Ampacity to grupa, która lubi zaskakiwać. Po znakomitym debiucie "Encounter One" sprzed dwóch lat, w ostatnim czasie zagrali serię energetyzujących koncertów z Mikołajem Trzaską, po czym niespodziewanie wrócili z drugą płytą. Na fali są teraz filmy o kosmosie i dzielnych astronautach lub astronautkach w rodzaju "Grawitacja", "Interstellar" czy ostatnio "Marsjanin", zaś Ampacity wspaniale przypomina, że w muzyce rockowej takie klimaty były od dawna. Sięgają nawet dalej, bo w korzenie literackie - do Lema i do Asimova...
Wiemy już z pierwszej płyty Ampacity co się dzieje z głową astronauty, jeśli zdjąć mu kask. Poznaliśmy nowe, doskonalsze oblicze Broken Betty, bo pustynie ustąpiły kosmosowi i była to dobra zmiana. Już tam spotkaliśmy Asimova. Jednak nie ma Asimova bez Lema i nie ma Lema bez Asimova. Pamiętając o tym można zagłębić się w kosmiczny świat dźwięków proponowanych na drugim albumie tych "wspaniałych astronautów". Znakomita jest już okładka na której astronauta wyraźnie krzyczy: "Hudson mamy problem!". Problemu jednak nie ma w warstwie kompozycyjnej czy brzmieniowej. Ten może się jedynie pojawić w samym odbiorze albumu, który do najłatwiejszych nie należy choćby z powodu wielowarstwowości i zupełnego braku wokali (co mi akurat bynajmniej nie przeszkadza, a wręcz przeciwnie sprawia, że płyta jest jeszcze lepsza).
"Niezwyciężony", krążownik drugiej klasy, największa jednostka, jaką dysponowała baza w konstelacji Liry, szedł fotonowym ciągiem przez skrajny kwadrant gwiazdozbioru. Osiemdziesięciu trzech ludzi załogi spało w tunelowym hibernatorze centralnego pokładu. Ponieważ rejs był stosunkowo krótki, zamiast pełnej hibernacji zastosowano pogłębiony sen, w którym temperatura nie opada poniżej dziesięciu stopni. W sterowni pracowały tylko automaty. W ich polu widzenia, na krzyżu celowniczym, leżała tarcza słońca, niewiele gorętszego od zwykłego czerwonego karła. (...)
Na najnowszej nagrywanej na setę płycie otrzymujemy pięć utworów o łącznym czasie trzech kwadransów, ale cóż to są za kwadranse! Na początek pytanie o życie według Douglasa Adamsa, czyli liczba "42", a także liczba atomowa molibdenu, obiekt na niebie Messier, galaktyka i planetoida Isis. Ponad dziesięciominutowy kolos, a w nim kapitalny początek, w którym dosłownie zostajemy wyrzuceni w przestrzeń kosmiczną. Fantastyczne rozwinięcie, w którym zachwyca praca gitar i perkusji, a także intensywne klawisze, które świetnie uzupełniają całość dodając tej podróży niepokojącego, nieco nerwowego charakteru. To nie jest tylko space rockowa jazda, ale czysta psychodeliczna jazda bez trzymanki, czy też raczej lot, bo przecież jesteśmy w kosmosie!
(...) Potem światełka zaczęły mrugać do siebie z pulpitów oblanych różem dalekiego słońca, które stało w środkowym ekranie. Taśmy ferromagnetyczne ruszyły, programy wpełzały powoli do wnętrza coraz to nowych aparatur, przełączniki krzesały iskry i prąd wpływał w przewody z buczeniem, którego nikt nie słyszał. Motory elektryczne, przezwyciężając opór od dawna zastygłych smarów, ruszyły i z basów wchodziły na wysoki jęk. Matowe sztaby kadmu wysuwały się z pomocniczych reaktorów, pompy magnetyczne tłoczyły płynny sód w wężownice chłodzenia, blachami rufowych pokładów poszło drżenie, a zarazem słaby chrobot we wnętrzu ścian, jak gdyby grasowały tam całe stada zwierzątek i stukały pazurkami o metal, zdradził, że ruchome sprawdziany samonaprawcze ruszyły już w wielokilometrową wędrówkę, aby kontrolować każde spojenie dźwigarów, szczelność kadłuba, całość metalowych złącz. Cały statek wypełniał się szmerami, ruchem, budząc się, i tylko jego załoga jeszcze spała. (...)
Równie kosmiczny jest drugi kolos, czyli "Propellerbrain". Najpierw mrożący krew w żyłach klawiszowo-gitarowy początek, który przepięknie się rozwija do ognistego, płynącego pasażu. Przejrzyste kosmiczne przejazdy łączą się tutaj z energetycznymi wejściami gitar, rozwinięciami i zwolnieniami, które po namyśle znów się rozpędzają. Nie trzeba słów, żeby jeszcze pełniej odbierać te dźwięki, bo wystarcza muzyka i nasza wyobraźnia, niezależnie czy wspomagana prozą Lema czy nasza własna. Nuda? Nie liczcie na nią - te dźwięki wciągają i poruszają każdym zgrzytem, piskiem, wizgiem i smugą dźwięku. Bo tak należałoby nazwać to, co znalazło się w tej niesamowitej kompozycji. Jestem pewien, że członkowie Hawkwind (z każdego okresu grupy) mogli by być z Ampacity dumni, że mają nie tylko godnych naśladowców, ale także kontynuatorów.
W obliczeniach był błąd. Nie przeszli nad atmosferą, ale zderzyli się z nią. Statek wbijał się w powietrze z grzmotem, od którego puchły bębenki. Rozpłaszczeni w legowiskach czuli dobijanie amortyzatorów, przednie ekrany zaszły płomieniem i zgasły, poduszka rozżarzonych gazów napierająca na dziób zatopiła zewnętrzne obiektywy, hamowanie było niedostateczne i opóźnione. Sterownię napełnił swąd rozgrzanej gumy, pod prasą deceleracji ślepli i głuchli, to był koniec, ale nawet tego nie mógł żaden pomyśleć, nie starczyło wszystkich sił, aby unieść klatkę piersiową, wciągnąć oddech, robiły to za nich do ostatka pracujące tlenopulsatory, wtłaczały w nich powietrze jak pękające balony. Nagle grzmot ucichł. (...)
Trzeci z nich to zaledwie sześciominutowy (z piętnastoma sekundami) "Molten Boron", czyli uspokajający, płynący wolny nastawiony na przestrzeń i niespieszne przeloty utwór, w którym niemal widzi się błyskające gwiazdy, mgławice, wychylające się zza nich planety i wielokolorowe pulsary. Po wyciszeniu wracają cięższe gitary i mroczne, niepokojące klawisze. "Planeta Eden", czyli numer inspirowany książką Lema to kapitalny przykład soundtracku do filmu, który nigdy nie powstał. Kapitalna praca perkusji, gęste brzmienie i te przerywane riffy to niemal kwintesencja mocnego początku powieści naszego Mistrza science-fiction. Jakże pięknie się ten utwór rozwija, gdy już osiąga atmosferę, a spalanie obejmuje pokręcone klawisze (wygrywające wezwanie sos), drapieżne przejazdy perkusji i rozświetlone gitarowe zagrywki i pompujące rurkami do płuc astronautów pogrążonych w hibernacji życiodajne solówki, rozpędzenia i rozwinięcia. Niemal jedenaście minut precyzyjnie skomponowanego piękna. Tu nie ma żadnego błędu, wszystko jest przemyślane i nie ma opcji żeby się nudzić. Po prostu trzeba to usłyszeć na własne uszy, a także zobaczyć na własne oczy i pozwolić im wyobraźnią dodawać obrazy, bo to niezwykle plastyczne granie.
O dziewiętnastej czasu pokładowego zeszedłem, mijając stojących wokół studni, po metalowych szczeblach do wnętrza zasobnika. Było w nim akurat tyle miejsca, aby unieść łokcie. Po wkręceniu końcówki w przewód wystający ze ściany skafander się wydął i odtąd nie mogłem już wykonać żadnego ruchu. Stałem - czy raczej wisiałem - w powietrznym łożu zespolony w jedną całość z metalową skorupą. (...)
Na koniec nieco ponad siedmiominutowy utwór tytułowy. Tu także nie brakuje przestrzennego, kosmicznego grania, ale także małego spojrzenia w pustynne początki tej grupy jeszcze pod poprzednim szyldem. Gitarowe rozwinięcie znów sunie przez uszy niczym rakieta penetrująca galaktyki w poszukiwaniu nowych form życia, galaktyk i zagubionych między nimi statków innych odkrywców. Poprzez iluminatory i jęk budzącej się do życia, a może już zasypiającej maszynerii, jeszcze widać tańczące błyski i ogniki rozpalającej się powierzchni statku kosmicznego, a astronauci śpiący w hibernatorach lub naprawiających ostatnie fragmenty swoich kosmicznych pojazdów z uśmiechem machają do każdego ze słuchaczy. Podróż w nieznane rejony, gdzie dotąd nie dotarł żaden człowiek jeszcze nigdy nie była tak cudowna, barwna i niesamowicie piękna.
(...) Odejść jednak znaczyło przekreślić tę, może nikłą, może w wyobraźni tylko istniejącą szansę, która ukrywała przyszłość. (...) Nie wiedziałem nic, trwając w niewzruszonej wierze, że nie minął czas okrutnych cudów.
Jeśli porwał Was "Encounter One" to "Superluminal" zrobi to jeszcze doskonalej. Najlepiej smakuje puszczony razem z poprzednikiem, ale obie płyty osobno również zaskakują i sprawiają, że na chwilę stajemy się astronautami. Ampacity perfekcyjnie bawi się tutaj konwencją, brzmieniem i uwagą słuchacza odnosząc się nie tylko do klasyki literatury, czy filmu, ale także do naszych skojarzeń i zapamiętanych dźwięków z takiego choćby Hawkwind, który w space rockowym graniu otworzył przestrzenie, które wciąż można zgłębiać i odkrywać w sposób tak piękny i niesamowity, budzący grozę i jednoczesny zachwyt, jak robi to Jan Galbas ze swoją niestrudzoną załogą. Podróż krążownika gwiezdnego "Ampacity" nie dobiega końca wraz z końcem krążka, bo zaczyna się za każdym razem od nowa z chwilą włączenia płyty. Ekrany znów zapełnią się koordynatami i raportami w kodzie zero jedynkowym, błysną kolorowe lampki, a iluminatory pokażą kolejne planety, które czekają na wędrowców. Pamiętajcie tylko, że w kosmosie nikt nie usłyszy Waszego krzyku, tutaj jesteście zdani sami na siebie i swoją bujną wyobraźnię. Wstyd nie znać! Ocena: 10/10
Fragmenty powieści Lema (zapisane kursywą) pochodzą z następujących dzieł: "Niezwyciężony" (dwa pierwsze), "Planeta Eden" (środkowy) oraz "Solaris" (dwa końcowe). Podaję je za wydaniami Biblioteki Gazety Wyborczej", które pojawiły się nakładem Agory w Warszawie w 2008 roku.
"Niezwyciężony", krążownik drugiej klasy, największa jednostka, jaką dysponowała baza w konstelacji Liry, szedł fotonowym ciągiem przez skrajny kwadrant gwiazdozbioru. Osiemdziesięciu trzech ludzi załogi spało w tunelowym hibernatorze centralnego pokładu. Ponieważ rejs był stosunkowo krótki, zamiast pełnej hibernacji zastosowano pogłębiony sen, w którym temperatura nie opada poniżej dziesięciu stopni. W sterowni pracowały tylko automaty. W ich polu widzenia, na krzyżu celowniczym, leżała tarcza słońca, niewiele gorętszego od zwykłego czerwonego karła. (...)
Na najnowszej nagrywanej na setę płycie otrzymujemy pięć utworów o łącznym czasie trzech kwadransów, ale cóż to są za kwadranse! Na początek pytanie o życie według Douglasa Adamsa, czyli liczba "42", a także liczba atomowa molibdenu, obiekt na niebie Messier, galaktyka i planetoida Isis. Ponad dziesięciominutowy kolos, a w nim kapitalny początek, w którym dosłownie zostajemy wyrzuceni w przestrzeń kosmiczną. Fantastyczne rozwinięcie, w którym zachwyca praca gitar i perkusji, a także intensywne klawisze, które świetnie uzupełniają całość dodając tej podróży niepokojącego, nieco nerwowego charakteru. To nie jest tylko space rockowa jazda, ale czysta psychodeliczna jazda bez trzymanki, czy też raczej lot, bo przecież jesteśmy w kosmosie!
(...) Potem światełka zaczęły mrugać do siebie z pulpitów oblanych różem dalekiego słońca, które stało w środkowym ekranie. Taśmy ferromagnetyczne ruszyły, programy wpełzały powoli do wnętrza coraz to nowych aparatur, przełączniki krzesały iskry i prąd wpływał w przewody z buczeniem, którego nikt nie słyszał. Motory elektryczne, przezwyciężając opór od dawna zastygłych smarów, ruszyły i z basów wchodziły na wysoki jęk. Matowe sztaby kadmu wysuwały się z pomocniczych reaktorów, pompy magnetyczne tłoczyły płynny sód w wężownice chłodzenia, blachami rufowych pokładów poszło drżenie, a zarazem słaby chrobot we wnętrzu ścian, jak gdyby grasowały tam całe stada zwierzątek i stukały pazurkami o metal, zdradził, że ruchome sprawdziany samonaprawcze ruszyły już w wielokilometrową wędrówkę, aby kontrolować każde spojenie dźwigarów, szczelność kadłuba, całość metalowych złącz. Cały statek wypełniał się szmerami, ruchem, budząc się, i tylko jego załoga jeszcze spała. (...)
Równie kosmiczny jest drugi kolos, czyli "Propellerbrain". Najpierw mrożący krew w żyłach klawiszowo-gitarowy początek, który przepięknie się rozwija do ognistego, płynącego pasażu. Przejrzyste kosmiczne przejazdy łączą się tutaj z energetycznymi wejściami gitar, rozwinięciami i zwolnieniami, które po namyśle znów się rozpędzają. Nie trzeba słów, żeby jeszcze pełniej odbierać te dźwięki, bo wystarcza muzyka i nasza wyobraźnia, niezależnie czy wspomagana prozą Lema czy nasza własna. Nuda? Nie liczcie na nią - te dźwięki wciągają i poruszają każdym zgrzytem, piskiem, wizgiem i smugą dźwięku. Bo tak należałoby nazwać to, co znalazło się w tej niesamowitej kompozycji. Jestem pewien, że członkowie Hawkwind (z każdego okresu grupy) mogli by być z Ampacity dumni, że mają nie tylko godnych naśladowców, ale także kontynuatorów.
W obliczeniach był błąd. Nie przeszli nad atmosferą, ale zderzyli się z nią. Statek wbijał się w powietrze z grzmotem, od którego puchły bębenki. Rozpłaszczeni w legowiskach czuli dobijanie amortyzatorów, przednie ekrany zaszły płomieniem i zgasły, poduszka rozżarzonych gazów napierająca na dziób zatopiła zewnętrzne obiektywy, hamowanie było niedostateczne i opóźnione. Sterownię napełnił swąd rozgrzanej gumy, pod prasą deceleracji ślepli i głuchli, to był koniec, ale nawet tego nie mógł żaden pomyśleć, nie starczyło wszystkich sił, aby unieść klatkę piersiową, wciągnąć oddech, robiły to za nich do ostatka pracujące tlenopulsatory, wtłaczały w nich powietrze jak pękające balony. Nagle grzmot ucichł. (...)
Trzeci z nich to zaledwie sześciominutowy (z piętnastoma sekundami) "Molten Boron", czyli uspokajający, płynący wolny nastawiony na przestrzeń i niespieszne przeloty utwór, w którym niemal widzi się błyskające gwiazdy, mgławice, wychylające się zza nich planety i wielokolorowe pulsary. Po wyciszeniu wracają cięższe gitary i mroczne, niepokojące klawisze. "Planeta Eden", czyli numer inspirowany książką Lema to kapitalny przykład soundtracku do filmu, który nigdy nie powstał. Kapitalna praca perkusji, gęste brzmienie i te przerywane riffy to niemal kwintesencja mocnego początku powieści naszego Mistrza science-fiction. Jakże pięknie się ten utwór rozwija, gdy już osiąga atmosferę, a spalanie obejmuje pokręcone klawisze (wygrywające wezwanie sos), drapieżne przejazdy perkusji i rozświetlone gitarowe zagrywki i pompujące rurkami do płuc astronautów pogrążonych w hibernacji życiodajne solówki, rozpędzenia i rozwinięcia. Niemal jedenaście minut precyzyjnie skomponowanego piękna. Tu nie ma żadnego błędu, wszystko jest przemyślane i nie ma opcji żeby się nudzić. Po prostu trzeba to usłyszeć na własne uszy, a także zobaczyć na własne oczy i pozwolić im wyobraźnią dodawać obrazy, bo to niezwykle plastyczne granie.
O dziewiętnastej czasu pokładowego zeszedłem, mijając stojących wokół studni, po metalowych szczeblach do wnętrza zasobnika. Było w nim akurat tyle miejsca, aby unieść łokcie. Po wkręceniu końcówki w przewód wystający ze ściany skafander się wydął i odtąd nie mogłem już wykonać żadnego ruchu. Stałem - czy raczej wisiałem - w powietrznym łożu zespolony w jedną całość z metalową skorupą. (...)
Na koniec nieco ponad siedmiominutowy utwór tytułowy. Tu także nie brakuje przestrzennego, kosmicznego grania, ale także małego spojrzenia w pustynne początki tej grupy jeszcze pod poprzednim szyldem. Gitarowe rozwinięcie znów sunie przez uszy niczym rakieta penetrująca galaktyki w poszukiwaniu nowych form życia, galaktyk i zagubionych między nimi statków innych odkrywców. Poprzez iluminatory i jęk budzącej się do życia, a może już zasypiającej maszynerii, jeszcze widać tańczące błyski i ogniki rozpalającej się powierzchni statku kosmicznego, a astronauci śpiący w hibernatorach lub naprawiających ostatnie fragmenty swoich kosmicznych pojazdów z uśmiechem machają do każdego ze słuchaczy. Podróż w nieznane rejony, gdzie dotąd nie dotarł żaden człowiek jeszcze nigdy nie była tak cudowna, barwna i niesamowicie piękna.
(...) Odejść jednak znaczyło przekreślić tę, może nikłą, może w wyobraźni tylko istniejącą szansę, która ukrywała przyszłość. (...) Nie wiedziałem nic, trwając w niewzruszonej wierze, że nie minął czas okrutnych cudów.
Jeśli porwał Was "Encounter One" to "Superluminal" zrobi to jeszcze doskonalej. Najlepiej smakuje puszczony razem z poprzednikiem, ale obie płyty osobno również zaskakują i sprawiają, że na chwilę stajemy się astronautami. Ampacity perfekcyjnie bawi się tutaj konwencją, brzmieniem i uwagą słuchacza odnosząc się nie tylko do klasyki literatury, czy filmu, ale także do naszych skojarzeń i zapamiętanych dźwięków z takiego choćby Hawkwind, który w space rockowym graniu otworzył przestrzenie, które wciąż można zgłębiać i odkrywać w sposób tak piękny i niesamowity, budzący grozę i jednoczesny zachwyt, jak robi to Jan Galbas ze swoją niestrudzoną załogą. Podróż krążownika gwiezdnego "Ampacity" nie dobiega końca wraz z końcem krążka, bo zaczyna się za każdym razem od nowa z chwilą włączenia płyty. Ekrany znów zapełnią się koordynatami i raportami w kodzie zero jedynkowym, błysną kolorowe lampki, a iluminatory pokażą kolejne planety, które czekają na wędrowców. Pamiętajcie tylko, że w kosmosie nikt nie usłyszy Waszego krzyku, tutaj jesteście zdani sami na siebie i swoją bujną wyobraźnię. Wstyd nie znać! Ocena: 10/10
Fragmenty powieści Lema (zapisane kursywą) pochodzą z następujących dzieł: "Niezwyciężony" (dwa pierwsze), "Planeta Eden" (środkowy) oraz "Solaris" (dwa końcowe). Podaję je za wydaniami Biblioteki Gazety Wyborczej", które pojawiły się nakładem Agory w Warszawie w 2008 roku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz