sobota, 24 września 2011

Opeth – Heritage (2011)



Niektórzy artyści nie bardzo wiedzą, kiedy się wycofać lub trochę poczekać z wydaniem kolejnego materiału. Grupa Opeth, od której zaczęła się moja przygoda z cięższymi brzmieniami nie tylko, moim zdaniem powinna się na jakiś czas zawiesić, ale także nie powinna wchodzić do rzeki, w której już była trzykrotnie („Blackwater Park”, „Deliverance” i „Damnation”). Na samą bowiem myśl o tym zespole cieknie mi ślinka, a oczy zamykają się rozmarzeniem. Po słabej (moim zdaniem) płycie „Watershed” Opeth z 2008 roku, przyszedł czas na jeszcze słabsze podwójne wydawnictwo koncertowe „Live At Royal Albert Hall”, w którym odegrano „Blackwater Park” i zrobiono szybki i pobieżny przegląd utworów, wcale zresztą nie najlepszych z wszystkich płyt grupy. I byłoby nawet znośnie, gdyby nieszumiący, straszny dźwięk pozbawiony głębi i psujący wszystkie fragmenty poszczególnych kompozycji. Tymczasem Aekerfeldt od jakiegoś czasu zapowiadał powstanie kolejnego wydawnictwa studyjnego. Zgodnie z aktualnym założeniem promocyjnym wytwórni muzycznych, informacje o płycie były dawkowane bardzo oszczędnie. Z początku byłem nawet zaciekawiony: intrygującą okładką i, że producentem ponownie jest Steven Wilson – niestety na tym się skończyło, bo płyta jest koszmarnie nudna i pozbawiona wszystkiego do czego przyzwyczaił nas Opeth.

Nie kwestionowani twórcy melodyjnego death metalu, często również określanego mianem death metalu progresywnego, nagrali płytę będącą niemal dosłowną kopią patentów znanych z „Damnation”. Znów jest łagodnie, akustycznie, nie ma growlowanych wokali, przestrzennie. I mogłaby to być płyta bliźniacza, nawet siostrzana, gdyby była nagrana zaraz po pięknej poprzedniczce. Jednakże nagrana w siedem lat później brzmi słabo, powtarzalnie i po prostu nudno. Słuchając tej płyty spałem; kiedy wybrzmiewał ostatni utwór miałem wrażenie jakby dopiero kończył się pierwszy, a kiedy spoglądałem na licznik z nadzieją, że to koniec płyty okazywało się, że to dopiero początek trzeciego numeru.
No dobrze, ale najpierw okładka: kłania się z niej Monty Python. Oto mamy drzewko, przywołanie zapewne biblijnego Drzewa Poznania Dobra i Zła, na której rosną sobie główki poszczególnych muzyków grupy. Jedna nawet z niego zlatuje (czyżby klawiszowiec Opethu, który zdecydował się niedawno zespół opuścić?), by rozbić się o ziemię usianą kośćmi wcześniejszych muzyków grupy. Do drzewka ustawia się kolejka ludzi, którzy chcą zerwać dla siebie dojrzałe owoce (czyżby fani zespołu spragnieni nowych dokonań?). Poniżej zaś widzimy piekło, symbolizowane językami ognia i dwugłową postacią diabła – przypomnienie skąd Opeth wyrósł?. I jeszcze słoneczko i płonące miasto. Bardzo intrygujące i klimatyczne, szkoda, że na tym się w sumie kończy…

Zaledwie dwu minutowe instrumentalne intro posiadające taki sam tytuł jak płyta jest zbudowane z kilku fortepianowych dźwięków. Pierwszy zwiastun, że to wydawnictwo inne niż Opeth zdołał nas przyzwyczaić. Zaraz po nim „Devil’s Orchard”, które zaczyna się od mocnych uderzeń perkusji i gitar, klawiszowego wejścia i mamy instrumentalny pasaż, po którym wchodzi czysty wokal Aekerfeldta. Tak, to jest Opeth – słychać to wyraźnie po głosie i specyficznym brzmieniu gitar. Ale te klawisze i rozmyte jakby tło, orkiestracje – zdecydowanie jest inaczej niż dotychczas. Czym to pachnie? Mocnym progresywnym rockiem z lat 70. Utwór nie jest długi, jak na Opeth bardzo krótki (6’40) i tempo zmienia się w nim przynajmniej trzy razy, ale mnie zwyczajnie nudzi. Poza tym perkusja jest za bardzo na wierzchu. Idziemy dalej: „I feel the Dark” – ta sama długość i akustyczne wejście. Znów czysty wokal. Wietrzny klimat może przywoływać nawet King Crimson z pierwszej płyty – w bardzo podobny sposób jest bowiem budowane napięcie w tym kawałku, jak dla mnie jednak brakuje w nim świeżości i ujmującego za serce i umysł niesamowitego klimatu i tak naprawdę niedoścignionego wzoru. Fragmenty, które wyraźnie wskazują, że to jest Opeth – charakterystyczne zagrywki i mocniejsze uderzenia, które jednak nie dorównują siłą tym z wcześniejszych płyt Opeth, zwłaszcza tych zupełnie najpierwszych. W utworze niewątpliwie dzieje się sporo, ale znów trochę mi się dłużyło. 

Czwórka to „zaledwie” czterominutowy „Slither”. Od pierwszej nuty skojarzenia są jasne: Deep Purple i Whitesnake. Klawiszowe tło i dość szybki, rockowy szlif na to wskazuje. Krótki, zwarty, depresyjno-jesienny tekst. Szkoda tylko, że Aekerfeldt nie potrafi modulować swojego głosu tak jak Gillian czy Coverdale – pasowałoby to tutaj. Jeden z najciekawszych moim zdaniem kawałków na płycie. Następny jest „Nepenthe” trwający pięć minut z sekundami. Cichutkie i drobniutkie dźwięki gitary i po chwili delikatne uderzenia perkusji i talerzy, które nijak nie chcą mi się wpasować w Opeth. Bardzo krótki tekst – zaledwie trzy dwuwersowe zwrotki – został zamknięty w moim przekonaniu w formie ciekawej ale chyba trochę za długiej. Dobry byłby to motyw na przerywnik, albo outro, na cały utwór nie. I nawet jak przyspiesza nerwowo w stylistyce eksperymentów King Crimson z „Lark’s Tongues In Aspic” z ekstatyczną solówką to ja nadal nie słyszę czegoś, co by mnie zaciekawiło do tego stopnia by padać na kolana i składać pokłony. 

Szósty jest „Haxprocess”. Bardzo typowe dla Opethu wejście – tylko w tym zespole gitary brzmią i grają w taki sposób, trzeba przyznać, że o pomyłkę z innym zespołem nie byłoby mowy. Akustyczne, wietrzne zwolnienie do jak na Aekerfeldta bardzo spokojnego i co najciekawsze mocno lirycznego głosu (nawet bardziej niż na „Damnation”. Po mniej więcej dwóch minutach troszkę przyspieszamy. Ponownie mam wrażenie, że perkusja jest trochę za mocno uwypuklona. Osobiście wolałbym bardziej usłyszeć uwypuklone partie klawiszy, których prawie nie słychać. Znów mam wrażenie dłużyzn – zupełnie jakbym słyszał ten sam kawałek z innym tekstem. Następny w kolejce jest trwająca ośmioipółminutowy „Famine”. Rozpoczyna się ciekawie – psychodeliczne zawodzenie, egzotyczne dźwięki perkusjonali, jakieś przetworzone śmiechy i jęki. Po chwili klawisz, wygrywający ascetyczną deszczową melodię. Liryczny, przejmujący i niezwykle (jak na Aekerfeldta) smutny wokal. Niedaleko trzeciej minuty wchodzi melodyjna zagrywka gitary i całość narasta. Znów za głośna perkusja – klawisze wyraźnie inspirowane Hawkwindem grzęzną pomiędzy (na litość boską to są Hammondy – na wierzch z nimi!). Zaraz potem fragment, który jest bezczelną kopią „skowronków”, zwolnienie, bardzo intrygujące i ciekawe przywalenie z partią fletu przy piątej minucie i znów zwolnienie, kolejny ekstatyczny wybuch z fletem (który zaczął mi się kojarzyć z podobną stylistyką Arjena Lucanssena, która zresztą wychodzi mu dużo ciekawej). Na koniec mroczne zejście na klawiszach z powtórzeniem deszczowego i dźwiękowego motywu z początku kawałka. Drugi bardzo ciekawy utwór. 

Trwający niecałe cztery minuty (3’49) „The Lines in My Hand” brzmi równie intrygująco i zupełnie nie Opethowo – raczej jakby wyjęty z płyt Genesis. Tylko czemu perkusja znów wybija się na przód to doprawdy nie wiem. Świetny wyrzucony na wierzch bas i klawiszowe momenty zaznaczające jego obecność. Po krótkim zwolnieniu, nieco mocniejsze przywalenie i pasaż, w którym znów słychać, że to jednak Opeth. Cały czas spokojne wokale. I bardzo przebojowe zakończenie utworu. Przedostatni jest „Folklore” trwający osiem minut z sekundami. Wyłaniająca się z wolna zagrywka, zamienia się w rzewną melodię. Po chwili dochodzi perkusja i pozostałe instrumenty. Czuć przestrzeń. Po co jednak głos Aekerfeldta w pierwszej zwrotce został poddany przetworzeniu nie wiem, w refrenach i w dalszych zwrotkach śpiewa przecież normalnie. Odczułem deja vu – podobnie brzmiał mi już płyta „Watershed”, której strasznie nie lubię. Kolejna usypiająca nuda, której nie ratują: deszczowy bardzo Wilsonowy klawisz w połowie i pojedyncze wybuchy gitar i perkusji w pędzącej stylistyce, która może przywodzić na myśl nawet Pink Floyd. Chóralne powtórzenia i same chóry też nie wypadają według mnie przekonująco. Na koniec, po wyciszeniu tego poprzedniego (a szkoda, że niezakończonego epickim pojedynczym uderzeniem) dostajemy akustyczny, wietrzny i smutny „Marrow of the Earth”. Ten trwający cztery minuty instrumental mógłby znaleźć się z powodzeniem na płycie „Damnation” jak też jako dodatek do akustycznych bonusów zrealizowanych na potrzeby „Blackwater Park”. Kolejny utwór, który mi zabrzmiał. Senny, ale w tej senności zawierający piękno, które lubię w muzyce – piękno zadumy. A przy okazji zapachniał mi ten kawałek zapomnianą już nieco grupą The Eagles.

Na dziesięć utworów tylko cztery przypadły mi do gustu. Przez resztę płyty dosłownie rzecz ujmując spałem i błądziłem wzrokiem po ścianach. Zabrakło growlowanych wokali Aekerfeldta, zdecydowanie jednego z najlepszych jaki kiedykolwiek słyszałem, choćby nawet przez moment. Zabrakło jednego choćby utworu, który by całość pociągnął. Kompozycje, nawet w krótkich jak na Opeth ryzach czasowych, dłużą się niemiłosiernie.
Słuchając tej płyty zacząłem się zastanawiać, na ile to jest płyta Opethu, a na ile Stevena Wilsona, który ostatnio zasmakowawszy w brzmieniu lat 60 i 70 nachalnie propaguje wyciszone, akustyczne i mocno przestrzenne granie z tamtego okresu. Kocham takie granie, co wielokrotnie podkreślałem, ale nie w wykonaniu zespołów i produkcji podpisanych nazwiskiem pana Wilsona. Dlatego też uważam, że czwarte spotkanie Aekerfeldta z Wilsonem to kompletne nieporozumienie. Zabrakło oryginalności, świeżości i ducha tamtych czasów, to po prostu ładna kopia podpisana przez Opeth. Gdyby płyta wyszła zaraz po „Damnation” prawdopodobnie uzyskałaby wyższą notę, tymczasem według mnie wypada po prostu słabo. To płyta spóźniona i zupełnie niepotrzebna. Rozumiem i cenię, że Opeth, a zwłaszcza Aekerfeldt, szuka czegoś nowego i zmienia stylistykę, ale jeśli kolejne wydawnictwa mają być takie jak „Heritage” to ja zdecydowanie i głośno podziękuję. Może jest to duży krok dla Opethu i niewątpliwie szok dla fanów tej grupy, dla większości objawiający się niezwykle entuzjastycznymi i ekstatycznymi reakcjami, ale ja należę do tej drugiej, nielicznej jak sądzę grupy osób, które nie są zachwycone tak radykalnym odejściem od wcześniejszej stylistyki.

Cztery dobre numery i okładka daje piątkę – to dobry zaczątek na włożenie kija w mrowisko piejących dziewiątek i czerwonych żarzących się dziesiątek – do tego dojdzie minus pół punkta za głośną perkusję psującą całą przyjemność ze słuchania i wychodzi mi do postawienia (z nieukrywanym smutkiem i żalem) poniższa ocena: 4,5/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz