środa, 23 grudnia 2015

WNS Niezdążony roku pięknistego CZĘŚĆ I


Podsumowania w tym roku nie będzie, a przynajmniej nie w takiej formie jak w zeszłych latach. Warto jednak napisać o płytach, na które nie starczyło czasu i miejsca na pełny tekst. Płyty niezdążone należą do różnych szuflad muzycznych, ale każdy znajdzie pośród nich coś dla siebie, zwłaszcza Ci, których spin-off "Djent Me" nie interesuje kompletnie! Zobaczmy: pracowity Joe Bonamassa, psychodeliczny rock od Turbowolf ode mnie i odgrzewane coverowe kotlety od Stone Sour według redaktora Chamery. Zaczynamy?

1. Joe Bonamassa - Live At Radio City Music Hall/Muddy Wolf At Red Rocks (2015)


Ten gitarzysta naprawdę musi uważać, że rok bez płyty to rok stracony. Tytan pracy jakim jest Bonamassa w tym roku wydał tylko dwie koncertówki. Dla przypomnienia w zeszłym wyszło ich aż pięć (cztery części "Tour De Force" oraz "Live In Amsterdam with Beth Hart") oraz dwie studyjne: solowa "Different Shades of Blue" oraz "Ooh Yea - The Betty Davis Songbook" z Mahalią Barnes. Czy komuś, oprócz Joe'a, potrzebne były kolejne płyty koncertowe? 

Tego nie wiem, ale obie są warte poświęceni czasu. Zrealizowany w październiku "Live At Radio City Music Hall" to kolejne wydawnictwo zrealizowane podczas trasy promującej nowy album, a więc zawierające zarówno utwory z poprzednich płyt, jak i te które znalazły się na zeszłorocznym "Different Shades of Blue". Słucha się jej bardzo dobrze, zwłaszcza jak samemu się na jego występie być nie mogło, ale nie rusza już tak bardzo, zwłaszcza że jego koncerty są do siebie bardzo podobne. Wyjątkiem był nieco inny akustyczny "An Acoustic Evening at the Vienna Opera House" z 2013 roku i ten z Beth Hart. Na tegorocznym jednak pojawiają się ciekawe interpretacje sięgające po folk czy sekcję dętą, która pojawiła się już na dużo ciekawszym, wręcz znakomitym, a  wydanym kilka miesięcy wcześniej, bo w marcu mijającego roku, "Muddy Wolf At Red Rocks". Koncert szczególny, bo w całości poświęcony postaciom Muddy'ego Watersa i Howlin' Wolfa (Chesterowi Arthurowi Burnettowi). Nie tyle hołd, ile koncept z grubsza opowiadający historię legendy bluesa. Mistrzostwo i piękno! Nie brakuje także kilku autorskich numerów, ale tutaj brzmią nadzwyczaj świeżo i stanowią uzupełnienie, podkreślenie, że Bonamassa mocno wzoruje się na Mistrzu i ceni sobie jego ogromny wkład w bluesa i rocka.

Oba są jak najbardziej warte uwagi, zresztą jak wszystko co wydaje Bonamassa (choć jak pamiętacie ostatni studyjny mocno mnie rozczarował). Perfekcja brzmienia, wykonania, klimatu i miłości do bluesa jest tutaj słyszalna w każdym utworze. Z dwóch koncertowych roku pięknistego znacznie ciekawsza jest jednak ta poświęcona Muddy'emu, bo to wspaniała lekcja historii muzyki w wykonaniu znakomitego, bardzo utalentowanego (i zapracowanego) muzyka, który nawet nie myśli o odpoczynku, bo na jesień roku jeszcze nienazwanego już zapowiada kolejny studyjny krążek). Jeśli Bonamassa Wam się jeszcze nie znudził polecam oba, ale jeśli autorski Joe już nie zachwyca tak jak powinien, to ten opowiadający i grający Watersa poruszy największych smutasów i wielbicieli obu panów. Bez oceny


2.Turbowolf - Two Hands (2015)

Myślałem, że w retro graniu już nic się nie da wymyślić, zwłaszcza czegoś co brzmiało nie tyle świeżo, ile było na swój sposób nowe. Brytyjski Turbowolf przychodzi z pomocą, bo to co grają to nie jest zwykły psychodeliczny hard rock z korzeniami w latach 60 czy 70. Sięgają po rock alternatywny i elektronikę, a efekt jest naprawdę piorunujący!

Wystarczy spojrzeć na znakomitą okładkę, w której nie sposób się po prostu nie zakochać. Demoniczny indiański szaman z pióropuszem tak wielkim, że zdobiące jego czubki piórka wyglądają jak ptaki, które postanowiły umościć sobie w nich przytulne gniazdka. Równie pokręcona jest sama muzyka, o czym można się przekonać w otwierającym płytę"Invisible Hand". Świetny, lekki, ale niepokojący początek, który po chwili eksploduje punkową wręcz wściekłością. Po nim pojawia się znakomity kroczący "Rabbits Foot" (ten bas i skoczny refren!). Jeszcze lepszy jest "Solid Gold", który wkręca się w głowę riffem, elektronicznym przesterem i dziecięcym chórem. Naprawdę solidne. Następny w kolejce jest "American Mirrors". Co się w nich odbija? Choćby takie White Stripes, ale nie ma mowy o odcinaniu kuponów z tegoż - to czysta hard rockowa jazda na wysokim poziomie. Tempo nie siada w krótkim i szalonym"Toy Memaha", który genialnie przechodzi w "Nine Lives" rozpoczynającym się mrocznym klawiszem nieco wyrwanym ze starych gier, a następnie rozpędzając się energetycznym riffem. Znakomity jest też "Good Hand", który także wkręca się kapitalnym riffem, szaleństwem lat 70 i alternatywną, zaraźliwą energią. Nieco bardziej psychodelicznie robi się w "MK Ultra", gdzie kosmiczne klawisze razem z gitarami stanowią całe tło. Po tym małym usypianiu czujności z rozmachem wchodzi świetny "Twelve Houses". Riff prowadzący rozszarpuje na kawałeczki od samego początku. Istny ogień. Jest jeszcze "Rich Gift", który faktycznie jest bogaty: masywne gitary, szalejące klawisze, świetny klimat i mnóstwo radości, którą można by obdarować wiele zespołów, a do tego mini cytat z "Iron Mana" Black Sabbath. A na koniec niespełna czterdziestominutowej podróży, "Pale Horse", który uderza iście doomowym riffem i tempem godnym Saint Vitus. Niechaj to jednak nikogo nie zmyli, bo w drugiej połowie mnóstwo tutaj alternatywnego grania, miejscami bliskiego starego U2 z początku lat 90. Za każdym razem robi mi się smutno, że to już koniec - na szczęście zawsze można puścić jeszcze raz.

Drugi krążek Turbowolf to jedna z tegorocznych perełek, po którą sięgałem często i wielokrotnie zabierałem się, by o niej napisać. Teraz gdy się udało - podsumowanie może być tylko jedno: wstyd nie znać. Zarówno bowiem debiutancki, jak i "Two Hands" to albumy, które warto poznać. To granie świeże, czerpiące z klasyki i mieszające je ze współczesnymi rockowymi brzmieniami. Jeśli nie oczarują Was te dźwięki to może oznaczać tylko dwie rzeczy: po pierwsze musicie być strasznymi smutasami, a po drugie nie znacie się na dobrej muzyce. Polecam! Ocena: 10/10




3. Stone Sour - Straight Outta Burbank EP (2015)



„Straight outta Burbank” to druga z trzech zaplanowanych przez Stone Sour EPek z cover’ami. Jak wypada druga część tej trylogii?

Na sam początek dostajemy punkowy „Sailin’ On” (oryginał Bad Brains). Zasadniczo większej różnicy od oryginału tu nie ma. Całość wydaje się nieco bardziej energetyczna, a wokal nieco swobodniejszy niż w oryginale. Następnie zespół obrał sobie na warsztat „Running Free” autorstwa Iron Maiden. Znów wersja z Corey’em Taylorem sprawia wrażenie nieco żywszej od oryginału, ale nie uświadczymy tu jakiś innowacji. Równo w połowie płyty plasuje się „Gimme Shelter” autorstwa Rolling Stones. Tutaj gościnnie możemy usłyszeć Lzzy Hale z Halestorm, która spisała się świetnie. I to jest cover na jaki czekałem. Słychać tu wyraźne piętno brzmienia Stone Sour, głównie za sprawą wokalu Coreya Taylora. Zdecydowanie najjaśniejszy punkt tej EPki. Przedostatni cover to dzieło Motley Crue pod tytułem „Too Fast For Love”. Znowu brak zmian względem oryginału. Stone Sour konsekwentnie trzyma się pierwowzoru, choć w tym wypadku wolę akurat wersje Stone Sour. Całość zamyka „Seasons In The Abyss” grupy Slayer. Kawałek jest przyzwoicie odegrany, ale żałuje że Corey i spółka nie pokusili się o wniesienie nieco własnej inwencji, zwłaszcza z możliwościami wokalnymi Taylora. 

Właściwie to nie wiem dla kogo, po co i na co wydają te EPki. Żeby nie było nieporozumień, jest lepiej niż w przypadku „Meanwhile…” ale wciąż potrafi być nudno. Znowu jest to odegranie cover’ów: 1 do 1 niczym garażowy zespół. Po muzykach z takim doświadczeniem sceniczno – kompozytorskim spodziewałem się jednak czegoś więcej. Ocena: 3/5 [Łukasz Chamera] 


Ciąg dalszy nastąpi...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz