wtorek, 18 stycznia 2011

Gdzie są zespoły z tamtych lat - część I

Gdzie są zespoły z tamtych lat – opowieść o niesłusznie zapomnianych (część I)

Jimi Hendrix. Od niego się zaczęło. Wszystkie znaczące gatunki rockowe powstały dzięki niemu. Oczywiście po drodze jeszcze byli The Beatles, Rolling Stones czy Elvis Presley.
Ale spójrzmy prawdzie w oczy: nie od dziś wiadomo, że to Hendrix pokazał jak traktować gitarę. To przecież pod jego wpływem, a na pewno nie można tego wykluczyć, powstał Cream, Led Zepellin, Yes, The Who, King Crimson i wiele, wiele innych znakomitych zespołów. Prawdopodobnie do tego grona można by zaliczyć również późniejszy rozrost muzyki rockowej do najróżniejszych odmian muzyki heavy metalowej. Część zespołów, które wówczas powstało istnieje do dzisiaj, część artystów zaczęło kariery solowe, a część zdążyło się rozwiązać, a nawet skończyć ze sobą w mniej lub bardziej spektakularny sposób.
                Pozwolę sobie zacytować redaktora Piotra Kaczkowskiego, ponieważ będzie mi jego wypowiedź potrzebna na końcu opowieści: „Każda nowa płyta zespołów znanych i lubianych cieszy. Nawet, jeśli nie jest całkiem dobra. Ale żywot płyt teraz jest krótki. Tu fragmencik, tam fragmencik. Wszechmeteo przeleciało. Nie ma. Cisza.”
A co zrobić z zespołami z lat 60/70, a zwłaszcza 70, które pojawiły się dosłownie na moment, aby zniknąć praktycznie niezauważone lub niesłusznie zapomniane w czeluściach głębokiego worka muzyki rockowej? Najprostsza odpowiedź: dać im drugą szansę. Niestety, zespoły te nigdy już się nie reaktywują, nigdy też nie nagrają już żadnego materiału. Po latach porażają one brzmieniem, zawartością, a często nawet wyprzedzały swoją epokę o całe lata świetlne. Przyjrzyjmy się siedmiu zespołom (ich historii i płytom), które zostały w taki sposób pominięte; którym nie było dane przetrwać. A szkoda, szkoda po wielokroć.

1.        Asgaerd

Niewiele wiadomo o tym brytyjskim zespole oprócz tego, że byli jednym z pierwszych zespołów sygnowanych wytwórnią Moody Blues znaną jako Thershold. Nazwa zaczerpnięta z mitologii północnoeuropejskiej, oznaczała po prostu „zamek bogów”. Prawdopodobnie powstała pod wpływem inspiracji twórczością Johna Ronalda Reuela Tolkiena.
W skład zespołu wchodzili: gitarzysta i wokalista Rod Harrison, wokalista James Smith, perkusista Ian Snow, wokalista Ted Bartlett, basista Dave Cook oraz skrzypek Peter Orgil.
Zrealizowali w 1972 roku tylko jedną płytę długogrającą zatytułowaną „In The Realms Of Asgaerd”, wkrótce potem zespół przestał istnieć w niejasnych i nieznanych do końca okolicznościach. Płyta zawiera 8 utworów i dla Asgaerd mogła być tym, czym dla King Crimson była „In The Court Of The Crimson King” – płytą magiczną pod każdym względem.
Już w pierwszym utworze słychać wyraźnie wpływ tej wybitnej grupy. Co nie znaczy, że muzyka Asgaerd to kopia. Wręcz przeciwnie, zespół wypracował własny styl. Kompozycje sprawiają wrażenie płynących w przestrzeni, uwagę przykuwa to, jak ta płyta jest czarująco nagrana. Klarownie, przejrzyście, żadnych zbędnych elementów i dźwięków, z niezwykłą precyzją i wyczuciem.
Te osiem utworów, to niesłusznie zapomniany kawałek najwyższej klasy progrockowego grania z tamtych lat. Dzisiaj nikt już niestety tak nie gra. A płyta jest naprawdę godna uwagi. I pomyśleć, że to tylko 35 minut muzycznej podróży…


2.        Lincoln Street Exit

Grupa powstała w 1964 roku, w oryginalnym składzie znajdował się gitarzysta Paul Chapman, perkusista Lee Hermes, wokalista i gitarzysta Michael Martin oraz basista Mac Suazo. Wszyscy czterej muzycy pochodzili z Nowego Meksyku i posiadali narodowość amerykańską. W połowie lat 60 takie składy należały do rzadkości. Mieli trudności z wybiciem się, w ciągu sześcioletniej aktywnej pracy nad materiałem zdołali wydać trzy kompletnie zapomniane single, i niestety żadna z kopii nie zachowała się do czasów dzisiejszych.
W między czasie podpisali kontrakt z pewną mainstreamową wytwórnią w Detroit, Chapman zmarł i został zastąpiony przez gitarzystę R. C Garissa. Wraz z producentem Bradem Shadem wydali w 1970 jedyną studyjną płytę zatytułowaną „Drive It!”. Płyta zawiera jedenaście różnych stylistycznie utworów – od antywojennych protest songów („Man Machine”, „Time Has Come Gonna Die”), gospel („Going Back Home”) aż po blues („Dirty Mama Blues”) i hard rocka („Teacher, Teacher”, „Straight Shootin’ Man”), a nawet pop („Soulful Drifter” – wydany jako singiel okazał się klapą, paradoksalnie będąc jednym z najbardziej imponujących kawałków na płycie). Niestety, wkrótce po wydaniu płyty słuch o LSE zaginął, a Gariss, Herdera, Martin i Suazo konsekwentnie kontynuowali swoją muzyczną współpracę jako producenci płyt dla Motown w późnych latach 70. Nad całością unosi się duch Hendrixa i Led Zepellin – sądzę, że muzycy nie mieli po prostu szczęścia. „Drive It!” to płyta, mimo upływu lat, niezwykle świeża i przebojowa i polecam ją każdemu wielbicielowi klasycznego hard rocka.

3.        Indian Summer

Zrealizowali tylko jedną płytę w 1971 dla małej wytwórni Neon Records zatytułowaną po prostu „Indian Summer”. Co ciekawe posiadali tego samego managera, co Black Sabbath. Kwartet nie przetrwał, mimo ogromnego zainteresowania i potencjału, a powodem prawdopodobnie była zbyt duża presja kilku innych już wtedy znanych zespołów. Należy podkreślić, że umiejętnościami i specyficznym stylem budowania klimatu wcale nie ustępował żadnej z późniejszych wielkich i sławnych grup. Album zawiera osiem rozbudowanych utworów o bogatej melodyjnej strukturze i długich instrumentalnych partiach.  Stylistycznie Indian Summer preferował hard rocka z wędrówkami na grunt rocka progresywnego spod znaku Uriah Heep czy Deep Purple, jednakże wypracowali swój własny, niepowtarzalny styl.  Podkreśla się też, że jest to płyta dla znawców progrocka wczesnych lat 70. Ale ja jestem skłonny powiedzieć nawet, że jest to płyta dla każdego melomana. Jest to jedna z wielu niesłusznie zapomnianych perełek. I to takich, w której można się rozkoszować nie tylko pod względem zawartych na płycie dźwięków, ale także wyszukiwaniu smaczków i skojarzeń z innymi późniejszymi płytami.

                                                                                                                                                                             c.d.n

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz