poniedziałek, 28 grudnia 2015

Batushka - Litourgyia (2015)


O prawdziwej tożsamości Papy Emeritusa ze szwedzkiego Ghost wiedzą już chyba wszyscy, ale tożsamość muzyków kryjących się pod szyldem Batushki póki co znana jest tylko ich twórcom. O tej grupie nie wiadomo zupełnie nic - jedne źródła podają, że to projekt międzynarodowy, inne że rdzennie polski. Nie wiadomo też jak właściwie sklasyfikować ten debiutancki album - black metal to tylko punkt wyjścia, a do wszystkiego dodano doom metal, szczyptę shoegaze, awangardy i... prawosławne chorały. Czy rzeczywiście jest tak zaskakująco i świeżo?

Po raz kolejny muszę zauważyć, że współczesny black metal ma niewiele wspólnego z chropawym, garażowym brzmieniu wygrywanym na suszarce do włosów, grzebieniach i garnkach. Brzmienie tej płyty jest bardzo przystępne, dopracowane, wręcz miękkie. Wszystkie cechy tego gatunku zostały tutaj zachowane, jednak dużą wagą przykuto nie tyle do pełnego i wyrazistego brzmienia, ile do konceptu. Dodano bowiem tutaj chóry i mszalną otoczkę rodem z prawosławnej cerkwi. Czegoś takiego jeszcze w muzyce metalowej, a zwłaszcza black metalowej nie było. Wydawać by się mogło, że taki pomysł jest skazany na porażkę, nic jednak bardziej mylnego, podobnie jak miało to miejsce w przypadku równie zaskakującego wyrastającego na gruncie punk rocka Tau Cross, tak i tu jest nie tylko efekt zaskoczenia, ale i odkrywanie kolejnych elementów i warstw.

Uwagę zwraca już sama okładka, ewidentnie stylizowana na ikonę. Matka Boska i dzieciątko Jezus są tu jednak pozbawione twarzy co mogło by sugerować, że w ówczesnym świecie w którym znaczenie Kościoła słabnie nawet twarz istot boskich pozostaje czymś niewiadomym i nieznanym. Nazwa zespołu - Batushka - to nic innego jak "Ojciec" (albo w tym wypadku "pop"), a "Litourgyia" to "liturgia" albo "msza'. Razem z ikoną łączy się to w całość kontrowersyjną - bo sugerującą, że mamy do czynienia z czymś w rodzaju rozbudowanej mszy dla bezimiennych bogów bez twarzy, którym mogą być istoty z religii chrześcijańskiej jak i nawet samego satanizmu. Owa Matka Boska bez twarzy może być wszak rozpatrywana nawet jako personifikacja Szatana. Przejdźmy jednak do muzyki, która została podzielona na osiem części pod wspólnym tytułem "Yekteníya". Każda z nich odpowiada jednej części mszy (a przynajmniej może odpowiadać), a zatem mamy "Introitus", "Kyrie", "Sequens", "Offertorium, "Sanctus", "Benedidctus", "Agnus Dei" i "Communio".


Niewinne dzwoneczki (a może dźwięki kadzidła?) na początek, ale po chwili pojawia się wokal przywodzący na myśl zaśpiewy kapłanów uderza perkusja i potężna ściana riffów. Obok chórów, nie brakuje growlów i zmian tempa. Wolne, duszne brzmienia mieszają się tutaj z szybszymi partiami i charakterystycznymi zagrywkami gitar. Do tego niesamowity, z jednej strony hipnotyzujący, a z drugiej przytłaczający ogromem, gęsty klimat. W drugim jest jeszcze ciekawiej, nie tylko szybciej, ale także jeszcze potężniej i wręcz epicko. Ściany gitar i mocne partie perkusji dosłownie wbijają w fotel. Pośród nich pojawiają się melodyjne przerywniki, które pięknie kontrastują z jazdą bez trzymanki serwowaną przez tajemniczych kapłanów Batushki. W trzecim przychodzi odrobina uspokojenia w shoegaze'owej introdukcji, która już po chwili rozpędza się do kolejnej porcji ciężkich gitar i wielowarstwowej perkusji. Nieco wyrwany z doom metalu utwór czwarty zachwyca mroczną partią basu i świetnym chóralnym śpiewem oraz kapitalną atmosferą, która potężnie rozwija się w kolejnym uderzeniu.

W piątym znów na początku jest niewinnie, łagodnie (na tyle na ile może być w tym gatunku), po czym pojawia się kolejna fala ciężkich gitar, pędzącej perkusji i tony klimatu, które dosłownie wylewają się z głośników. Wytchnienia właściwie nie ma w szóstej kompozycji, w której wita nas kapitalny chór żeński i... a jakże! porcja szybkiej perkusji, gitarowych ścian i growli. Wszystko choć właściwie doskonale znane brzmi potężnie i świeżo, co stanowi ogromny atut debiutu Batushki, bowiem w tym gatunku (podobnie jak w wielu innych) o świeżości i oryginalności coraz częściej się zapomina. W siódmym znów jest odrobinę bardziej doomowo, duszniej i wolniej co daje znakomity efekt, nie tylko przytłoczenia ale i wyciszenia od szybszych partii (o ile w takim graniu można mówić o wyciszeniu, łagodniejszych fragmentach czy zwolnieniach). W przedostatnim także dzieje się naprawdę sporo, bo otwiera ją mgliste gitarowe wejście, które potężnie rozwija się do kolejnej dawki dusznych doomowych klimatów. Finał też zaczyna się delikatnie, wietrznie i duszno po czym następuje kolejne rozpędzenie. Tu następuje jakby podsumowanie całej płyty, ale nie ma mowy o tym, żeby powtarzalność miała przyćmić ciężar, dawkę emocji i kapitalnego klimatu. Po prostu miazga.


Debiut Batushki nie należy do płyt najłatwiejszych ani długich (chwała za niecałe trzy kwadranse, które naprawdę kopią tyłek), zwłaszcza dla tych, którzy black metalu w żadnej odsłonie nie trawią, ale jest to doskonały przykład geniuszu i powiewu świeżości. To płyta, która zachwyca brzmieniem, pomysłem i wykonawstwem. Nowoczesny black metal z operową otoczką prawosławnej mszy potrafi oczarować atmosferą, mnóstwem kapitalnych dźwięków oraz ilością odniesień zarówno do polskiej jak i zagranicznej sceny metalowej (tu coś z Fen, tam z Behemoth - żeby wymienić tylko dwa skojarzenia przychodzące mi do głowy). Nie mam też wątpliwości, że to jedna z najciekawszych premier roku pięknistego, której po prostu trzeba posłuchać i która mam nadzieję doczeka się równie intrygującej (może jeszcze bardziej rozbudowanej) kontynuacji. Ocena: 10/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz