wtorek, 25 stycznia 2011

Recenzja: British Sea Power - Valhalla Dancehall

British Sea Power – „Valhalla Dancehall”                     4/10

Superlatywy, pochwały i zachwyty. Ciepłe słowa zachęty dla rodziny, przyjaciół i świetnych młodych muzyków, z którymi mam styczność w moim mieście… no dobrze, ale nie wszystko jest przecież takie piękne… Nadeszła ta chwila, ten moment, w którym trzeba z bólem napisać słowa, które na pewno nie będą motywujące, ani na pewno nie będą zachwalające.
British Sea Power – „Valhalla Dancehall” to najnowsze wydawnictwo tego angielskiego zespołu. Niestety, jest to płyta zła. Jest dnem, porażką i żenadą. Na całej linii po prostu…  ale zacznijmy od początku, przyjrzyjmy się i obsłuchajmy ją, a wszystko się wyjaśni…
                Po niezwykłym, bardzo ciekawym debiucie „The Decline of British Sea Power” z 2003 roku, spowolnionym i lirycznym „Open Season” z 2005 i kontynuującym go hipnotycznym „Do you like Rock Music?” z 2007 roku oraz oszałamiającym, genialnym i powalającym na kolana płynącym soundtracku do filmu „Man of Aran” z 2009 roku, uzupełnionym sympatyczną epką „Boy Vertiginous” przyszedł czas na kolejną płytę studyjną. Na płytę ze wszech miar nieudaną, nieciekawą i po prostu nudną.

                Wkładamy płytę do odtwarzacza, naciskamy odpowiedni przycisk i… zaczynamy rwać włosy z głowy. Pierwszy numer „Who’s in control” wcale nie jest taki zły, ale powiela pomysły muzyczne i wokalne z trzech płyt zespołu z lat 2003-2007. Gdzieś nawet czuć inspirację legendarnym New Model Army, ale to niestety chyba nie to…
Przeskakujemy dalej: „We are Sound” – słyszałem już ten numer wcześniej na jednej z poprzednich płyt, miał inny tytuł. Nie jesteście dźwiękiem… nie jesteście…
Trzeci jest „Georgie Ray” – zaczyna się ciekawie, łagodnie i lirycznie, same klawisze, wokal i hi-hat. Powoli się rozwija do szybszych obrotów i wchodzi gitara. Skojarzenia z U2, Dire Straits, może nawet Duran Duran.
Ładny utwór, ale mimo wszystko to też nie to.
Dalej: „Stunde Null” dziwadło z elementami muzyki elektronicznej, „Mongk II” o ciekawym początku i spieprzonym przetworzonym wokalem, brytyjska wersja Roxette? Ratunku!!! „Luna” – „are you going to the disco, hey” – nie, ja nie chcę iść na taką dyskotekę!!! Siódemka to „Baby” – ładna muzycznie, ale trochę zbyt landrynkowa i jeszcze ten tytuł… jesteśmy już zmęczeni, ale wrzucamy następny numer: „Living is so easy” – brzmiący trochę jakby wycięty z gry komputerowej w rodzaju Super Mario Bros., a trochę jak odrzut z sesji nagraniowej U2 gdzieś z okresu „Zooropy” czy „Pop”. Na chwilę się ożywiłem. Kolej na „Observe the Skies” – znów trochę jak New Model Army przefiltrowane przez U2 i Duran Duran, momentami nawet Dire Straits. Zatrzymujemy się do końca numeru i patrzymy w niebo. Czekamy na cud? „Cleaning Out the rooms” – siedmiominutowa podróbka Archive, w dodatku bardzo nieudana…oczekiwany cud nie nadszedł. „Thin Black Sail” – podskoczyłem. Energetyczny punk połączony z elektroniką i dancehallem, pląsamy w rytm… szkoda, że tak krótko… zabrakło kwadransa do pełnych dwóch minut…
                Przedostatni utwór, najdłuższy na płycie „Once More Now” to jedenastominutowa suita, która została rozwieszona gdzieś pomiędzy „człowiekiem z Aranu”, Archivem, a Dire Straits. Wyłaniający się z mgły, liryczny, płynący. Tak, to jest BSP jakiego oczekiwaliśmy.
Na koniec, delikatna elektronika łączy się ze spokojną grą gitary, czujemy powiew morskiej bryzy na twarzy i słyszymy niemal śpiew mew, szum morza i uderzanie fal o brzeg, ostatnie skojarzenia przywodzą nawet na myśl Pink Floyda…
W ostatnim utworze „Heavy Water” mamy typową stylistykę Duran Duran, czyli elektroniczny pop zwany przez niektórych new romantic. Ładny to kawałek, ale taki trochę za bardzo cukierkowy, przypomina krówkę, która się ciągnie i nie chce rozciągnąć. A przecież to tylko trzy minuty z sekundami…
Już. Godzina minęła. Bardzo długa godzina, w każdym razie. Nie jestem pewien, czy Odyn podjechałby swoim rydwanem pod taką dyskotekę. Usłyszałby muzykę chłopców z BSP i albo by odjechał pędem, zostawiając po sobie kurz, albo wyciągnąłby komórkę i zadzwoniłby po Qorthona. Quorthon przyjechałby z kilkoma brodatymi, uzbrojonymi w topory ziomkami, a oni zrobiliby w tej dyskotece porządek i zaczęliby grać porządną muzykę, godną Odyna. Dopiero wówczas jego Valkyrie – jego groupies, miałyby pod sceną pole do popisu. 

Naprawdę nie wiem co sądzić o tej płycie. Mogło być przecież gorzej…
Jest kilka niezłych przebojowych utworów, kilka wpadających w ucho melodii czy odniesień do znanych zespołów. Słychać, że chłopaki czują i znają ich twórczość, inspirują się nimi, ale niestety nie tędy droga.
Żal mi ich. Naprawdę. Chyba zaczynają się wypalać, ostatecznie można powiedzieć, że się zagubili.
I to poważnie. Postawili sobie poprzeczkę zbyt wysoko i teraz albo boją się ją przeskoczyć, albo próbują przejść pod nią. Tak się nie robi. Nie stanęli na wysokości zadania, zawrócili do linii startu w połowie biegu do mety.
Szkoda. Bo droga obrana na „Valhalla  Dancehall” nie jest drogą właściwą. Oj, nie jest…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz