nie wiem, czemu tak się dzieje i nie będę próbował wyjaśniać tego dziwnego zjawiska. Chcę zwrócić uwagę na dwie płyty Budki Suflera, które w ten sposób zostały potraktowane. Paradoksalnie, zostały w ten sposób potraktowane właśnie przez swoich twórców i uważam, że zupełnie niesłusznie, bo po macoszemu. Zachowując chronologię czasową powstania płyt, zaczynamy:

  1. „Na brzegu światła” (1979)     8,5/10

Pierwsza płyta z Romualdem Czystawem przy mikrofonie. Jedyna, którą zespół pisał pod gotowe już teksty. Jedyna płyta zespołu, która została im narzucona (powstała na okoliczność igrzysk olimpijskich w Moskwie w 1980 roku; to wtedy Kozakiewicz pokazał swój piękny, legendarny już gest). Jest to też jedyna płyta, która powstała - miało ich być jeśli się nie mylę trzy. A obok Budki Suflera, poproszono oto Perfect. Perfect płytę nagrał, ale nigdy jej nie wydał. Budka Suflera płytę nagrała, wydała i szybko się jej wyparła. Na próżno szukać na ich stronie tekstów z tej płyty, na próżno szukać wersji koncertowych któregokolwiek z utworów. Nie ma. Płyta nie istnieje. A jednak przetrwała, na przekór Budce Suflera, na przekór próbom zatarcia po niej wszelkich śladów.
                Dwa miesiące temu znalazłem rip tej płyty z oryginalnego dwustronnego winyla Pronit. Dla kogoś, kto swego czasu szalał na punkcie Budki Suflera to rarytas i gratka niesamowita. Dziś pozostał mi do Budki jedynie sentyment, zwłaszcza do starych płyt z lat 70 i kilku z lat 80. Ale wróćmy do opowieści: zassałem bez zastanowienia. Odpaliłem i…
Hm… ciężka sprawa w sumie z tą płytą. Nie jest zła, a przynajmniej nie taka zła, jak można by się spodziewać, po jej „czarnej” legendzie. Muzycznie… to Budka Suflera z tamtych lat…
                Po bluesowo-psychodeliczno-progresywnym okresie z lat 69 – 76 nadszedł czas na jedną z pierwszych budkowych płyt nagranych tak przebojowo. To właściwie kopalnia porządnych rockowych songów, które mogłyby piąć się po listach przebojów, gdyby nie jeden fakt… teksty. Bo teksty, napisane przez Piotra Trojkę, są tragiczne. Dosłownie wręcz – grafomańskie. I wszystkie aż roją się od propagandy i metaforyki niskich lotów oscylującej wokół tematów olimpijskich i sportowych. Puszczając je mimo uszu, zatapiamy się w muzyce napisanej przez Romualda Lipko. I to kawał naprawdę świetnej muzyki. Jak już powiedziałem, jest ona bardzo przebojowa. Ale nie tylko. Jest bardzo melodyjna i przemyślana, słychać w niej wpływ muzyki z tamtych lat. Gdzieś słychać zeppelinowskie eksperymenty, a nawet (zwłaszcza w sposobie nagrania i konstruowania dźwięków) do zapomnianej, równie niesłusznie płyty z tego samego roku belgijskiego zespołu Flyte „Dawn Dancer”, o której już pisałem. Przypadek? Myślę, że nie. Redaktor Kaczkowski naucza przecież, że: Nie ma przypadków.
Obok wiadomej jakości klawiszy Lipki (raz lepiej, raz gorzej), uwagę zwracają ciekawe orkiestryzacje, do których na ostatnich płytach Budka Suflera wróciła z dość wątpliwym, trzeba przyznać, skutkiem. Świetnie wypadają też pozostali muzycy: gitarzysta Jan Borysewicz (znany chyba bardziej jako gitarzysta Lady Pank), wyśmienity basista Andrzej Ziółkowski, który wyjechał do Stanów i tam zmarł oraz wówczas dwudziestokilkuletni perkusista Tomasz Zeliszewski. Pozostał w grupie do dziś, prezentując sobą lepszą lub gorszą formę, tu wypadając nie najgorzej, chociaż trzeba przyznać, że czasami nie wyrabia, mógł wygrywać przejścia z większą pewnością i szybkością, ale ogólnie dorównuje on pozostałym muzykom.
I wokal… Romuald Czystaw. Legenda, obok Cugowskiego i Andrzejczaka najważniejszy wokalista zespołu. Nagrał z Budką jeszcze dwie znakomite płyty, które stylistycznie kontynuują obrany na tej płycie kierunek („Ona przyszła prosto z chmur” w 1980 roku i kultowy „Za ostatni grosz” w 1981 roku). Miał bardzo ciekawą barwę głosu i naprawdę dobre warunki wokalne. Miał własny niepowtarzalny, rozpoznawalny styl. Paradoksalnie, po odejściu z grupy z powodów zdrowotnych, nie wrócił ani do zespołu, ani do śpiewania. Okazjonalnie pojawiał się na koncertach, a na swoim, jednym z ostatnich występów z Budką Suflera, w Sopockiej Operze Leśnej w 2010 roku na kilka miesięcy przed nagłą i niespodziewaną śmiercią dał pokaz oszałamiający po prostu swoich możliwości, przebijając słabą Urszulę i powalając na łopatki beznadziejną Izabelę Trojanowską, stękającego jak zawsze Felicjana Jędrzejczaka i wyciągającego niemiłosiernie, stetryczałego Krzysztofa Cugowskiego… On wiedział (?), że to jego ostatni występ i pokazał jak się powinno śpiewać. Paradoksalnie, wyglądał świetnie, nic nie wskazywało na to, że to jego ostatnie kilka miesięcy życia… dziś śpiewa w największej orkiestrze świata. Już nikt nie zaśpiewa tak jak on… choćby kultowego utworu „Za ostatni grosz”… nikt…
Na swojej pierwszej płycie z Budką już pokazuje swoje możliwości w sposób fenomenalny. Doskonale radzi sobie w wysokich rejestrach, szeptających partiach i budowaniu niesamowitych melodyjnych linii wokalnych.
Na kolejnych płytach jego styl ewoluuje i będzie się rozwijał w bardzo ciekawym kierunku. Ciekawe, jak wyglądałby Budka Suflera, gdyby wokalistą nadal był Czystaw. Jak postąpiłaby dziś, kiedy go już nie ma? Może by się rozwiązali z szacunku dla kolegi, skąd inąd naprawdę świetnego wokalisty? Trudno powiedzieć… kariera Budki Suflera potoczyła się innymi torami, a dziś tworzy wołającą o pomstę do nieba chałę i szmirę, tak niskich lotów, że nie wartą nawet wykorzystania do podtarcia nią, za przeproszeniem, tyłka – brutalne, ale niestety prawdziwe.
Podsumowując, jest to płyta ciekawa. Na pewno warta uwagi ze względu na Czystawa i stylistykę muzyczną obraną na płycie. Później już nigdy właściwie Budka Suflera nie wróciła do podobnego grania. Warto posłuchać jej również po to, żeby uśmiechnąć się słuchając tych, rzeczywiście, strasznych tekstów. Paradoksalnie, tytułowy utwór ma naprawdę świetny tekst i zdecydowanie najlepszy na płycie i jest to chyba jeden z najlepszych tekstów napisanych dla Budki (skojarzenia z „Zegarmistrzem Światła” Tadeusza Woźniaka?). Sądzę, że nie słusznie starano się ją zlikwidować, zapomnieć o niej. To wbrew pozorom, kawał naprawdę świetnej roboty, zarówno pod względem muzycznym, jak i paradoksalnie, tekstowym, mimo wszystko…

2. Giganci Tańczą (1986)        9,5/10

Czwarta płyta Budki w latach 80. Druga nagrana ponownie z Krzysztofem Cugowskim, po jego powrocie do grupy (w 1984 wydali słabą „Czas czekania, czas olśnienia” ). Obok dwóch wyśmienitych płyt nagranych z Czystawem, jest to ich najlepsza płyta z tamtego okresu. Potem już nigdy nie nagrali płyty tak dobrej, jak ta.
Dobrze, były wyjątki w postaci „Ciszy” (1993), „Nocy” (1995) czy „Nic nie boli tak, jak życie” (1997), ale one reprezentowały i reprezentują już zespół zupełnie inny. Mówimy o płytach zapomnianych, a „Giganci Tańczą” zostali zapomniani, mało tego: w 1998 i 2008 roku zostali skandalicznie sprofanowani… ale do rzeczy…
                 Jest to jedyna płyta Budki Suflera na której można posłuchać rasowego heavy metalu w stylu lat 80. Obok kultowych „Dorosłych dzieci” (1983) i „Kawalerii Szatana” (1986) Turbo, legendarnego TSA oraz początkującego wówczas Vadera to chyba jedyna taka płyta w polskiej muzyce heavy metalowej. Jednak płyta nie jest w całości heavy metalowa, bo dzieli się na dwie odrębne części, połączone wspólną tematyką. Nie jest też w pełni heavy metalowa z tego względu, że ta druga część jest troszkę inaczej skonstruowana niż wskazywałaby nazwa heavy metal. Poza tym czy Budka Suflera naprawdę grała heavy metal? Przekonajmy się, słuchając płyty:
                 Otwierająca płytę (jej część pierwszą) „Kwadratura koła” to walec. Potężne uderzenie perkusji na wstępie, które dosłownie wbija w fotel. Potem wchodzi złowróżbny akord na klawiszach i odbijany ton gitary… do tego świetny tekst o zagubieniu we własnym schizofrenicznym świecie. Tego utworu nie powstydziłby się Megadeth, a nawet Black Sabbath z okresu współpracy z Dio. Na zakończenie pojawia się nawet… rap (!). Drugi jest „Gratuluję Ci”  - nieco tylko wolniejszy, na początku wyłaniający się, a potem przyśpieszający. Potem jest masywnie i krocząco. A mrocznego tekstu nie powstydziłby się nawet Dio, gdyby tylko umiał śpiewał po polsku.
 Trzeci jest utwór tytułowy – wolny, bardziej bluesowy niż metalowy, ale to tylko spowolnienie. Dodatkowo mamy kapitalny, niezwykle dowcipny tekst i melodyjny motyw na saksofonie.
Czwarty numer to „Synowie Chin”. Masywny riff gitary, potężne uderzenie perkusji i zaczynamy marszowy pochód, którego celem jest podbicie świata. Tekst, przywodzi na myśl skojarzenia z utworami Turbo z tego samego okresu.
Ostatnim na stronie A jest interesująca, trochę niepasująca do całości albumu ballada „Bez wstydu”. Nie, nie jest to kolejna „Jolka, Jolka” czy cukierkowe „Dmuchawce, latawce, wiatr”. Zaczyna perkusja, potem wchodzi melodyjna gitara i właściwie nie zwalniamy tempa, dalej jest marszowo, ale słowa tekstu przywołują do porządku. Podmiot liryczny ma problem… i to poważny. Nie będę zdradzał jednak jaki.
Na dokładkę znów pojawia się  na chwilę saksofon.
                Druga część płyty, czyli strona B, to w oryginalnej wersji zaledwie trzy utwory (w rozszerzonej z 1995 roku otrzymujemy jeszcze dwa bonusy). Pierwszy to „W niewielu słowach” - minisuita, trwająca około siedem minut liryczna i unosząca się w przestrzeni opowieść o poszukiwaniu własnego ja, próbie uchwycenia prawdy. Płynący i rozwijający się powoli utwór, nawet w swoim najszybszym momencie, jest utrzymany w średnim tempie i przywodzi na myśl… pierwszą płytę King Crimson !). W siódemce przyśpieszamy, znów jesteśmy na terenie heavy metalu. Mroczny riff i unoszące się klawisze, polifoniczny wokal i duszna atmosfera unosząca się znad tekstu. Ten utwór też byłby godny Dio. Ostatnia jest „Moja Alabama” – zaczynają klawisze, których nie powstydziliby się pewnie w Deep Purple, gdyby jeszcze pozwolić im się wyszaleć, ale nie tym razem, są tylko tłem dla reszty muzyków. Utwór jest raczej wolny, duszny i na pierwszy plan wysuwa się mięsisty bas. Na refren całość delikatnie przyśpiesza.
Dziewiątka, czyli pierwszy bonus, to niepasujący trochę do całości, utwór o motocykliście i jego maszynie. „Znikający punkt” jest szybki, masywny i ma ciekawy riff przewodni. Dziesiątka to „Klaustrofobia”. Zaczyna się od przesterowanej gitary i klawiszy i delikatnych uderzeń hi-hata. Wchodzi tekst – smutny, duszny, klaustrofobiczny. Utwór przyśpiesza i potężnym akcentem kończy całą płytę.
                Muzycy, którzy grają na tej płycie, to też ciekawa sprawa. Obok Romualda Lipko (naturalnie) na klawiszach i Krzysztofa Cugowskiego przed mikrofonem mamy znakomitego basistę Piotra Płechę, który nagrał z Budką dwie płyty (tę wcześniejszą i tą) oraz sesyjnie udzielał się na nieudanej „Ratujmy co się da” z 1988 roku. Niestety nie kontynuował kariery basisty w zespołach rockowych i zaczął się udzielać… w ruchach chrześcijańskich…
Na gitarze Krzysztof Mandziara – bardzo dobry gitarzysta, który pojawił się na dwóch płytach Budki (z 1984 i tej), wcześniej występował w zespole Cross, a po odejściu z Budki współtworzył bluesrockowy zespół CrossRecydywa, który rozwiązał się w 2007 roku wraz z jego odejściem z zespołu. Aktualnie występuje z własnym zespołem pod pseudonimem Wojskowy.
Na perkusji Tomasz Zeliszewski. To, co wyrabia na tej płycie to po prostu mistrzostwo. Zupełnie inne podejście niż siedem lat wcześniej, brawurowe przejścia i… to już kwestia nagrania… te potężne, odbijające się uderzenia, albo te delikatne liryczne budowanie klimatu w niektórych partiach… ogromny postęp, który Zeliszewski poczynił na tę płytę, słychać do dziś, choć dziś to już właściwie nie ma co grać. Mógł z niego być świetny bębniarz, został zaledwie dobry i w dodatku od czterdziestu lat w tym samym zespole, szkoda.
Osobna sprawa to Krzysztof Cugowski. Wówczas w szczytowej formie, nigdy potem nie zaśpiewał tak niesamowicie i z takim  wyczuciem. W późniejszych latach miał momenty, ale tylko tyle. Dziś jest wokalistą masakrycznym, zmanierowanym i po prostu nieciekawym. A wtedy… miał naprawdę dobry głos i ciekawą, nietypową modulację linii. Na tej płycie wyraźnie słychać inspiracje Dio czy Hetfieldem (!), wyraźnie słychać inspirację Dickinsonem czy byłym wokalistą TSA Grzegorzem Kupczykiem. Później raczej do tych inspiracji już nie wracał.  A miał naprawdę mocny głos.   
Ktoś pewnie powie, że to raczej hard rock jest. Ale ja się będę upierał, że to jest heavy metal. Jedyna taka płyta w dyskografii Budki. I jest to płyta naprawdę świetna, mocna i dająca po głowie. Na uwagę zasługują bardzo dobre teksty, jedne z najlepszych jakie Budka kiedykolwiek miała, przeważnie oscylujące tematycznie wokół pustki, zagubienia, schizofrenii i ogólnie pojętego mroku duszy.
Dla wielbicieli Budki pozycja obowiązkowa, dla zwolenników mocniejszego grania niezła ciekawostka, a dla fanów Turbo i TSA, pozycja po prostu godna uwagi.
                W tym miejscu powinienem zakończyć, ale chcę jeszcze zauważyć kilka faktów, odnośnie tej płyty. W 1998 roku Budka zrealizowała akustyczną wersję „W niewielu słowach”. I właściwie nic się nie zmieniło, utwór może zrobił się jeszcze bardziej liryczny poprzez dodanie ciekawej orkiestryzacji. Ale teledysk, który zrobili do tego utworu to po prostu profanacja. Co mają mnisi i stylistyka rodem z Monty Pythona z utworem o poszukiwaniu własnej tożsamości? Nie wiem i nie rozumiem tego zupełnie.
W 2008 roku wydali płytę „Było” na której zrealizowali nowe wersje starych utworów z różnych płyt. Wśród nich „Giganci tańczą”. Przearanżowany  ciekawie, nie można zaprzeczyć. I byłoby w porządku gdyby nie jeden fakt. Utwór jest krótszy o co najmniej dwie zwrotki tekstu, wypaczając zupełnie jego żartobliwy kontekst, jego niezwykły smaczek. No, takich rzeczy to się nie robi. Żeby tylko tyle, ale w książeżce do płyty jest przytoczony cały tekst. Przeoczenie to na pewno nie było…
               
                Podsumowując, można zauważyć, że obie płyty są warte uwagi Na pewno niesłusznie zostały one zapomniane i pominięte w dyskografii zespołu, który dziś nie stworzy już niczego dobrego. Zespołu, który odcina kupony od swojej popularności i nie wróci już nigdy do dawnej formy. A przede wszystkim zespołu, który nie wróci już do tworzenia takich płyt.
Niesłusznie też potraktowano wspomniane utwory z drugiej przywołanej płyty, a w każdym razie u mnie wywołuje to dość mieszane uczucia. I chyba nie pozostaje nic innego jak odkopać te płyty z zapomnienia i rozkoszować się ich ukrytym, a na pewno nieodkrytym jeszcze pięknem… Miłego słuchania!
               
PS. Na uwagę zasługuje też epka z 1988 roku „American Tour” a na nim między innymi kapitalna wersja „Jolki, Jolki” po angielsku w wykonaniu Krzysztofa Cugowskiego (kolejny dowód na to jak dobrym wokalistą był kiedyś, a jak bardzo nim nie jest obecnie).
Ta „Jolka” to zupełnie inny utwór!!! Z kolei na epce „4 pieces to go” z 1992 znajdziemy anglojęzyczną i również zupełnie inną od oryginału wersję „Ragtime” pod tytułem „La Mancha Taxi Driver.” Naturalnie z Cugowskim w szczytowej formie. A także piękna anglojęzyczna wersja równie pięknej „Kolędy rozterek” („Miracle of the night”). Czemu Budka Suflera nie może tworzyć tak pięknych rzeczy nadal?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz