sobota, 19 grudnia 2015

Djent Me Część III: Veil Of Maya, Thy Art Is Murder

Kehoe raz jeszcze i trzecia odsłona "Djent Me".

Na niektóre płyty nie starczyło mi ani czasu, ani chęci, by napisać o nich pełen tekst. Ten los spotkał wszystkie tegoroczne premiery około djentowe czy deathcorowe, a było ich sporo - pięknisty wręcz w takie brzmienia obrodziło. W kilku częściowym zbiorczym cyklu "Djent Me", będącym okazjonalnym spin-offem "W niewielu słowach", znajdą się zarówno grupy znane, jak i te zupełnie świeże, a wciąż odkrywające w tym graniu ciekawe dźwięki i nietuzinkowe okołoprogresywne harmonie. 

W trzeciej odsłonie przyjrzymy się piątemu albumowi Amerykanów z Veil Of Maya na którym debiutuje nowy wokalista Lukas Magyar oraz kolejnych Australijczyków, tym razem z grupy Thy Art Is Murder, którzy zrealizowali swój trzeci krążek prezentujący dość brutalną wizję deathcore'u...

1. Veil Of Maya - Matriarch (2015)

Łagodzenie brzmienia dopadło także Veil Of Maya, które choć nie odcięło się od korzeni całkowicie postawiło na granie bardziej przystępne niż wcześniej i dodało do swojej twórczości... czyste wokale. To także pierwszy album z trzecim już wokalistą grupy Lukasem Magyarem, który zastąpił Brandona Butlera. Czy to właściwy kierunek dla tego zespołu?

Pierwsze wrażenie jest bardzo dobre, bo w "Nyu" uderza świetny riff, perkusja z mnóstwem blastów i growl, które wcale nie jest gorszy od poprzedniego. Znakomicie wypada też utwór drugi zatytułowany "Leeloo" - złagodzenia wręcz ani śladu, nawet w środkowej części utworu, która kontrastuje z rwanymi riffami i mocnymi uderzeniami perkusji. Bardziej melodyjny "Ellie" zwiastuje już nieco inne podejście, choć wciąż dominują w nich charakterystyczne nisko strojone brzmienia, to metalcore'owy kontrast z czystym wokalem może niektórych przyprawić o palpitacje serca - a to dopiero początek. Prawie nic tego złagodzenia nie zwiastuje świetny kawałek "Lucy" i wtedy znienacka przychodzi zwolnienie i można poczuć się trochę nieswojo. Nie ma tragedii, ale jakoś średnio mi to pasuje do Veil Of Maya. Na szczęście szybko następuje przyspieszenie z interesującym industrialnym zwieńczeniem, które płynnie przechodzi w ciężkie brzmienie "Mikasa". Tu także pojawia się lekki wokal, ale nie jest tak, że dominuje. Dobrze brzmi "Aeris", ale towarzyszy mu wrażenie silnego deja-vu i właśnie owego złagodzenia brzmienia (zwłaszcza dziwnie wypadającego w końcówce), w którym ginie agresja tak charakterystyczna dla tej grupy. Niby cięte riffy i growle wracają w "Three-Fifty", ale obok nich znów pojawiają się czyste linie. Melodyjnie i z łągodnymi fragmentami jest też w "Phoenix", choć nie brakuje tutaj świetnych riffów, tempa i elektronicznych wstawek. Utwór tytułowy to instrumentalny i trochę niepotrzebny ambiento-podobny przerywnik, który w pewnym sensie wprowadza do bardzo dobrego ciężkiego "Teleute", w którym jednak bliżej do melodyjnego death metalu niż deathcore'u (i to mimo genialnego pełnego dysonansów finału). W "Daenerys" jest już nieco spokojniej, choć nie brakuje ciętych riffów i licznych zmian tempa. Nieco rozczarowuje finałowa kompozycja "Lisbeth", która mimo charakterystycznych dla gatunku harmonii, z czystymi wokalami przypomina raczej cyrk wytatuowanych nastolatków z zespołów, których nazwy nawet nie jestem powtórzyć.

Najnowszy krążek Veil Of Maya jest udany, choć w porównaniu do wcześniejszych jest przystępniejszy co słychać nie tylko w czystych wokalach, ale i zdecydowanym uproszczeniu formuły dźwiękowej. W pewnym sensie konceptualny materiał, bo tytułami powiązany z różnymi kulturowymi typami matek i kobiet jak choćby Nyu (anime "Elfen Lied"), Daenerys (Targaryen z "Gry o tron") czy Lisbeth (jak sądzę Salander z "Milennium" Larssona), jednak potrafi też mocno zawieść. "Matriarch" jest odtwórczy i nie kopie tak jak powinien. Paradoks polega na tym, że poprzedni album "Eclipse" z 2012 produkowany przez Mishę Mansoor z Periphery, nie brzmiał jak zespół wspomnianego, a tu odniosłem wrażenie wręcz próby udawania, że Veil Of Maya jest drugim Periphery. Trochę niepotrzebnie. Ocena: 8/10


2. Thy Art Is Murder - Holy War (2015)


Na łatwiznę bynajmniej nie idą Australijczycy z Thy Art Is Murder, którzy nie tylko nie zrezygnowali z charakterystycznej dla gatunku agresji, ale i swojego antychrześcijańskiego wizerunku, co dla wielu od razu zdyskredytuje i zniechęci do poznania. "Holy War" to ich czwarte wydawnictwo, ale trzecie pełnometrażowe.

Bezkompromisowo, bo mówimy tu także o brzmieniu, jest już w otwierającym "Absolute Genocide", który choć zaczyna się powoli to od początku jest gęsto, a już po chwili odpowiednio ciężko. Solidnie, bardzo ciężko, wręcz brutalnie jest w "Light Bearer" - jest melodyjnie, ale nie ma tu ani chwili wytchnienia, ani żadnych czystych wokali. Trzeci utwór to kawałek tytułowy, w którym także nie spuszczają z tonu. Znakomicie wypada "Coffin Dragger", w którym riffy potrafią dosłownie pociąć na plasterki. Szybko pojawiający się po nim "Fur And Claw" zachwyca zarówno tempem, jak i zróżnicowanymi gitarowymi partiami, które wgniatają w fotel. W "Deliver Us to Evil" jest nieco wolniej i duszniej, ale nie ma mowy o spokojniejszych dźwiękach. Czołgiem jest też kolejny, bardzo dobry "Emptiness", który wpierw wynurza się z mgły, a potem uderza ze wszystkich stron. Nie owijają w bawełnę także w następnym kawałku, zatytułowanym "Violent Reckoning", w którym nie brakuje zarówno rwanych riffów, blastowanych uderzeń, przerw jak i wolnych, dusznych zwolnień, które po chwili znów przyspieszają w kapitalną nisko strojoną siekę. Znakomicie wypada po nim wolny początek "Child Of Sorrow", który już po chwili brutalnie się rozkręca do pokręconego i szybkiego pełnego dysonansów grania. Bardzo wolny, wręcz doomowy początek czeka w "Naked And Cold", który kończy podstawową wersję płyty. Tu jednak też następuje bardzo dobre, szybkie rozwinięcie, w którym pozwalają sobie nawet panowie na odrobinę szaleństwa w postaci większej ilości melodyjności. Wersja rozszerzona zawiera jeszcze jeden kawałek - "Vengeance", który wcale nie odstaje od reszty, a wręcz stanowi kwintesencję brutalnego deathcore'u, w którym nie brakuje nawet "świniowania". Znakomita robota.

Est z Dark Factory twierdzi, że też nieco złagodzili swoje brzmienie i dodali trochę więcej melodyjnego death metalu i mogę się z tym zgodzić, ale jedno jest pewne: nie zrezygnowali z agresji, która jest charakterystyczna dla deathcore'u. Na próżno szukać tutaj czystych wokali czy wędrówek do łagodnych (zwłaszcza w porównaniu do obu gatunków) metalcore'owych dźwięków. Z całą pewnością jest to album warty uwagi i jeden z najciekawszych w tym gatunku w roku pięknistym. Jeśli komuś brakuje w bardziej znanych grupach przysłowiowego przypierdolu to na brak tegoż tutaj narzekać nie będzie mógł. Ja bawiłem się przednio i będę do niego wracał jeszcze nie raz. Ocena: 10/10


Ciąg dalszy nastąpi...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz