czwartek, 20 stycznia 2011

Gdzie są zespoły z tamtych lat - część II

Gdzie są zespoły z tamtych lat – opowieść o niesłusznie zapomnianych (część II)

4. Flyte

Styl muzyczny zespołu określa się jako hybrydę Camel, King Crimson, ELP, Genesis i Yes z domieszką wpływów flamandzkich oraz dużej dawki tak zwanego neoprogrocka. Ciekawe, że już w tamtych czasach pojawiały się style określane jako neo?[i] Czy naprawdę Flyte był nowoczesny, inny niż pozostałe zespoły? Na pierwszy przysłuch – nie. Ale jednak jest coś, co zdecydowanie wyróżniało ten zespół i właśnie to, co różniło ten zespół od innych, zwłaszcza tych słynnych i znanych, paradoksalnie zgubiło ten niezwykły sekstet. Ale po kolei.
O Flyte można przeczytać (w języku angielskim na stronie progarchives.com, która profesjonalnie zajmuje się archiwizacją danych o muzyce z tamtych lat, również o zapomnianych zespołach i zjawiskach muzycznych), że: „największym problemem zespołu jest brak własnej tożsamości. (…) Klawisze są bujne, wręcz na pograniczu pompatyczności i nieoczekiwanie kolidują z liniami melodycznymi przypominającymi rock symfoniczny. Do tego dochodzi hard rockowa gitara, a wyjątkowo słabe wokale Lu Rousseau sprawiają wrażenie znajdujących się zupełnie gdzieś indziej, nie pasując do całości kompletnie. Aby uzyskać sukces z tak eklektycznie specyficznym stylem musieli być nadzwyczaj sprawnymi muzykami, a paradoksalnie takimi właśnie wirtuozami byli.”
                Na pewno nie jest tak, że zespół nie miał własnej tożsamości, wręcz przeciwnie, moim zdaniem ów pozorny brak własnego stylu, sprawiał, że byli wyjątkowo ciekawi. Fantastycznie kompilowali wszystkie wówczas istniejące gatunki i przetwarzali je przez swoją bujną muzyczną wyobraźnię i niezwykłą, unikatową ekspresję. Dokładnie tak samo jak dzisiaj robi to Dream Theater - Bogowie późniejszego o niecałe dwadzieścia lat metalu progresywnego...
Kompozycje rzeczywiście są skonstruowane bardzo misternie, choć utwory wcale nie są długie, rzeczywiście momentami brzmią pompatycznie, ale to nie jest wada, a szeroko słyszalne odniesienia do różnych stylów muzycznych tamtego okresu to raczej ukłon. Momentami bardzo przypominają klasyczną płytę Ricka Wakemana Six Wives Of Henry VIII z 1968 roku – zarzucić Wakemanowi pompatyczność? Zakrawałoby to wręcz o recydywę…
Nie mogę się też zgodzić, że wokale są słabe i znajdują się gdzieś indziej. Rousseau ma specyficzny głos i w taki też sposób śpiewa; to dziwne, ale momentami przypomina śpiewem stylistykę Danny’ego Elfmana – z filmu Tim Burtons Nightmare Before Christmas, który powstał przecież dwadzieścia cztery lata później… czyżby wybitny kompozytor filmowy znał tę płytę i na niej się wzorował? Nie można przecież wykluczyć, że jest to możliwe?
                Flyte powstał w 1972 roku w miejscowości Breda w południowej Holandii niedaleko granicy z Belgią, co ma tłumaczyć wpływy flamandzkie. Niestety nie jestem w stanie stwierdzić na czym miałyby one polegać, ponieważ słabo znam kulturę, a zwłaszcza tradycyjną muzykę flamandzką. Wtedy to grupa studentów zdecydowała się założyć zespół.
Niewiele wiadomo o historii grupy z okresu powstania i wykrystalizowania się ostatecznego składu. Podobno wcześniej nazywali się Focus i śpiewała w nim wokalistka Kitty Maanders.
W 1979 roku zespół zrealizował swoja jedyną płytę zatytułowaną Dawn Dancer. Zespół liczył wówczas sześciu muzyków: Lu Rousseau - perkusja i wokal, Ruud Worthman - gitara, Jack van Liesdonck - instrumenty klawiszowe,
Hans Marynissen - perkusja i instrumenty perkusyjne, Leon Cornelissens - organy Hammonda, wokal i instrumenty smyczkowe oraz Peter Dekeersmaeker – gitara basowa i wokal.
Wkrótce po wydaniu debiutanckiego materiału sekstet rozstał się. Prawdopodobnie wpłynęły na to konflikty między członkami i zbyt ambitne podejście artystów. Mieli świetny warsztat, rewelacyjne pomysły i konsekwentnie je realizowali.
Całości słucha się z przyjemnością, płyta ani przez moment się nie dłuży, ani nie nudzi. A jako ciekawostkę można podać dwa fakty: pierwszy to taki, iż Flyte to prawdopodobnie pierwszy zespół, który grał ska. Dokładnie tak, ska – nie zdradzę jednak w którym utworze, jeśli bowiem ktoś się zainteresuje twórczością zespołu, a zapewniam, że warto, na pewno również znajdzie wyraźne sygnały tego gatunku, tak przecież diametralnie różniącego się od muzyki progrockowej, a zaistniałego przecież w kulturze znacznie później, niż wspomniana grupa. Drugi z kolei to taki, że Takie Tango Budki Suflera to blada kopia, a nawet plagiat otwierającego płytę Woman. Utwór Flyte jest jednak ciekawszy i dużo świeższy od wielkiego przeboju Budki Suflera.

5. Dice

King Crimson zmienił nazwę? Dalszy ciąg Larks Tongues in Aspic? Nie, nic z tych rzeczy, choć trzeba przyznać, że muzyka zespołu Dice i płyta grupy The Four Horsemen Of The Apocalypse z 1977 roku przywodzi na myśl takie skojarzenia.
To jednak zupełnie inny zespół i znacznie różniący się od King Crimson. W kilku słowach wyjaśnię na czym polegają te różnice i podobieństwa, zwłaszcza w konfrontacji z wybitną i do dziś kontrowersyjną płytą grupy King Crimson.
Przybliżę też zespół, który podobnie jak wiele mu podobnych, został zapomniany, a odnaleziony po latach – poraża, dosłownie i w przenośni. Zacznijmy jednak od początku, czyli od przybliżenia historii zespołu…
                Zespół pochodził ze Szwecji, kraju bodaj najprężniej rozwijającego się muzycznie i stylistycznie na świecie aż po dzisiejszy dzień. Zespół Dice z kolei należał do czołówki symfoniczno progrockowych zespołów lat 70.
Charakteryzował się wirtuozerskimi i skomplikowanymi strukturami kompozycyjnymi, a pierwsza płyta wydana dopiero w 1977 to dzieło w całości instrumentalne oparte na biblijnej „Apokalipsie świętego Jana” oraz na obrazie Albrechta Durera pod tym samym tytułem. Na płycie znajdują się zaledwie cztery utwory, przy czym dwa z nich „War” oraz „Death” to rozdzielone na cztery części minisuity. Na pierwszy plan wysuwa się gitarzysta Orjan Strindberg, który gra z precyzją błyskawicy bardzo melodyjne, a jednocześnie bardzo skomplikowane riffy, wokół których budowana jest opowieść i klimat muzyki. Obok niego najważniejszą osobą w zespole był grający na klawiszach Leif Larsson. Pozostali muzycy, niczym nieustępujący wymienionym wcześniej to: Per Andersson na perkusji i instrumentach perkusyjnych oraz Fredrik Vildo na drugiej gitarze oraz basie. Dwie trwające osiem minut kompozycje umieszczone pomiędzy suitami są złożone rytmicznie i trochę chyba zbyt przebojowe jak na płytę opartą na takim temacie. Suity z kolei trwają około jedenastu minut i to one są najmocniejszą stroną albumu.
                Zespołowi zarzucano kopiowanie i powtarzanie całych struktur muzycznych z płyty Larks Tongues in Aspic wydanej dwa lata wcześniej, zwłaszcza z części drugiej tytułowego utworu grupy King Crimson. Faktycznie jest fragment brzmiący dokładnie tak samo, ale nie można tego, moim zdaniem, nazwać plagiatem, a raczej zbiegiem okoliczności.
W latach 70 przepływ muzyki funkcjonował znacznie wolniej niż w dzisiejszych czasach, więc nie trudno o stworzenie takich samych melodii, a nawet całych utworów zbudowanych zupełni inaczej. Jeśli zaś było to powtórzenie świadomie to funkcjonujące bardziej jako cytat niż plagiat, a nie można przecież wykluczyć, że muzycy po prostu wymyślili bardzo podobne fragmenty. Odstęp między płytami obu grup był na tyle niewielki, że przypadek, jest jak najbardziej prawdopodobny. Abstrahując od kontrowersyjnego dla wielu, a na pewno bardzo ciekawego akcentu, zwłaszcza w drugiej części suity „Death” zatytułowanej „Dance of the Devils” płyta zespołu Dice jest naprawdę świetnym albumem - jednym z kilku, zupełnie niesłusznie zapomnianych arcydzieł tamtych czasów, a zwłaszcza w gatunku rocka symfonicznego i progrockowego.
                Zespół zrealizował w roku następnym drugi album zatytułowany po prostu „Dice”, na którym znalazły się nawet wokale, ale wkrótce potem zespół w niejasnych okolicznościach przestał istnieć. Niestety nie jestem w stanie nic powiedzieć na temat drugiego wydawnictwa tego niesamowitego zespołu, ponieważ go nie posiadam, a większość płyt z tamtych lat, zwłaszcza tych niewznawianych, jest ekstremalnie trudna do zdobycia.
Opisaną płytę warto posłuchać choćby dla przyjemności usłyszenia „cytatu” ze skowronkowych języczków w galaretce i dla niesamowitych, przepięknych instrumentalnych pochodów... 
                                                                                                                                              c.d.n.


[i] W niedługim czasie tzw. muzyce neoprogresywnej poświęcę osobny tekst.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz