środa, 30 grudnia 2015

Gdy umierają nasi Mistrzowie - felieton


Kiedy umierają nasi idole, nasi Mistrzowie, umiera w nas cząstka nas samych. Wydaje się, że przecież są nieśmiertelni, że będą żyć i tworzyć wiecznie. Życie jednak ma inne plany i często to idealistyczne wyobrażenie o Mistrzach zostaje zweryfikowane, sprowadzając każdego z nas z powrotem w rzeczywistość. W tym roku Śmierć nie poskąpiła wielkich i ważnych dla kultury ludzi. W lutym odszedł od nas Mistrz Leonard Nimoy znany z roli Spocka w serii Star Trek, w marcu odszedł  od nas Mistrz Terry Pratchett, który rozśmieszał nie jednego z nas do łez trafnymi obserwacjami, absurdem wydarzeń w Ankh-Morpork i barwną galerią postaci. W maju odszedł król bluesa, wielki B.B King oraz wspaniały aktor i wielbiciel muzyki metalowej sir Christopher Lee, a na sam koniec roku odszedł od nas Lemmy Kilmister.

28 IV 1948 - 12 III 2015
26 III 1931 - 27 II 2015
Odchodzenie idoli do lepszego świata przypomina trochę utratę kogoś bliskiego. Może nie aż w takim stopniu, gdy umiera członek rodziny czy nasz znajomy, którego przecież znamy od zawsze. Generalnie jednak jest czymś podobnym. Oni też z nami byli od zawsze. Wydawało by się, że nasze poznawanie kultury czy to literackiej, filmowej czy muzycznej pełne jest ludzi, których szanujemy, którzy także są z nami w jakimś stopniu od zawsze. Nie pamiętam kiedy usłyszałem po raz pierwszy nagrania B.B Kinga czy Motörhead, nie pamiętam kiedy po raz pierwszy na ekranie zobaczyłem Mistrza Lee i absolutnie zakochałem się w jego niesamowitym głębokim głosie, ani kiedy po raz pierwszy sięgnąłem po książkę Pratchetta (choć wydaje mi się, że w tym ostatnim przypadku jeszcze w gimnazjum). Byli przecież od zawsze. To dzięki nim poznawaliśmy niesamowite dźwięki muzyki od bluesa i hard rocka począwszy aż po cięższe odmiany, które same się nakierowały w naszych poszukiwaniach, ale przecież bez nich by ich nie było. Zwłaszcza gdy pomyślimy o Lemmym: któż nie zna takich kawałków jak "Rock Out", "Ace of Spades" czy "Orgasmatron" śpiewanych tym charakterystycznym szorstkim i przepitym głosem? Albo weźmy takiego Pratchetta: to dzięki niemu ponury świat wydawał się weselszy, a fantasy znane z Tolkiena czy Lewisa zyskało jeszcze bardziej przyziemny wymiar.

16 IX 1925 - 14 V 2015
Kiedy odchodzą z tego świata takie osoby umiera cząstka każdego z nas. Już nie będzie nowych płyt, ani filmów, ani książek. Nie będzie można ich spotkać, uścisnąć dłoni. Świat nigdy już nie będzie taki sam, bo nie będzie już drugich takich ludzi. Owszem, będą inni, jednak Ci ze starszych pokoleń, którzy w znaczący sposób zmienili postrzeganie muzyki, literatury czy filmu, pozostaną jedynie we wspomnieniach i w swoich dziełach. Nieśmiertelność bowiem nie polega na tym, że jesteśmy wieczni żyjąc pośród ludzi całego świata, bo na nim jesteśmy tylko na chwilę. Dla jednych ta chwila będzie dłuższa, a dla innych krótsza. Nieśmiertelność to pamięć o tych, którzy odeszli. W przypadku idoli i naszych Mistrzów to słuchanie płyt, które po sobie pozostawili, czytanie ich książek czy oglądanie filmów, w których zagrali. O tegorocznych zmarłych Mistrzach można powiedzieć, że trwale zapisali się w każdym z tych kulturowych aspektów. Tego nam nikt nie zabierze. Zawsze będą z nami, bo my będziemy o nich pamiętać. Że byli i że nadal z nami są. Nie fizycznie, ale duchowo. Towarzyszyć temu będzie ta pustka, smutek, że już ich nie ma, ale to także świetna refleksja nad tym co nam dali, ile dla nas znaczyli i nad tym, że i na nas gdzieś tam czeka koniec. 

27 V 1922 - 7 VI 2015
Świadomość, że gdzieś tam Śmierć sprawdza klepsydrę z naszym nazwiskiem lub nawet kolejnego Mistrza, że gdzieś tam będzie zapisane ostatnie słowo, że ktoś za nas wychyli szklankę dobrej whisky, że gdzieś po raz ostatni za jego życia usłyszymy czyjś głos, a przede wszystkim że ktoś po jego czy naszej śmierci uroni łezkę jest przewrotne. Ma nam to uświadamiać naszą kruchość, przemijalność. Nie ma bowiem ludzi nieśmiertelnych. Nieśmiertelność polega na tym, co zostawiamy po sobie. Nieważne jest to, czy są to rzeczy małe czy duże. Liczy się to, co zostanie po nas zapamiętane. To, co zostanie zapamiętane po naszych Mistrzach. Pod tym względem rok pięknisty wcale nie okazał się łaskawy, ale uświadomił coś innego. Uświadomił mi to, co dostałem od nieobecnych już pośród nas Mistrzów: dzięki Pratchettowi na świat częściej patrzę przez pryzmat groteski, dzięki B.B Kingowi doceniam piękno bluesa i potrafię jego melancholijne nuty znaleźć w innych gatunkach, dzięki Christopherowi Lee przeżyłem niesamowite przygody, zatopiłem się w świat symfonicznego metalu spod znaku Rhapsody Of Fire oraz uwierzyłem, że niezależnie od wieku można się swoją pasją i zaangażowaniem dzielić ze wszystkimi do samego końca, a od Lemmy'ego... tu ciężko właściwie coś powiedzieć, bo to, co chciał nam przekazać można znaleźć w jego utworach. Może to, że aby żyć trzeba przede wszystkim uwierzyć w samego siebie, nie oglądać się na innych, tylko robić swoje. Albo to, że alkohol, choć dobry nie zawsze jest rozwiązaniem. A może to, że aby być i żyć przede wszystkim trzeba być sobą i podobnie jak Lee rozpalać swoje marzenia do ostatnich dni, dawać kopa naszym bliskim i samym sobie.

24 XII 1945 - 28 XII 2015
Gdziekolwiek poszli będą z nami. Tuż obok, wystarczy tylko zatopić się w światy, które dla nas stworzyli - filmowe, literackie i muzyczne. Zwykli śmiertelnicy, którzy stali się nieśmiertelni przez swoją niezwykłość i sztukę, zaangażowanie i charyzmatyczne osobowości, będą bowiem żyć w nas za każdym razem gdy o nich pomyślimy, gdy sięgniemy po ich dzieła. Dziękuję, że ze mną/z nami byliście, że ze mną/z nami będziecie. Odpoczywajcie w pokoju!

Ps. Mistrz Dio znów będzie pił razem z Mistrzem Lemmym. Na zdrowie panowie!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz