Andy Kehoe i jego leśny demon pasuje do pory roku i do grania... |
Na niektóre płyty nie starczyło mi ani czasu, ani chęci, by napisać o
nich pełen tekst. Ten los spotkał wszystkie tegoroczne premiery około
djentowe czy deathcorowe, a było ich sporo - pięknisty wręcz w takie
brzmienia obrodziło. W kilku częściowym zbiorczym cyklu "Djent Me",
będącym okazjonalnym spin-offem "W niewielu słowach", znajdą się zarówno
grupy znane, jak i te zupełnie świeże, a wciąż odkrywające w tym graniu
ciekawe dźwięki i nietuzinkowe okołoprogresywne harmonie.
W drugiej części czas na Born of Osiris, które postanowiło poeksperymentować oraz pełnometrażowy debiut zaskakującego Rest Among Ruins Mike'a Semesky'ego znanego z Intervals...
1. Born of Osiris - Soul Sphere (2015)
Amerykanie
uderzyli w tym roku czwartym albumem studyjnym, który w pewnym sensie
jest wręcz rewolucyjny w ramach swego gatunku. Otóż intensywniej
wykorzystuje się tutaj orkiestrowe dodatki, wpisuje się jednocześnie w
trend łagodzenia brzmienia i przy tym nie rezygnuje z ekstremalnego,
charakterystycznego rysu. Co zatem słychać u Ozyrysa?
Otwiera "The Other Half Of Me", w którym wyraźnie słychać złagodzenie brzmienia, ale do i tak ciężkich gitar doszły industrialne zagrywki klawiszy i orkiestry, co daje nieco pompatyczny efekt, ale bynajmniej nie odpychający. Efektownie wypada też "Throw Me In the Jungle", którym nie pogardziłaby żadna grupa metalcore'owa. Nie brakuje tutaj ani melodii, ani ciężaru, choć muszę przyznać, że brakuje mi trochę tego poczucia zgniatania wnętrzności jakie towarzyszyło mi przy słuchaniu wcześniejszych krążków. Nieco ciężej, ale i tak jak na Born of Osiris bardzo łagodnie jest w "Free Fall". Charakterystyczne deathcore'owe gitarowe riffy świetnie łączą się z orkiestracją w "Illuminate", w którym głowa sama kołysze się w rytm. Bardziej w duchu wcześniejszych nagrań jest świetny "The Sleeping and The Dead", który też co prawda jest dość łagodny, ale nieco oszczędniej sięgnięto w nim po dodatki - orkiestrowe tło pojawia się dopiero na finał. Bardzo ciekawie brzmi "Tidebinder". Industrialne tłumienia, orkiestra i nisko strojone riffy naprawdę potrafi wbić w fotel, choć ponownie brakuje bardziej pokręconych i mocniejszych dźwięków. Nietypowo zaczyna się "Resilience", po czym następuje uderzenie. Szkoda tylko, że nie ma tu tego samego ciężaru co na poprzednich wydawnictwach. Znakomicie wypada "Goddess of the Dawn", w którym nie brakuje ciężaru, mocnych riffów i melodii, a zarazem większej przystępności. O palpitacje serca może przyprawić "The Louder the Sound, the More We All Believe" - gdyby nie ciężki riff, można by wręcz powiedzieć, że dzięki tłu to kawałek taneczny. Zdziwienie i niesmak szybko zmywa świetny "Warlords", gdzie ponownie przypominają się wcześniejsze dokonania. Całość może nawet przypominać zapomnianą już nieco duńską kapelę Mnemic, która miejscami brzmiała bardzo podobnie. Orkiestra nadaje niemal filmowego wymiaru w "River of Times", gdzie nie brakuje jednak charakterystycznych riffów czy zmian tempa na perkusji. Bardzo dobrze wypada też finałowy ciężki "The Composer", w którym choć też jest miejscami zbyt lekko (industrialna końcówka), jest jednym z najbardziej mocarnych numerów na tym albumie.
Ortodoksyjni fani deathcore'u będą zaskoczeni, a nawet zawiedzeni. Born of Osiris nie nagrał kolejnego takiego samego materiału, a postanowił poeksperymentować - nie tylko z przystępnością, ale także z otoczką towarzyszącej ich pomysłom. Nowy album zawiera sporo symfoniki, filmowego klimatu i choć nie jest to materiał równie pokręcony co wcześniejsze to i tak bardzo interesujący. Jestem pewien, że przysporzy im nowych wielbicieli, którzy po takie granie dopiero sięgają. Szkoda tylko, że dodatki przyćmiewają ciężar jakim Born of Osiris się od samego początku charakteryzował. Ocena: 8/10
2. Rest Among Ruins - Fugue (2015)
Były wokalista Intervals, Mike Semesky krótko po odejściu z kanadyjskiego zespołu założył własny projekt, który w lutym debiutował pełnometrażowym krążkiem "Fugue". Semesky wymieszał djent i deathcore z klasycznym shredowaniem, co dało piorunujący efekt. Ciężar i pokręcone melodie charakterystyczne dla tego grania zbliżyły je wręcz do... power metalu. Nie oznacza to jednak, że wyszło przaśnie czy tragikomicznie, bowiem ten album to jedna z najciekawszych (najlepszych?) w roku pięknistym premiera w swoim nurcie.
Znakomity jest melodyjny wstęp w "Beyond the Storm", który przypomina Intervals zderzone z Times Of Grace Dutkiewicza z Killswitch Engage. Kapitalnie brzmią też tutaj naprzemienne i łączące się ze sobą czyste i growlowane wokale. Niezwykle nowocześnie i świeżo jest w drugim utworze "In Another's Skin". Lekkie brzmienie łączy się tutaj z porządnym uderzeniem i zróżnicowanymi połamańcami. Melodyjnością, płynnością i łamańcami zachwyca "Before You Speak", nie brakuje tego samego w świetnym "Sign to Surrender". Metalcore wymieszany z alternatywnym metalem to w pewnym sensie najprościej opisane to, co można usłyszeć w kolejnym, zatytułowanym "Bled Letter". Lżejsze granie czeka nas też w "In Focus", ale mamy tu znakomitą partię basu i zróżnicowane popisy wokalne, którymi można nawet bawić się z publicznością w trakcie koncertu - rzecz raczej niespotykana przy tej muzyce. Cięższe i mocno podrasowane klasycznie pojętym shredem riffy pojawiają się w bardzo dobrym "Reach the Edge" z gościnnym udziałem wokalistki Aleki Farhy. W "Nothing Else" znów nie brakuje kapitalnych melodii, ciekawych riffów i ciężaru, a jednocześnie brzmienia, dzięki któremu całość wchodzi lekko i przyjemnie. Tempo nie siada ani na moment także w kolejnych. "Cleanse the Sky" to znakomity przykład jak połączyć djentowe riffy z alternatywnym, przystępnym graniem, nie tracąc nic z ekstremum, które wszak jest wpisane w ten nurt. Jednym z moich faworytów (choć właściwie mógłbym to powiedzieć o całym albumie) jest "Sirens City", który zaczyna się od łagodnego usypiania czujności, a następnie przepięknie się rozwijającego, płynąco i niegwałtownie, a jednocześnie powalając przyspieszeniem. Mocniej, bardziej djentowo, a miejscami nawet deathcore'owo jest w świetnym "Everyone Glowing Home". Po nim szybko wskakuje efektowny "Guide My Way" oraz "Stranded in the Balcony". A na koniec monumentalny jedenastominutowy utwór tytułowy - coś pięknego.
Ktoś napisał, że Rest Among Ruins to zespół, który stanowi zagrożenie dla Periphery. Zdecydowanie jest coś w tym, choć wydaje się że oba po prostu będą robić swoje, bo każdy przedstawia nieco inne podejście i wartości. "Fugue" to album bardzo odważny, nowoczesny, świeży i zróżnicowany. Taki, który połyka się i zaraz włącza od nowa. Ponad siedemdziesiąt minut grania w tym gatunku mogło by być katorgą, ale tutaj nie ma co liczyć na znużenie czy ból głowy od nadmiaru niskich strojeń. Semesky stworzył arcydzieło i liczę na to, że następny album powstanie szybciej niż za siedem lat (tyle czasu kazał czekać po nagraniu epki "The Depths") i będzie równie udany. "Fugue" trzeba usłyszeć, znać i do niego wracać - bo to po prostu jest mistrzostwo techniki, stylu i pomysłu na siebie i energii. Ocena: 10/10
Ciąg dalszy nastąpi...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz