Niespodzianka:
- odrobione lekcje Infinity Overture
Symphonic Power Metal. Na taką kombinację patrzę raczej z pobłażaniem i omijam.
Nie tykam się czegoś, co w pełni power metalem nie jest i w dodatku ma żeńskie wokale.
Nie, nic nie mam do żeńskiego wokalu, po prostu nie przepadam. Coś mi jednak mówiło: posłuchaj. Posłuchałem i muszę powiedzieć, że jestem zaskoczony. I to bardzo pozytywnie.
Zespół nazywa się Infinity Overture, pochodzi z Danii i gra naprawdę ciekawie.
Pierwszą rzeczą, która zwraca uwagę obok doskonałego brzmienia to umiejętności muzyków. Są naprawdę dobre. Melodyjne i szybkie riffy kapitalnie harmonizują z klawiszami i orkiestrą, perkusja jest na drugim planie, ale wcale nie jest wyciszona, bo nie jest zła. Jest wycyzelowana tak, by grała swoje i nie przeszkadzała pozostałym muzykom. Wokal to osobna sprawa. Męski wokal oscyluje gdzieś pomiędzy wysokimi tonacjami Michaela Kiske, Kai Hansena czy Tobiasa Sammeta, a szorstkim, wibrującym wokalem Dio.
Damski wokal uzupełnia i dopełnia niesamowitości. Nie mam porównania, bo jak powiedziałem unikam damskich wokali, jak tylko mogę.
Muzycznie przychodzą na myśl skojarzenia z pierwszym okresem działalności Helloweenu, Edguy’em i Avantasią, a także, czy też raczej zwłaszcza ze Stratovariusem i Yngwiee Malmsteenem. Techniczna, melodyjna solówka wypełniająca właściwy cały utwór, wieńczący pierwszą płytę („Kingdom of Utopia” z 2009 roku) „War cry”, to przywołanie najlepszej tradycji melodyjnego konstruowania solówek z pełną gamą zmian temp.
Druga płyta, zatytułowana po prostu „Infinity Overture” z dopiskiem „Pt.I” wydana w tym roku to już zupełnie inny zespół. To znaczy ten sam, ale grający trochę inaczej. Nadal jest melodyjnie, gdzieś pobrzmiewają klawisze i smyczki. Ale pojawiają się też zupełnie inne elementy. Pojawiają się ostrzejsze, bardziej black/death metalowe riffy i szybsze tempa perkusji, nawet te z podwójną stopą. Na dobre wyszła też zmiana wokalistki, która została wysunięta na pierwszy plan i trzeba przyznać, że naprawdę umie ona śpiewać. Ma świetny głos i niezwykłą barwę, która kapitalnie buduje klimat. Radzi sobie zarówno w wysokich partiach, jak i tych wymagających troszkę spokojniejszych tonów czy nawet szybszych zaznaczeń (kapitalnie drze ryja!!!!).
Obok niej pojawia się męski wokal, który tym razem nawet growluje. Kiedy śpiewa na czysto, dalej przywołuje na myśl największych i najlepszych wokalistów power i heavy metalu.
Ze skojarzeń muzycznych z innymi wykonawcami takiej muzyki, dodać należy Quorthona i jego epicko-wikingowe klimaty z „Twilight of the Gods” czy dyptyku „Nordland”, ale także te elementy Bathoryego, które plasują się w stylistyce black metalowej. Z deathu też coś się znajdzie, ale nie będę tu podawał nazw, ponieważ jeśli chodzi o death metal mam spore zaległości, a niderlandzki death metal, który znam, tu się niestety (jeszcze) nie zawiera. Jestem też skłonny dodać Dream Theater – ten progresywny szlif… w sumie, czemu nie. Dla każdego coś miłego.
Podsumowując obie płyty są bardzo interesujące, zarówno pod względem konstrukcyjnym, jak i pod względem bardzo bogatych odniesień. Jestem przekonany, że sam Quorthon byłby (a może jest?) zadowolony z tych płyt i tego niezwykłego zespołu. Pochwał nie szczędziłby też pewnie Mozart i Bethoveen, bo to, co wyprawia się na planie orkiestry to mistrzostwo świata. Infinity Overture odrobiło lekcje na mocną piątkę z plusem. Szóstka będzie, jak trzecia płyta zespołu utrzyma poziom i zaskoczy kolejnymi pomysłami, odniesieniami i zmianami w stylu.
Kolejna płyta? Jeszcze nic nie wiadomo, ani kiedy, ani jaki tytuł, ale mogę się założyć, że będzie on brzmiał po prostu: „Infinity Overture Pt.II” (może jeszcze jakiś dopisek).
O uznanie oczywiście. Tymczasem mi pozostaje nic innego, jak polecić obie płyty każdemu wielbicielowi takich klimatów oraz tym szukającym świeżego, melodyjnego metalowego grania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz