Z muzyką core’ową szczerze mówiąc jestem na bakier. Nie dlatego, że nie słucham takowej, bo się zdarza, w większości przypadków po prostu mnie odrzuca i nie rusza kompletnie.
Bardzo surowe, garażowe brzmienie, rzeżące nudne riffy gitary, monotonna perkusja łomocząca bez ładu i składu i beznadziejny suchy growl – takie mam zazwyczaj odczucia gdy próbuję się przebić przez core’owe wydawnictwa, nawet znanych grup obracających się w tym gatunku. Miłym zaskoczeniem okazała się debiutancka płytka krasnystawskiego zespołu K.A.S.K. Ale za nim opowiem o moich wrażeniach odnośnie materiału grupy, co nieco wypada powiedzieć o nich samych:
K.A.S.K powstał w 2006 roku w miejscowości Krasnystaw. Początki zespołu były trudne, a w 2007 przyszedł najcięższy kryzys, kiedy znów pojawiły się problemy ze składem i tak naprawdę zespół wówczas nie istniał. W 2008 roku udało się im wrócić w nowym składzie i wydać demówkę „Cactus Core”. W latach 2009 – 2010 zespół systematycznie grywał na rozmaitych koncertach (w tym minitrasa z Deathbringer, Reality In Pain & ADHD) oraz klarował swój styl muzyczny, który ostatecznie obraca się wokół mieszanki brutalnego death metalu i deathcore’u. W 2011 roku wydali pierwszą epkę, zatytułowaną „Brutal Abstraction”.
Aktualny skład zespołu to: Kamil „Kelso” Michalak na gitarze, Sebastian „Wafel” Witkowski na wokalu, Andrzej „Satas” Stępniak na perkusji, Marcin „Kwiecio” Kwieciński na basie oraz Piotr „Peter” Sulej na drugiej gitarze. Zespoły jakimi się chłopacy w znacznej mierze inspirują to Heaven Shall Burn, Job For The Cowboy, Carnifex, All Shall Perish (żadnych z tych grup, oprócz HSB niestety nie kojarzę). Ponadto wspierają idee antyfaszystowskie, humanizm, wegetarianizm i wolność osobistą. – tyle można się przynajmniej dowiedzieć ze skąpych informacji udostępnionych przez zespół.
Przechodzimy do płytki. Najpierw nazwa, okładka i grafika. Nazwa grupy układająca się w znamienne słowa „kask” (o czym później) zapewne jest skrótem, co sugerują kropki pomiędzy poszczególnymi literami, co jednak ma on oznaczać trudno dociec – mi nie udało się go rozszyfrować, a nigdzie nie ma też informacji odnośnie nazwy. Okładka z kolei skojarzyła mi się trochę z serią książek „Metro 2033/2034” Dmitrija Glukhovsky'ego ponieważ mamy na niej jakieś rury, krwawe ściany i człowieka w masce przeciwgazowej, który wyraźnie coś chce od drugiego człowieka wyglądającego z kolei jak niewyraźny Michael Jackson. Z królem popu jednak płyta ma raczej mało wspólnego, a raczej nie ma nic wspólnego, choć trzeba przyznać, że jest bardzo przebojowa. Podobna stylistyka jest w książeczce – choćby stroniczka przedstawiająca zespół: zdjęcie w ramce, która wygląda jak porozrzucane fragmenty starego wagonu metra, zerwane trakcje, znów jakieś rury i złowroga przestrzeń nad ziemią symbolizowana przez ogołocone z liści obumarłe drzewa. Z kolei na stroniczce z tekstami wyraźnie widać koła zębate, przekładnie i metalowe zgniecione szczątki, wszystko w rdzawo-krwistych barwach. Czas najwyższy włączyć odliczanie do apokalipsy i posłuchać materiału.
Gotowi? Start! (Drezyna z jękiem rusza po torach moskiewskiego metra – a może warszawskiego?)…
Witają nas mroczne dźwięki króciutkiego intra pod tytułem „Awake From Uncousciousness”.
Zastanawiając się gdzie się znajdujemy, rozglądając po nieznanym miejscu zostajemy ogłuszeni pierwszą falą dźwięków: uderzenie perkusji i riffów. Jest dość monotonnie, a jednocześnie melodyjnie. Ostre riffy świetnie współgrają z pędzącą perkusją. Kroczące zwolnienie, gdzieś zapewne czyhają napromieniowane zmutowane potwory i powrót do ostrych tonów. To kawałek „Empty Thoughts”. Trzeci jest „Salvation’s Spinning In The Grave”. Nie zwalniamy tempa. Budowa jest podobna. W tym miejscu wypada powiedzieć kilka słów o wokalu. Core’owy growl nie należy do moich ulubionych, jest po prostu zupełnie niezrozumiały i nie słuchalny, nawet jeśli przystępnie nagrany. Nie rozumiem praktycznie ani jednego słowa: potrzebowałem kilku minut, żeby odnaleźć właściwą linijkę w książeczce i zrozumieć o czym jest śpiew. Jeśli w ogóle można nazwać to śpiewem, raczej brzmi to jak zarzynanie świni, albo skrzek jakiegoś drapieżnego ptaszyska.
Czwórka to numer tytułowy, trwający aż sześć minut, co jak na standardy grania cover’owego to bardzo długo. Instrumentalne wejście oparte na świetnych riffach, łomoczącej albo kapitalnie wyważonej perkusji, która nie wybija się przez szereg i wokal. Krew leje się na naszej drodze gęsto, nie ma w tym metrze zmiłuj, oj nie ma. Łączymy się w bólu z podmiotem lirycznym tekstu. Ciemność i strach ogarniają zewsząd, a my zastanawiamy się (zupełnie jak w tekście utworu) czy jest to abstrakcyjna iluzja prowadząca umysł, czy świat naprawdę tonie we krwi…
Piątka: „Slave’s Anathomy” – najpierw wejście a capella, a potem uderzenie kolejnej dawki ostrych riffów i perkusji, wszystko pędzi. Niewolnik pewnie przed czymś ucieka – albo przed czerwiem tuneli, albo przed łowcami, albo nawet przed samym sobą. Kiedy go już złapią to go przekonają, że jest tylko niewolnikiem, kompletnym zerem. Gdzie ta humanitarność? Czemu słowa dziwnie kojarzą się z obozami śmierci? Pewnie to zmyła, ale trochę dziwna jak dla mnie. Przechodzimy do akustycznego outra pod tytułem „The Rest Is Silence” nieco dłuższego od intra. Chwila wytchnienia i wyciszenia na powierzchni. Udało się uciec z metra, by paść ofiarą przedziwnych istot, które zamieszkały w zniszczonych budynkach miasta.
Następuje bowiem uderzenie kolejnym utworem: „Falsephobia” jest utrzymany w identycznych klimatach – szybkie, rwane riffy, pędząca perkusja i growl.
Nie sięgnąłbym po tą płytę, gdybym nie został oto poproszony przez zespół K.A.S.K.
Nie dlatego, że to zła płyta. Bo słucha jej się bardzo przyjemnie, również dlatego, że jest dobrze i interesująco nagrana, nie za długa – raptem 23 minuty i instrumentalnie nienużąca.
Po prostu nie są to moje klimaty, nie do końca czuje takie granie. Słuchając materiału przypomniały mi się czasy liceum i zachwyt nad grupą Frontside. Wtedy człowiek zachwycał się „mocnymi” tekstami i rzeżącym łomotem, a teraz mam zgoła odmienne wrażenia i zainteresowania muzyczne (gdzie ta głębia? coś „więcej” w tym wszystkim?). Kiedy puściłem sobie Frontside’a po latach nie słuchania, odniosłem tylko wrażenie, że wokalista cierpi. Cierpi, bo nie może zrobić, za przeproszeniem, kupy - proszę się wsłuchać w ten pomruk: „mhhmhmm…. mam zatwardzenie…”. Podobnie mam słuchając materiału grupy K.A.S.K.
I dlatego teraz zakładam kask na głowę, bo pewnie spadną na mnie obelgi, za obrazę, pomidory i tony kupy…
Dla kogo jest to zatem płyta? Na pewno dla wielbicieli core’owych klimatów, a także dla wszystkich ciekawych, co ukrywa się w zakamarkach polskiego rynku muzycznego, a dokładniej w jego nie odkrytych meandrach miejscowych grup próbujących się przebić; nie w mainstreamie z radia i kolorowych magazynów plotkarskich, ale w niszy naszych miast i miasteczek. Utwory na płytce K.A.S.K – u są też jako się rzekło dość przebojowe, nie radiowe, co to, to nie – ale na pewno dobre do piekiełka po sceną, pogo i krwawego moshu.
Jeśli podciągnąć je pod moje skojarzenia z „Metrem” – proponowałbym pójście w tę stronę, może jakiś koncept album na debiut? – jest to płytka bardzo zaskakująca, ciekawa i miażdżąca pod wieloma względami. Po długim namyśle i kilku przesłuchaniach (również na posiedzeniu gabinetu, ale na szczęście bez zatwardzenia) postanowiłem grupie z Krasnystawia wystawić ocenę 7,5/10.
Choćby nie wiem, co więcej z tej płyty wyciągnąć nie jestem w stanie, ale trzymam za nich kciuki i kiedy wydadzą debiutancki pełnowymiarowy materiał z nieukrywaną ciekawością go posłucham. I tyleż – brutalnie, ale bez abstrakcji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz