Gdzie są zespoły z tamtych lat – opowieść o niesłusznie zapomnianych
(część III ostatnia)
6. Yesterdays Children
Wkładamy płytę do odtwarzacza. Puszczamy i… patrzymy ze zdziwieniem na okładkę wsłuchując się w pierwsze dźwięki z niedowierzaniem. Na okładce tylko napis „Yesterdays Children” i groteskowe postacie – nic więcej. A czy to przypadkiem nie jest wczesny Led Zepellin? No troszeczkę jest, ale tylko troszeczkę. Bo to tylko pierwsze wrażenie takie. Możliwe, że pojawia się to wrażenie dlatego, iż powstali w tym samym okresie, co Zepellini. A jednak przetrwali Zepellini. Zakrawa to prawie o kryminał: podważam geniusz tej wspaniałej grupy? Śmiem twierdzić, że było coś lepszego od Bogów hard rocka i (w pewnym sensie) ojców późniejszego heavy metalu? Nie. Zepellini byli lepsi i tego się nie da podważyć w żaden sposób. Zachwycali i zachwycają do dziś. Yesterdays Children choć podobny, był jednak zespołem zupełnie innym i dziś niewiele można o nim powiedzieć.
Powstał w 1966 roku w Stanach Zjednoczonych. Debiutował w tym samym roku czarną siedmiocalówką „To be or not to be – Baby I want you”. Rok później wydali minialbum, a w 1969 roku płytę zatytułowaną po prostu „Yesterdays Children”. Zaraz po debiucie zespół splajtował w nieopisanych okolicznościach, choć można przypuszczać, że nie tylko nie uzyskali oczekiwanego sukcesu, a także nie wytrzymali presji związanej z wydanymi w tym samym roku dwoma pierwszymi albumami grupy Led Zepellin i jego rosnącej popularności. Jeszcze w 1970 roku wypuszczono siedmiocalówkę „What of I – Evil Woman” – promującą wcześniej wydaną płytę. W składzie zespołu grali: Reggie Wright na gitarze, Ralph Muscatelli na perkusji, Chuck Maher na gitarze basowej, Richard Croce na drugiej gitarze i jego brat Denis Croce na wokalach.
Nieznane są późniejsze losy muzyków tego zespołu.
Ktoś mógłby zapytać, czemu zatem interesować się jakimś podrzędnym zespołem, który przepadł bo inny okazał się lepszy? A choćby po to, żeby się dowiedzieć się, że Zepellini nie byli jedyni. A także po to żeby posłuchać naprawdę świetnej muzyki. Osiem utworów zawartych na tej płycie to właściwie kwintesencja hard rocka lat 70. Momentami nie tylko pod względem pomysłów muzycznych, ale i wokali, przypominających bowiem właśnie Zepellinów. Gdzieś pobrzmiewa rozbuchana gitara Hendrixa i bluesowy, bujający staromodny szlif, gdzieś plącze się gospel. Mam nawet wrażenie, że to tu Tadeusz Nalepa usłyszał fragment pewnego swojego utworu, który potem został przerobiony na introdukcję jeszcze innego zespołu…[*] Słychać też podobieństwa do wspomnianego już wcześniej LSE, a nawet do południowo amerykańskiego rocka (Creedence Clearwater Revival !). Niektórzy z całą pewnością usłyszą tu też AC/DC (!) - jak choćby w utworze „Evil Woman”.
Zespół był wówczas jednym z pierwszych grających w taki sposób, a ta płyta jest tego najlepszym przykładem i jest godna uwagi każdego wielbiciela brzmień tamtych lat. Jest niesamowitą perełką i po latach słucha się jej z ogromną przyjemnością. A naprawdę świetny warsztat muzyków zdaje się to potwierdzać. Kiedy przypadkiem usłyszałem tę płytę po raz pierwszy, byłem oszołomiony. To niemożliwe, aby tak wspaniała grupa przeszła bez echa, a przecież jednak tak się stało.
Ale jak mówi redaktor Kaczkowski: „Nie ma przypadków.” I rzeczywiście: przypadków nie ma…
Warto jednak posłuchać tej płyty i zapewniam, że kontakt z nią będzie mimo wszystko odkryciem, nowym niezwykle świeżym spojrzeniem na hard rocka lat 70 - spojrzeniem oszałamiającym.
7. Three Man Army
Ostatnim z wielu niedocenionych i niezauważonych zespołów lat 70, o których chcę napisać, jest grupa Three Man Army. Podobnie jak LSE i Yesterdays Children zespół nie zdołał przetrwać do dzisiejszych czasów, choć paradoksalnie miał ku temu największe możliwości. Historia jednak zdecydowała inaczej. Przyjrzyjmy się zatem zespołowi, który grał trochę jak Led Zepellin, a trochę jak Cream, bo do tych zespołów było mu zdecydowanie najbliżej.
Grupa powstała z inicjatywy braci Gurvitz – Adriana i Paula. Na początku istniała pod nazwą The Gun, ale szybko się rozpadła. W tym czasie Adrian grał z Buddym Milesem, a Paul współtworzył Parrish & Gurvitz.
Bracia zjednoczyli się ponownie około 1970 roku i wówczas powstało Three Man Army. W składzie oprócz nich znajdował się tylko perkusista. Z nimi mieli jednak spory problem. Debiutancki album z 1971 roku zatytułowany „A Third of Lifetime” został nagrany z kilkoma różnymi perkusistami w tym z: Buddym Milesem, Carminem Appice i Michael’em Kellie.
Dopiero dwa następne albumy grupy „Mahesha” z 1973 i „Three Man Army Two” z 1974 roku zostały zrealizowane z tym samym perkusistą - Tonym Newmanem, który zasłynął grą z Rodem Stewartem. Miał zagrać na czwartym albumie zespołu, ale do nagrań nigdy nie doszło. Zespół rozpadł się. Newman odszedł, by grać z Davidem Bowie, a bracia Gurvitz dołączyli do Gingera Bakera i przez jakiś czas występowali jako Baker Gurvitz Army. W 2005 roku jeden z braci Gurvitz przypomniał o istnieniu Three Man Army wydając płytę zatytułowaną „3”, zawierającą nagrania z lat 1973-74, które nie znalazły się na wcześniejszych płytach. Jako ciekawostkę można podać fakt, że wówczas na perkusji zasiadł perkusista grupy Cream, która zresztą mniej więcej tym samym czasie również została rozwiązana.
Bracia Gurvitz byli niesamowitymi gitarzystami i naprawdę świetnymi kompozytorami. Na wszystkich czterech płytach nie ma właściwie nudnych momentów. Oczywiście, nie wszystkie utwory trzymają ten sam poziom, niektóre są ewidentnie słabsze. W większości jednak mamy do czynienia z bardzo ekspresyjnymi, melodyjnymi i wielowarstwowymi kawałkami. Słychać tu Hendrixa, Led Zepellin i Cream. Nie są to jednak blade kopie wspomnianych artystów, a naprawdę przemyślane i do dzisiaj bardzo świeżo brzmiące kompozycje. Wypracowali swój własny charakterystyczny i niepowtarzalny styl, który niestety nie wystarczył, aby przetrwać. Najprawdopodobniej zabrakło im po prostu szczęścia. A szkoda, mogli nagrać jeszcze kilka płyt, a na pewno nie powinni być zapomniani.
♦
Podsumowując, można bardzo łatwo zauważyć, że doskonałe, znane zespoły z tamtych lat, często istniejące do dzisiaj, miały obok siebie równie doskonałe zespoły, którym nie było dane z różnych powodów przetrwać i zaistnieć w bardzo bogatym i płodnym okresie dla muzyki nie tyle rockowej, ile rozrywkowej. Obecnie można zaobserwować renesans muzyki stylizowanej na lata 60 i 70, a zwłaszcza takiej, która przywodzi na myśl najsłynniejszych – Hendrixa, Zepellinów czy właśnie Cream. Nie są to zespoły znane wszystkim i na pewno nie wszyscy zdają sobie nawet sprawę, że w ogóle takie zespoły istnieją. Wymienię zaledwie pięć z nich (trzy opiszę szerzej), a są one naprawdę godne uwagi: The Brew, Radio Moscow, The Dead Weather, Blue Jay Way czy State Urge.
Pierwszy z nich to brytyjski tercet założony w 2005 roku przez osiemnastoletniego wówczas wirtuoza gitary Jasona Barwicka ze swoim rok starszym przyjacielem perkusistą Curtisem Smithem i jego ojcem Timem, grającym na basie.
Do dzisiaj wydali trzy rewelacyjne płyty (ostatnia wydana w zeszłym roku - „A million dead stars”), a na jesień tego roku planowana jest następna. Na ich koncerty, które odbywają się na całym świecie, również w Polsce (wiosną ponownie zawitają do gdyńskiego Ucha!!!), przychodzą tłumy, a z własnego doświadczenia wiem, że są naprawdę niesamowici. Energia i unoszący się znad sceny i utworów duch Hendrixa i Bonza Bonhama to chyba najlepsza rekomendacja.
Radio Moscow to z kolei inny brytyjski zespół, który powstał mniej więcej w tym samym czasie z amatorskiego, jednoosobowego wówczas projektu zafascynowanego stylistyką lat 60 i 70. Zespół wydał dwie świetne płyty (ostatnia w 2008 roku), ale niestety nie przybył nigdy na koncert do Polski (wielka szkoda) i jak na razie słuch o zespole zaginął (!).
Trzeci to trójmiejska formacja (podobnie jak Blue Jay Way) złożona z młodych, naprawdę zdolnych muzyków.
Ten niesamowity kwartet nie tylko czuje klimat muzyki z tamtych lat, ale również genialnie interpretuje utwory uznanych formacji, takich jak The Doors, King Crimson (!) czy nawet współczesnych zespołów (Archive).
Na koncercie zespołu State Urge, bo o nich mowa, który odbył się 16 stycznia tego roku w gdyńskim Blues Clubie można było usłyszeć, oprócz autorskich kompozycji grupy, także znakomite interpretacje: między innymi kultowe „Again” wspomnianego Archive oraz nie mniej kultowe „Light my Fire” The Doors. Słysząc genialną wersję tego ostatniego pomyślałem sobie (parafrazując nieświadomie redaktora Kaczkowskiego): „A Jim Morrisom siedzi sobie u góry i mówi: Zacnie! Zacnie!”. Co ciekawe redaktor Kaczkowski rekomendował (!) State Urge na antenie radiowej Trójki, a jeden z utworów prawdopodobnie znajdzie się (!) na planowanej na ten rok kolejnej odsłonie kompilacji z debiutami młodych polskich artystów „Minimax.pl”.
Nawiązując zaś do słów redaktora Kaczkowskiego przytoczonych na początku pierwszej części, chcę zaznaczyć, że nie możemy pozwolić takim zespołom jak opisane powyżej, zarówno tym już nieistniejącym, jak i tym nowym, popaść w zapomnienie. Dotyczy to wielu wyśmienitych artystów z różnych stylistycznie odmian muzyki – potrzebują one wsparcia każdego melomana, każdej artystycznie myślącej duszy. Nie możemy bowiem pozwolić, aby zarówno te znane i te nieznane zespoły przechodziły bez echa. Postarajmy się, aby znalazły one swoje miejsce w naszej pamięci muzycznej i wspierajmy je – aby mogły przetrwać, aby mogły zaznaczyć się choć trochę w świadomości i kulturze, a zwłaszcza w trudnych i niezwykle bogatych muzycznie warunkach rynku fonograficznego.
Koniec
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz