Kolejny rok za nami i znów trzeba zrobić podsumowanie. Tym razem formułę zaproponował redaktor Chamera więc w zestawieniu znajdziecie subiektywny wybór najlepszych płyt, rozczarowań oraz nadziei na nowy 2016 rok, który będzie się nazywał dwa tysiące szczodry. Pięknisty obfitował w płyty, choć odnoszę wrażenie, że było ich mniej niż w szczerym. Nie zabrakło znakomitych koncertów zarówno na początku, jak i na samym końcu minionego roku. W zestawieniu jednak ograniczę się do kilku płyt, niekoniecznie najbardziej wyczekiwanych, bo przecież nie obyło się bez niespodzianek. Zaczynamy!
Najlepsze płyty:
8. Batushka - Litourgyia
Płyta, która pojawiła się nagle i niespodziewanie i jest na tyle interesująca, że szerszy tekst na pewno się pojawi. O samym zespole nie wiadomo nic - ani czy to polska grupa, czy międzynarodowa, ani skąd są poszczególni muzycy. Sam pomysł zaś, by połączyć black metal z otoczką prawosławnej mszy jest na tyleż kontrowersyjny, ile naprawdę intrygujący. Wstyd nie znać.
7. Mairlyn Mason - The Pale Emperor
Mistrz Mason wrócił w wielkim stylu. Na najnowszej płycie właściwie na próżno szukać nowości, ale odświeżenie industrialnej stylistyki za którą kiedyś się tego swego czasu kontrowersyjnego muzyka kochało z bluesową polewką wyszło znakomicie. Lubię do niej wracać, a w momencie pojawienia się praktycznie nie wychodziła z mojego odtwarzacza.
6. Riverside - Love, Fear And The Time Machine
Płyta tyleż zachwycająca, co rozczarowująca. Nie ma tutaj drapieżnych riffów, próżno szukać galopad czy rozbudowanych form. Mariusz Duda z zespołem postawił tym razem na prostotę, melancholię, wyciszenie i kontemplację. Jedni twierdzą, że to ich ostatni album, ale ja uważam, że szóstym dopiero się rozkręcają, a czas pokaże co przyszykują następnym razem.
5. The Tangent - A Spark In The Aether: The Music That Died Alone Volume Two/Kingcrow - Eidos
Ósma płyta tej wciąż mało znanej, ale cenionej grupy nie jest ich najlepszą, ale i tak jest bardzo udana. Swoboda, piękne melodie, połamańce i wyciszenia - w zasadzie wszystko czego należy szukać w rocku progresywnym. Warta uwagi nie tylko wielbicieli takich brzmień, ale także wszystkich tych, którzy cenią sobie wysmakowane granie pełne odniesień do klasyki, a jednocześnie brzmiące świeżo i na przekór ramom - nowocześnie.
Miejsce ex-aequo z The Tangent zajmie włoski Kingcrow ze swoim "Eidos". Zaskakująca minimalizmem i siłą przekazu okładka, a pod znakomitą warstwą muzyczną i brzmieniową kryje
się bowiem gorzka krytyka
społeczeństwa, dążenia do samorealizacji, pogoni za wirtualnym światem,
który coraz bardziej nas osacza i definiuje co w naszym życiu jest
ważniejsze. "Eidos" to płyta przemyślana i pokazująca, że Kingcrow ma na
siebie pomysł, że to już w pełni dojrzała formacja. Podobnie też jak
dwa poprzednie, bardzo udane krążki, tak i ten trzyma wysoki poziom.
Wstyd nie znać!
4. Whitewater - Small Town Violence
Polsko-brytyjska rockowa petarda. Trzech chłopaków ze śremskiej grupy K-I-W-I i Jason Barwick z zespołu The Brew połączyli siły by stworzyć energetyczną, pełną dźwięków płytę, która brutalnie potrafi zabrać z życia dokładnie trzy kwadranse.
3. Anekdoten - Until All the Ghosts Are Gone
Fascynujący Szwedzi zakochani w King Crimson i bodaj ich najciekawsza płyta, która zabiera w podróż tam, gdzie King Crimson już nie wróci. Nie jest to muzyka łatwa, dla niektórych może bowiem się wydać wręcz
nudna, czy też nawet odtwórcza, ale warto dać jej szansę. Nie ma tu
miejsca na zbędne dźwięki, na słodzenie, ani zbędny ciężar. To, co najbardziej w niej zachwyca to perfekcyjne wykonanie, klimat i ogromne wyczucie w łączeniu stylistyki kultowej grupy z nowoczesnym brzmieniem i pomysłem na samych siebie.
2. Tau Cross - Tau Cross
Konglomerat stylistycznych światów i brzmień. Pełne zaangażowania teksty, pozbawione jednak punkowej demagogi, zaserwowane z poetycką
wrażliwością i wymieszane z energetyczną i liryczną zarazem warstwą
muzyczną, której nie da się jednoznacznie zaszufladkować, z zachowaniem
surowizny przysługującej punkowi i z wykorzystaniem nowoczesnej
technologii, tak by brzmiało to świeżo i porywająco. To powinno się nie
udać, a jednak udało się znakomicie. Płyta do której wracałem często i do której wracać będę - Wy też będziecie jeśli tylko dacie się porwać tym dźwiękom. Wstyd nie znać.
1. State Urge - Confrontation
Pierwsza i chyba najważniejsza płyta tego roku. Płyta dojrzała, przemyślana i dopracowana w każdym szczególe - od oprawy graficznej po dźwięki na niej zawarte. Konsekwencja z jaką gdyńska grupa buduje swój mały muzyczny świat jest godna podziwu, a tą płytą udowodnili, że mimo młodego wieku można tworzyć płyty, które poruszają do głębi i zostają ze słuchaczem na długo. Dziś to się rzadko udaje, ale jeśli rezultatem jest materiał pokroju "Confrontation" to tym bardziej jestem ciekaw co State Urge przyniesie przyszłość. Jeśli jeszcze nie znacie, to koniecznie posłuchajcie.
Rozczarowania:
8. Ghost - Meliora
Papa Emeritus III i Bezimienni Ghoule na swoim trzecim dziele zdecydowanie nie zachwycili. Owszem płyta ma kilka świetnych momentów, ale jakoś zabrakło mi tutaj żartobliwej otoczki, która tutaj ginie pośród odgrzewanych pomysłów i próby łagodzenia brzmienia w kierunku bardziej popowym niż metalowym. Czasu nie szkoda, ale były ciekawsze płyty w roku minionym.
8. Ghost - Meliora
Papa Emeritus III i Bezimienni Ghoule na swoim trzecim dziele zdecydowanie nie zachwycili. Owszem płyta ma kilka świetnych momentów, ale jakoś zabrakło mi tutaj żartobliwej otoczki, która tutaj ginie pośród odgrzewanych pomysłów i próby łagodzenia brzmienia w kierunku bardziej popowym niż metalowym. Czasu nie szkoda, ale były ciekawsze płyty w roku minionym.
7. Frontside - Prawie Martwy
Przykład płyty, która doskonale pokazuje, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Poprzedni, zaskakujący "Sprawa Jest Osobista", był czymś w rodzaju żartu, bo dla zespołu metalcore'owego był woltą stylistyczną, zabawą konwencją i żartem, który był w niesmak ortodoksyjnym fanom. Problem nie tkwił w jakości tamtego materiału, tylko w efekcie zaskoczenia. Jego duchowy kontynuator "Prawie Martwy" to bowiem zbiór niedorobionych numerów, w których żartu nie starczyło nawet na pijackie manewry w "Lubię pić". Szkoda czasu.
6. Neony - Uniform
Sztywny mundurek wrocławskich Neonów. Oczywiście, w porównaniu z "Niewolnikami Weekendu" jest nawet lepsza, bo dojrzalsza,
bardziej spójna brzmieniowo i przede wszystkim świetnie napisana pod
względem tekstów. Jej najpoważniejszą wadą jest jednak dalszy brak
własnej tożsamości, słuchając jej można bowiem odnieść wrażenie silnego i
kompletnie niepotrzebnego recyklingu.
5. Muse - Drones
"The 2nd Law", które w całości było po prostu znakomite to to nie jest. Bellamy z ekipą poszli na swoim siódmym albumie studyjnym na łatwiznę.
Najlepsze numery rzucili na rybkę jeszcze przed wydaniem płyty, na samym
wydawnictwie umieścili je na początku, a następnie dorzucili kilka
numerów, które są bardziej szkicami, odrzutami z sesji i zbiorem
pomysłów na które nie starczyło czasu. Ponadto nawet najlepsze utwory na
"Drones" mają za zadanie pogrywać z naszymi uczuciami na zasadzie
"łykniecie wszystko, co Wam podamy", cz nawet "polecicie tak, jak
zostaniecie pokierowani" - jak tytułowe drony. W żadnym wypadku nie jest
to zły album, bo zwłaszcza jego pierwsza połowa to znakomita zabawa i
dawka świetnych, energetycznych kawałków, jednak jak na Muse jest to
krok w tył, bo z zespołu który wypracowawszy własny styl zaczął
poszukiwać nowych brzmień postanowił nagrać płytę, która udobrucha tych,
którym nowe oblicze się nie podobało. Efekt? Odwrotny do zamierzonego.
4. Luca Turilli's Rhapsody - Prometheus: Symphonia Ignis Divinus
Rozdmuchany i przesadzony, koszmarnie nudny bubel od Turilliego i jego wersji Rhapsody. O ile "Ascending to Infinty" przy podobnym ładunku emocjonalnym stanowił
twórcze rozwiniecie pomysłów z ostatnich płyt Rhapsody (Of Fire), o
tyle na najnowszym jest wszystkiego za dużo - zarówno pod względem
efektów i dodatków, ale także czasu. Gdyby "Prometheusa" skrócić o
jakieś dwadzieścia, może nawet trzydzieści minut i nawtykać mniej
orkiestry, elektroniki i odniesień, które nie łączą się w żadną
konkretną całość album byłby bardziej spójny i znacznie lepiej by się go
słuchało, tymczasem już na początku słuchacz usypia, a po przesłuchaniu
całości niewiele w głowie zostaje. Strata czasu i mnóstwo zawiedzionych
nadziei.
3. Civil War - Gods & Generals
Mówi się, że to druga płyta pokazuje ile jest wart dany zespół. W myśl tej zasady grupa dawnych muzyków szwedzkiego Sabatona nagrała płytę... złą, nudną i pozbawioną czegokolwiek co mogłoby przykuć uwagę na dłużej. Powtarzalność i wokal Johanssona, który przy mikrofonie dosłownie umiera, to nie jedyna bolączka tego albumu: schemat goni schemat, a chwytliwe refreny nie są chwytliwe już w momencie ich pierwszego usłyszenia. Zdecydowanie coś tutaj nie zagrało i bynajmniej nie mam na myśli tylko i wyłącznie plastikowego brzmienia i podniosłości, która której po prostu tutaj brakuje.
2. Soulfly - Archangel
Dziesiąty
album grupy, czy tez raczej interesu rodzinnego, Maxa Cavalery, która
poza niezłą okładką i dla odmiany krótkim czasem trwania ma niewiele do
zaoferowania. Kawałki napisane na kolanie, na szybko i pozbawione
pomysłów i napompowane brzmieniem, które tylko pogarsza efekt. Cavalera
dowodzi tutaj swojego totalnego wypalenia, zdziadzienia i
braku szacunku nie tylko do swoich fanów, ale także samego siebie.
1. Iron Maiden - The Book of Souls
Iron Maiden nie musi niczego już nikomu udowadniać, jednak oczekuje się po nich czegoś więcej niż dwu płytowego bubla. Utwory, które się tutaj znalazły to wymęczone i głównie wydłużane ponad miarę utwory, których nie da się słuchać nawet jako brzęczydło w tle. Nie pomogło puszczanie oczka do fanów, ani znakomita minimalistyczna okładka. Mimo dość wysokiej noty w recenzji, nigdy więcej po ten krążek nie sięgnąłem i wcale nie zamierzam. Ten album to bowiem łabędzi śpiew wielkiego zespołu, a Eddie
zdecydowanie znika w czerni okładki dając do zrozumienia - że to już
koniec.
Nadzieje na przyszły rok:
5. Epica
Siódmy albo ósmy (w zależności czy liczyć ze "Score - The Epic Journey" czy nie) album Holendrów z niesamowitą Simone Simmons. Album będzie porządny, w to nie mam żadnych wątpliwości, ale bardzo bym chciał by wreszcie przyjechali do Trójmiasta, bo ciągle grają tylko na południu Polski, zwłaszcza w Krakowie, co zaczyna być wręcz nudne.
5. Epica
Siódmy albo ósmy (w zależności czy liczyć ze "Score - The Epic Journey" czy nie) album Holendrów z niesamowitą Simone Simmons. Album będzie porządny, w to nie mam żadnych wątpliwości, ale bardzo bym chciał by wreszcie przyjechali do Trójmiasta, bo ciągle grają tylko na południu Polski, zwłaszcza w Krakowie, co zaczyna być wręcz nudne.
4. Tool
Fani tej grupy nie mają lekko. O piątym albumie Toola nie wiadomo praktycznie nic, nie jest nawet pewne, że powstaje. Przypuszczenia, że pojawi się w tym roku zapewne są tak samo płonne jak te, które miałem w zeszłym już roku - album się nie pojawił. Wciąż wierzę, że ten album prędzej czy później się pojawi i to w najbardziej nieoczekiwanym momencie, a z drugiej strony nie chce mi się wierzyć, że naprawdę każą czekać ponad dwadzieścia siedem lat na następcę "10,000 days". Może doczekamy się go właśnie w tym roku?
3. Rhapsody Of Fire - Into the Legend
Włosi z oryginalnego Rhapsody, z którego Turilli odszedł do swojego szykują się do wydania drugiego po rozłamie albumu. Tym razem tendencja zdaje się być odwrócona, bo single zapowiadają album znacznie ciekawszy niż ten, którym uraczył nas w minionym roku Luca czy nieco wcześniej Rhapsody Of Fire właśnie.
2. Megadeth - Dystopia
Rudzielec po raz kolejny zmienił skład swojego zespołu i wszystko wskazuje na to, że znów wróci do formy i znów pokaże środkowy palec swoim byłym kolegom z Metalliki. Oba single nastrajają na piętnasty krążek Megadeth bardzo optymistycznie.
1. Dream Theater - The Astonishing
Ambitny powrót legendy metalu progresywnego do koncept albumów zaplanowany jako wydawnictwo dwu płytowe i w dodatku z rozplanowanym w najmniejszym szczególe futurystycznym, utopijnym świecie, o którym trzynasty krążek grupy ma opowiadać nastraja optymistycznie, ale zarazem skłania do pytań w rodzaju "czy warto czekać?". Jedni oczywiście już mają gotową odpowiedź, a inni czekają i wypowiedzą się jak usłyszą. Należę do tych drugich. Pełen optymizmu i jednoczesnych obaw czekałem i szedłem do kina na siódmy epizod "Gwiezdnych Wojen" i nie zawiodłem się. W przypadku Dream Theater zawsze odczuwam ten sam rodzaj wyczekiwania, tylko czekanie tym (razem) jest krótsze! Wszak płyta lada moment...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz