środa, 16 grudnia 2015

Djent Me Część I: Northlane, Tesseract

Potrzebna by była taka samotnia, żeby móc wszystko osłuchać na czas...

Na niektóre płyty nie starczyło mi ani czasu, ani chęci, by napisać o nich pełen tekst. Ten los spotkał wszystkie tegoroczne premiery około djentowe czy deathcorowe, a było ich sporo - pięknisty wręcz w takie brzmienia obrodziło. W kilku częściowym zbiorczym cyklu "Djent Me", będącym okazjonalnym spin-offem "W niewielu słowach", znajdą się zarówno grupy znane, jak i te zupełnie świeże, a wciąż odkrywające w tym graniu ciekawe dźwięki i nietuzinkowe okołoprogresywne harmonie.

Na pierwszy ogień leci znany chyba wszystkim Tesseract oraz Northlane, o którym wciąż głośno się nie mówi.

1. Northlane - Node (2015)

Kolejni Australijczycy obok których obojętnie się przejść nie da. Trzeci studyjny krążek i pierwszy z nowym wokalistą Marcusem Bridge'em, który zastąpił Adriana Fitipaldesa, intryguje okładką, która nawiązuje do tych znanych z albumów Tesseract. Panowie grają solidny metalcore napędzany djentowymi soczystymi riffami i progresywnym sosem w nowoczesnym wydaniu.

W porównaniu do poprzednich albumów słychać nieco złagodzenia brzmienia, co w pewnym sensie dopadło w tym roku wszystkie zespoły grające w tym gatunku. Nie oznacza to jednak, że całość zdominowały łagodniejsze fragmenty, bo choćby w otwierającym "Soma" są one jedynie częścią wolniejszego, pochodowego, ale dość ostrego riffu gitary. Wolno, ale i melodyjnie jest w "Obelisk", w którym nie brakuje klimatu i niskich strojeń. Lekkość materiału w przypadku Northlane bynajmniej nie jest wadą, tym bardziej że dominantą jest tutaj metalcore, a niskie brzmienie gitar jest tak naprawdę dodatkiem - taki utwór tytułowy to przecież typowy kawałek metalcore'owy, niemal oklepany i banalny, a jednak słucha się go naprawdę dobrze. To samo się tyczy kolejnych numerów na "Node" więc ich opisywanie nieco mija się z celem.

Northlane pozostaje w cieniu swoich bardziej ekstremalnych kolegów, co wcale nie znaczy że są gorsi. Przystępne brzmienie świetnie łączy się tutaj zarówno z tradycyjnie pojmowanym metalcore'em, jak i niskim strojem gitar, który rewolucji nie wprowadza, ale wypada naprawdę dobrze. Warto poświęcić im trochę czasu, a Ci, którym się ich granie spodoba powinni też sięgnąć po wydanie instrumentalne. W swojej klasie to kawał porządnej i nie stroniącej od eksperymentów z dźwiękiem muzyki. Ocena: 8/10


2. Tesseract - Polaris (2015)

Trzeci (a właściwie piąty, jeśli jako pełne albumy liczyć "Concealing Fate" oraz "Perspective") album studyjny Brytyjczyków. Nieco zawiedzeni mogą być Ci, którym do gustu przypadły wokale Ashe O'Hary na "Altered State", bo do zespołu wrócił Daniel Tompkins, którego ostatnio można było usłyszeć na drugim albumie indyjskiego Skyharbor. Podobnie może niektórych zrazić kolorowa okładka, która odchodzi od figur przestrzennych, które dominowały na poprzednich krążkach Tesseract. A jak przedstawia się muzyka jaką tym razem proponują Brytyjczycy?

Na próżno szukać tutaj innowacji, także słychać delikatne złagodzenie brzmienia, ale samemu graniu niczego nie brakuje. Niskie, a w dodatku basowe brzmienie otwierającego "Dystopia" naprawdę jest w stanie porwać. Paradoksalnie złagodzenie brzmienia u Tesseract wywołuje inny efekt - zwiększa jego przystępność dla tych, którzy po takie granie nigdy by nie sięgnęli: bo za dziwne, bo za ciężkie i wokale nie takie. Tu co prawda nie ma co szukać growli czy harshu, bo Tompkins preferuje czysty wokal, ale przystępność  nigdy nie była najważniejszą cechą tego nurtu. Dodam jeszcze kilka przykładów: gatunkowo skręca się tutaj nawet bardziej w stronę post rocka czy alternatywnego grania wymieszanego z ambientem, co słychać w "Hexes". Łagodność brzmienia świetnie flirtuje tutaj z niskim strojem gitar w "Survival", który został wybrany jako jeden z dwóch promujących płytę. I jest to naprawdę dobry utwór, choć wcale nie będący ultra ciężką sieką czy popisem umiejętności muzyków. Niezwykle przyjemnie słucha się "Tourniquet", który zaczyna się akustycznym usypiaczem czujności. Świat byłby dużo piękniejszy jeśli muzykę pop tworzyłyby tylko zespoły pokroju Tesseracta - mamy tu wszystko: chwytliwą melodię, klimat, łagodne wręcz radiowe brzmienie i przede wszystkim nie jest podobne do miliona innych promowanych na siłę sezonowych gwiazdek. To samo zresztą można powiedzieć o wszystkich utworach z "Polaris" i bynajmniej nie uważam tego za wadę. Nie oznacza to jednak, że całkiem rezygnują z pokręconych dźwięków, co z kolei słychać w "Utopia", która choć nadal stosunkowo lekka, to zawiera bardziej rozbudowany riff jakiego w mainstreamie się nie uświadczy.

Tesseract nie tylko bawi się formułą, ale odważnie eksperymentuje z dźwiękami łącząc nowoczesne podejście do gitar z różnymi gatunkami muzyki, które nawet nie leżą w pobliżu djentu, progresywnego metalcore'u czy deathcore'u. W swoim gatunku jest to nie tylko płyta bardzo atrakcyjna i przyjemna, ale także mogąca dla wielu być furtką do takich brzmień, jeśli tylko odważą się po nią sięgnąć. Podoba mi się też to, że Tesseract nie powiela schematów kolegów i poprzednich płyt, a cały czas sięga po coś nowego i w rezultacie świeżego. Jednocześnie, choć nie jest to może najlepszy album Brytyjczyków, a wręcz można powiedzieć, że podobnie jak zachwyca, tak samo rozczarowuje, ale warto po niego sięgnąć, by doświadczyć różnych oblicz nowoczesnego metalu. Ocena: 8/10


Ciąg dalszy nastąpi...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz