Słuchając debiutanckiej płyty tej kanadyjskiej formacji zacząłem żałować, że nie było mi dane usłyszeć ich koncertu w Centrum Stoczni Gdańskiej, kiedy grali jako support przed Sabatonem. Przez ściany brzmiało to koszmarnie i nijako – jakieś rzężenie, łomot i piski – jednak zetknięcie się z ich materiałem studyjnym w normalnych warunkach dźwiękowych pozostawia wrażenia zgoła odmienne i bardzo zaskakujące.
O tej kanadyjskiej grupie wykonującej klasyczny heavy metal w stylu lat 80 (z licznymi naleciałościami z epoki) wiadomo niewiele. Powstała mniej więcej w 2006 roku w Toronto i w tym roku właśnie wydała swoją debiutancką demówkę „No False Metal”. Cztery lata później zespół nagrywa pierwszą epkę „Heavier Than Metal”,
która zebrała na tyle pozytywne recenzje, że grupie zaproponowano nagranie pełnowymiarowego albumu. I jak to mówią Anglicy: then disaster struck… wówczas to Skull Fist znalazł się w kryzysie tak poważnym, że groził zespołowi nawet rozpad. Przyczyny nie są jednak mi znane. Zespół w składzie: Johnny Exciter/Johnny Nesta na gitarze basowej, Allison Thunderland na perkusji, Sir Shred na gitarach – przestał istnieć. Po drodze jeszcze przetoczyło się kliku basistów, gitarzystów i wokalistów. Ostatecznie jednak debiutancka płyta została wydana, a zespół aktualnie gra w następującym: Johnny Exciter/Johnny Nesta na gitarze, Jackie Slaughter na gitarze i wokalu, Casey Slade na basie oraz Jake na perkusji.
Nazwiska w większości wypadków to pewnie pseudonimy artystyczne. Panowie, oprócz tego, że grają klasyczny heavy, też wyraźnie stylizują się na lata 80, jakby uciekli z tamtych czasów – skóry, jeansowe rozpięte na nagich torsach kurteczki, długie spocone włosy…
Nazwa grupy jest kiepska i niezachęcająca. Okładka płytki też raczej przeraża, niż zachęca do posłuchania . Co my na niej mamy? Szkieletorka, który mieczykami strąca w przepaść jakieś potworki i rycerzy (domyślam się, że chodzi o konkurencję), zorza polarna i wielkimi literami zakrwawiona nazwa grupy… no nie powiedziałbym, że jest to obrazek wysokich lotów, a raczej bardzo niskich - w rodzaju tych jakie rysują dzieci w podstawówce. Z drugiej jednak strony kapitalnie wpisuje się ona w stylistykę jaką obrali panowie w muzyce. A ta przedstawia się znacznie ciekawiej od okładki i nazwy grupy. Posłuchajmy:
Płytę otwiera melodyjna zagrywka gitary, która niemal od razu przechodzi w pędzący kawałek w stylistyce klasycznego speed metalu z wczesnych płyt Metallici. To kawałek tytułowy. Dobrze słyszalny bas, gitary skrzętnie nadające tło i walące solówkami oraz trzymająca tempo, ale nie powalająca perkusja. Do tego wysoki, bardzo sympatyczny wokal.
Po niecałych czterech minutach przechodzimy do epickiego „Ride the Beast”, który z kolei przypomina utwory Blind Guardiana czy Helloweenu z lat 80 właśnie. Melodyjny riff gitary, chórki i przywołujący wokalnie te z wymienionych wcześniej legend. I jeszcze tekst, który jest perełką metalowego absurdu: Zastrzeliłem Szatana, zabiłem kapłana i teraz żyję wiecznie bo ujeżdżam bestię, następnie dowiadujemy się, że zabił też papieża - po prostu uśmiałem się przednio; no, ale słuchamy dalej…
Trójka: „Commanding the Night” jest nieco szybszy, taki trochę jakby wyjęty z Judas Priest tylko, że ze znacznie wyższym wokalem, zupełnie nie przypominającym Halforda. Jest to też jeden z najciekawszych utworów na płycie. Naturalnie wokal obraca się w wysokich, niemal piszczących rejestrach. Numer czwarty „Get Fisted” to właściwie kopia Metallici z „Kill’em all” – znacie ten riff, ten układ melodyczny doskonale, nic nowego. Trzeba jednak przyznać, że instrumentalna partia to kawał naprawdę świetnej roboty.
Piątka to „Cold Night” – kolejny szybki, melodyjny i pędzący kawałek wyjęty z wczesnego Helloween czy Blind Guardian. Niestety skojarzeń się nie da uniknąć, to taki typ muzyki, w którym wszystko, absolutnie wszystko już było. Po przyjemnym deja vu trwającym trzy minuty z sekundami przechodzimy do najkrótszego na płytce utworu, zaledwie trzy minutowego „Tear Down The Wall”. Tytuł przywodzi na myśl AC/DC, ale nie ma z tym zespołem nic wspólnego – to chyba jedyny zespół, do którego Skull Fist nie nawiązał. Kojarzy się za to z innym zespołem. Z Iron Maiden – czy motyw prowadzący nie jest wyjęty z płyt „Piece Of Mind” i „Powerslave”? A zwłaszcza z tej pierwszej? Do tego efektowna solówka w środeczku na kolejnym bardzo dobrym instrumentalnym tle i wraca wokal.
Zmiana klimatu przychodzi w „Commit To Rock”, który jest wolniejszy i jest kolejnym z wielu hymnów metalowych. Jest to też chyba jedyny kawałek, w którym wokalista nie pieje wniebogłosy, ale pokazuje, że śpiewać też jednak potrafi. Riff znów skądś znany… ale chyba się trochę czepiam, bo solówka ładna i mimo wszystko jakoś chce się przy nim poskakać.
Ósemka to „Ride On” zaczynający się od… akustycznej gitary. Czy to króciuchne intro nie przypomina jako żywo wstępu do „The Call of Chthulu” Metallici? Zaraz potem uderza perkusja i pędzimy. Kolejny bardzo dobry i interesujący kawałek na płycie, bardzo przebojowy i najdłuższy z całości (4:49). Do tego jeszcze refren idealnie nadający się do wspólnego odśpiewania z publiką na koncercie i zwolnienie z powtórzeniem wstępu, a potem kolejny techniczny popis instrumentalny.
Numer dziewiąty: „Like A Fox”. Po raz kolejny, czy ten melodyjny riff gdzieś przypadkiem już nie był? Po czterech minutach przeskakujemy do trwającego cztery minuty i czterdzieści pięć sekund kolejnego epickiego utworu pod tytułem „No False Metal”. Znów skojarzenia z wczesnym Blind Guardianem i Helloweenem. Znów brzmi znajomo, znów ma się wrażenie deja vu, znów otrzymujemy hymn metalowy…
Na koniec, jako jedenasty jest… cover! – wyrwie się jakiś młodociany metal do odpowiedzi. Tym razem nie i chwała Bogu. Jedenastka to utwór zatytułowany „Attack, Attack”.
Trwający trzy minuty z sekundami kawałek to kolejny przykład kopiowania patentów znanych z Iron Maiden czy Judas Priest z połowy lat 80. Pod sceną do tego kawałka na pewno mógłby wybuchnąć całkiem przyjemny kociołek. W podskokach, z darmowym prysznicem z włosów i zapachem potu dobiegamy do końca. Czterdzieści dwie minuty… nie dużo w sumie, tak się kiedyś nagrywało…
Nadszedł czas podsumowań. Cóż mogę powiedzieć o tym albumie? Na pewno nie jest to kompletnie nic odkrywczego, ale nie tego wymaga się od takich zespołów.
Nie wyważą oni żadnych drzwi ani nie dokonają kolejnej rewolucji. Nie można jednak zarzucić chłopakom braku umiejętności i pomysłów. Pomysły te bardziej sprowadzają się do tchnięcia nowego życia w klasyczny heavy metal - jest to granie bardzo żywiołowe i energetyczne. Dużą zaletą wydawnictwa jest bardzo przyjemny i słuchalny sposób nagrania: przejrzysty, czysty i bez zbędnych dźwięków, szumów i przesterów. Nie ma tu miejsca na garażowy łomot, szum próby z piwnicy i podobnych klimatycznych bajerów. Zabrakło mi tylko jakiegoś rozbudowanego instrumentalna na miarę „The Call of Chthulu” albo suity w stylu wczesnego Helloweenu. Skull Fist raczej też nie posieka konkurencji (a zwłaszcza starej gwardii) na kawałeczki. Nie ma po prostu takiej opcji.
Pozostanie jednym z wielu zespołów, które grając znane już wszystkim patenty i dźwięki będą wywołać na twarzy uśmiech i przywoływać najpiękniejsze wspomnienia związane z tą stylistyką. Słuchając debiutanckiego materiału Kanadyjczyków nie popadłem w porażenie, ale muszę powiedzieć, że poczułem się mile zaskoczony. Pokiwałem z uznaniem głową i zacząłem trochę żałować, jako żem rzekł na początku, że nie udało mi się Skull Fista zobaczyć na żywo kiedy była ku temu okazja. Mam nadzieję, że Skull Fist nie podzieli losu zespołów, które po wydaniu jednej płyty spektakularnie się rozleciały. Życzę im, aby stworzyli jeszcze kilka równie dobrych albumów i cały czas się rozwijali. Może przyjdzie taki moment, że jednak zaskoczą nas własnym rozpoznawalnym stylem, a może nawet czymś nowym? 7,5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz