Naprzeciw wyobrażeniu, że Australia to tylko AC/DC i Airbourne |
W sześćdziesiątym już WNSie czas na Caligula's Horse oraz Arcane. Z tej okazji ponownie witamy w Australii. Obie w tym roku wydały swoje trzecie płyty, a oprócz kraju pochodzenia, łączy je postać wokalisty Jima Greya. Są to zespoły raczej mało kojarzone, ale zdecydowanie warte uwagi...
Caligula's Horse - Bloom
Tegoroczny album tej grupy, to ich trzecie wydawnictwo. Pierwszy był jedynie projektem pobocznym wokalisty, drugi przyniósł zmianę stylistyczną, a najnowszy udanie ją kontynuuje.
Otwiera ją utwór tytułowy, który z początku jest wręcz niepozorny. Lekki wokal Greya i akustyczna gitara - innymi słowy: usypianie czujności. Dopiero przy końcówce rozkręca się do szybszych i żywszych dźwięków w duchu wczesnego Haken czy Leprous. Płynne przejście w soczysty utwór "Marigold", w którym nie brakuje nawet zwolnień, znakomicie skontrastowanych z mocniejszym, melodyjnym i nowocześnie brzmiącym uderzeniem. Kończy go akustyczne, smutne outro, które z kolei świetnie łączy się z łagodnym początkiem "Firelight", bazującym na zarówno elementach progresywnych, jak i zbliżających się do alternatywnego rocka. Radiowa przebojowość nie zawsze idzie w parze z takim graniem, ale Australijczykom zgrabnie udało się je połączyć w całość. Akustyczny, usypiający czujność wstęp czeka też w "Dagonfly". Ponownie trochę pachnie Hakenem i Leprous, ale nie ma co liczyć an powtórkę z tych grup. To także jeden z ciekawszych utworów na płycie, bo sięga się w nim po osiągnięcia nowoczesnego grania progresywnego, czyli djentowe patenty. Nie są one jednak intensywne czy szczególnie ostre, są raczej kontrastem dla łagodnie i wolno rozwijającego się ostrzejszego finału.
Po ponad dziewięciominutowym utworze poprzednim następnym w kolejce jest "Rust". Tu także czeka na nas niepozorny wstęp, ale gdy już się rozwinie, robi się znacznie ciekawiej. Tu także nie brakuje djentowych nisko strojonych gitar, a nawet solówki na ich tle. Dość ostry jest także "Turntail". Nie stroni się tu zarówno od zwolnień, jak i cięższych fragmentów. To także jeden z lepszych momentów tej płyty. Po nim pojawia się znakomity "Daughter of the Mountain" - ponownie przywołujący początki Leprous. Przedostatni jest niespełna trzy minutowy akustyczny "Undergrowth", a wieńczy ją również akustyczna wersja kawałka "City Has No Empathy" z poprzedniego albumu "Moment from Ephemeral City". Oba kończą najnowszy nieźle i pokazują, że także w takich klimatach CH się odnajduje, jednak uważam, że nie do końca pasują do reszty płyty.
To bardzo dobry album, ale próżno szukać tutaj fajerwerków, ciężkiego grania czy popisów. Dość lekkie brzmienie, od czasu do czasu jest tutaj skontrastowane szybszymi fragmentami, ale wyraźnie słychać, że Australińczycy nie celują tutaj w ostre granie, interesuje ich raczej klimat, a ten miejscami jest wręcz melancholijny. Świetnie widać to także na okładce, gdzie odcienie szarości i złowrogie skały zdają się walczyć z kolorowymi kwiatami. Dla wielu będzie to muzyka dość przeciętna, ale z całą pewnością jest ona warta uwagi, nawet jeśli będzie to jedynie jednorazowy odsłuch. Ocena: 7/10
Arcane - Known/Learned
Debiutowali pełnometrażowym albumem "Ashes" w 2007 roku, a następnie zrealizowali "Chronicles of the Waking Dream" w 2009 roku, a po pięciu latach wrócili z podwójnym krążkiem, który został szerzej zauważony w muzycznym światku. Choć podkreśla się ich muzyczne podobieństwo do Toola, Soen, Haken czy wczesnego Dream Theater, grupa zdecydowanie ma własny, rozpoznawalny i intrygujący styl.
Najnowszy nie należy do najkrótszych wydawnictw, a wręcz przeciwnie. Dwie płyty po osiem numerów każda. "Known" to około siedemdziesiąt dwie minuty muzyki, a "Learned" pięćdziesiąt z sekundami. Ten pierwszy jest cięższy i mroczniejszy, a drugi lżejszy i bardziej liryczny. Na uwagę zasługuje też fakt, że album jest spięty klamrą, która zaczyna się jakby od tyłu, bo na początku mamy "Promise Part 2", a na samym końcu "Promise Part 1". Ten pierwszy to coś w rodzaju uwertury - jest szybko i bogato pod względem brzmienia, umiejętnie łączy się w nim klasyczne już progresywne granie z nowocześniejszym podejściem. Nie brakuje jednak klimatycznych spokojniejszych fragmentów. Znakomitą, melodyjną partią gitary (przywołującą trochę glam metal) rozpoczyna się "Unturning". Dalej także jest znakomicie. Lżejszy jest z początku "Instinct", który pięknie rozwija się klawiszem i łagodną gitarą, by około trzeciej minuty rozłamać się efektownym uderzeniem. Po nim następuje płynne przejście w ambientowe interludium "Womb (In Memoriam)", które z kolei przechodzi w gitarowy łagodny wstęp "Selfsame". Usypianie czujności jednak trwa bardzo krótko, bo znów następuje świetne i bardzo bogate rozwinięcie. tak dobrych progresywnych pasaży (i nie tylko) to nie słyszałem już od dawna!
Kolejne usypianie czujności następuje w pięknym i rzewnym "Holding Atropos". Po nim wskakuje znakomity ponad dziewięciominutowy "Keeping Stone: Sound On Fire", który znów atakuje zarówno spokojem, jak i bogatymi ostrymi aranżami. Coś pięknego. Jeszcze bardziej niesamowita jest ponad dwudziesto trzy minutowa suita "Learned", w której doskonale słychać, że muzycy grupy już się wyrobili (na debiutanckim "Ashes" też jest suita o podobnym czasie i było w niej mnóstwo niedociągnięć). Najpierw budowanie napięcia z iście Hitchcockowskim zacięciem, a potem mnóstwo atrakcji. Tu album mógłby się właściwie kończyć, ale to bynajmniej nie koniec. Czeka nas jeszcze kilka kompozycji. Po suicie pojawia się niemal ośmiominutowy, dużo łagodniejszy, liryczny i jednocześnie bujający "Hunter, Heart & Home". W tym samym czasie mieści się "Little Burden". Tu także nie ma miejsca na nudę, choć nie ma już rozbudowanych fragmentów czy efektownych uderzeń - spokój, liryzm i smutna, wietrzna atmosfera jest tu wszechobecna. Dopiero finał jest żywszy, ale to raptem kilkadziesiąt sekund z całej kompozycji!
Niesamowicie jest również w pięknym "Impatience And Slow Poison", znów lekki, ale mimo to pełen emocji. Miniaturką jest drugi tytułowy, czyli "Known", w dodatku oparty w całości na akustycznej gitarze i wokalu Greya. Przejmujący jest "Nightingale's Wave", który wręcz pachnie alternatywnym, melancholijnym rockiem. Niektórzy mogli by się uczyć od Greya jak operować falsetem - żadnych wymuszonych partii, żadnych jęków, czyste i piękne emocje. Żeby nie było za spokojnie, następuje nawet rozwinięcie, jednak tym razem bez szarży instrumentów czy rozbudowanych form - bo tak naprawdę niewiele potrzeba, by stworzyć genialną kompozycję. Pięknie po fortepianowym zakończeniu wchodzi "Eyes for the Change", w którym kontynuuje się te bardziej alternatywne brzmienia. Ponownie kapitalnie zbudowane jest tutaj napięcie, rozłożone akcenty i emocje. Równie udany i niezwykle przejmujący jest przedostatni numer "Keeping Stone: Water Awake". Najpierw tylko klawisze i wokal, a potem niepokojące rozwinięcie. W finale znów pojawiają się bardziej rozbudowane fragmenty, ale na próżno już oczekiwać ostrych gitar czy rozpędzeń. Finał to wspomniana klamra, czyli "Promise". Miniaturka, ale i jej absolutnie nic nie brakuje.
Jakie są długie płyty każdy z nas wie. Arcane jednak pod tym względem stworzyło majstersztyk. Płyta jest w pełni przemyślana i mimo swojej długości wcale się nie dłuży, nie przynudza, ba! nie zawiera ani jednej zbędnej nuty. Przyszłość progresywy rysuje się bowiem w jasnych barwach, dopóki będą powstawać i istnieć takie grupy jak ta. Prawdopodobnie jest to jedna z najciekawszych i najważniejszych płyt roku pięknistego. Jestem też przekonany, że wstydzić się powinien każdy kto jej jeszcze nie słyszał lub pominął. Ocena: 9/10
Tegoroczny album tej grupy, to ich trzecie wydawnictwo. Pierwszy był jedynie projektem pobocznym wokalisty, drugi przyniósł zmianę stylistyczną, a najnowszy udanie ją kontynuuje.
Otwiera ją utwór tytułowy, który z początku jest wręcz niepozorny. Lekki wokal Greya i akustyczna gitara - innymi słowy: usypianie czujności. Dopiero przy końcówce rozkręca się do szybszych i żywszych dźwięków w duchu wczesnego Haken czy Leprous. Płynne przejście w soczysty utwór "Marigold", w którym nie brakuje nawet zwolnień, znakomicie skontrastowanych z mocniejszym, melodyjnym i nowocześnie brzmiącym uderzeniem. Kończy go akustyczne, smutne outro, które z kolei świetnie łączy się z łagodnym początkiem "Firelight", bazującym na zarówno elementach progresywnych, jak i zbliżających się do alternatywnego rocka. Radiowa przebojowość nie zawsze idzie w parze z takim graniem, ale Australijczykom zgrabnie udało się je połączyć w całość. Akustyczny, usypiający czujność wstęp czeka też w "Dagonfly". Ponownie trochę pachnie Hakenem i Leprous, ale nie ma co liczyć an powtórkę z tych grup. To także jeden z ciekawszych utworów na płycie, bo sięga się w nim po osiągnięcia nowoczesnego grania progresywnego, czyli djentowe patenty. Nie są one jednak intensywne czy szczególnie ostre, są raczej kontrastem dla łagodnie i wolno rozwijającego się ostrzejszego finału.
Po ponad dziewięciominutowym utworze poprzednim następnym w kolejce jest "Rust". Tu także czeka na nas niepozorny wstęp, ale gdy już się rozwinie, robi się znacznie ciekawiej. Tu także nie brakuje djentowych nisko strojonych gitar, a nawet solówki na ich tle. Dość ostry jest także "Turntail". Nie stroni się tu zarówno od zwolnień, jak i cięższych fragmentów. To także jeden z lepszych momentów tej płyty. Po nim pojawia się znakomity "Daughter of the Mountain" - ponownie przywołujący początki Leprous. Przedostatni jest niespełna trzy minutowy akustyczny "Undergrowth", a wieńczy ją również akustyczna wersja kawałka "City Has No Empathy" z poprzedniego albumu "Moment from Ephemeral City". Oba kończą najnowszy nieźle i pokazują, że także w takich klimatach CH się odnajduje, jednak uważam, że nie do końca pasują do reszty płyty.
To bardzo dobry album, ale próżno szukać tutaj fajerwerków, ciężkiego grania czy popisów. Dość lekkie brzmienie, od czasu do czasu jest tutaj skontrastowane szybszymi fragmentami, ale wyraźnie słychać, że Australińczycy nie celują tutaj w ostre granie, interesuje ich raczej klimat, a ten miejscami jest wręcz melancholijny. Świetnie widać to także na okładce, gdzie odcienie szarości i złowrogie skały zdają się walczyć z kolorowymi kwiatami. Dla wielu będzie to muzyka dość przeciętna, ale z całą pewnością jest ona warta uwagi, nawet jeśli będzie to jedynie jednorazowy odsłuch. Ocena: 7/10
Arcane - Known/Learned
Debiutowali pełnometrażowym albumem "Ashes" w 2007 roku, a następnie zrealizowali "Chronicles of the Waking Dream" w 2009 roku, a po pięciu latach wrócili z podwójnym krążkiem, który został szerzej zauważony w muzycznym światku. Choć podkreśla się ich muzyczne podobieństwo do Toola, Soen, Haken czy wczesnego Dream Theater, grupa zdecydowanie ma własny, rozpoznawalny i intrygujący styl.
Najnowszy nie należy do najkrótszych wydawnictw, a wręcz przeciwnie. Dwie płyty po osiem numerów każda. "Known" to około siedemdziesiąt dwie minuty muzyki, a "Learned" pięćdziesiąt z sekundami. Ten pierwszy jest cięższy i mroczniejszy, a drugi lżejszy i bardziej liryczny. Na uwagę zasługuje też fakt, że album jest spięty klamrą, która zaczyna się jakby od tyłu, bo na początku mamy "Promise Part 2", a na samym końcu "Promise Part 1". Ten pierwszy to coś w rodzaju uwertury - jest szybko i bogato pod względem brzmienia, umiejętnie łączy się w nim klasyczne już progresywne granie z nowocześniejszym podejściem. Nie brakuje jednak klimatycznych spokojniejszych fragmentów. Znakomitą, melodyjną partią gitary (przywołującą trochę glam metal) rozpoczyna się "Unturning". Dalej także jest znakomicie. Lżejszy jest z początku "Instinct", który pięknie rozwija się klawiszem i łagodną gitarą, by około trzeciej minuty rozłamać się efektownym uderzeniem. Po nim następuje płynne przejście w ambientowe interludium "Womb (In Memoriam)", które z kolei przechodzi w gitarowy łagodny wstęp "Selfsame". Usypianie czujności jednak trwa bardzo krótko, bo znów następuje świetne i bardzo bogate rozwinięcie. tak dobrych progresywnych pasaży (i nie tylko) to nie słyszałem już od dawna!
Kolejne usypianie czujności następuje w pięknym i rzewnym "Holding Atropos". Po nim wskakuje znakomity ponad dziewięciominutowy "Keeping Stone: Sound On Fire", który znów atakuje zarówno spokojem, jak i bogatymi ostrymi aranżami. Coś pięknego. Jeszcze bardziej niesamowita jest ponad dwudziesto trzy minutowa suita "Learned", w której doskonale słychać, że muzycy grupy już się wyrobili (na debiutanckim "Ashes" też jest suita o podobnym czasie i było w niej mnóstwo niedociągnięć). Najpierw budowanie napięcia z iście Hitchcockowskim zacięciem, a potem mnóstwo atrakcji. Tu album mógłby się właściwie kończyć, ale to bynajmniej nie koniec. Czeka nas jeszcze kilka kompozycji. Po suicie pojawia się niemal ośmiominutowy, dużo łagodniejszy, liryczny i jednocześnie bujający "Hunter, Heart & Home". W tym samym czasie mieści się "Little Burden". Tu także nie ma miejsca na nudę, choć nie ma już rozbudowanych fragmentów czy efektownych uderzeń - spokój, liryzm i smutna, wietrzna atmosfera jest tu wszechobecna. Dopiero finał jest żywszy, ale to raptem kilkadziesiąt sekund z całej kompozycji!
Niesamowicie jest również w pięknym "Impatience And Slow Poison", znów lekki, ale mimo to pełen emocji. Miniaturką jest drugi tytułowy, czyli "Known", w dodatku oparty w całości na akustycznej gitarze i wokalu Greya. Przejmujący jest "Nightingale's Wave", który wręcz pachnie alternatywnym, melancholijnym rockiem. Niektórzy mogli by się uczyć od Greya jak operować falsetem - żadnych wymuszonych partii, żadnych jęków, czyste i piękne emocje. Żeby nie było za spokojnie, następuje nawet rozwinięcie, jednak tym razem bez szarży instrumentów czy rozbudowanych form - bo tak naprawdę niewiele potrzeba, by stworzyć genialną kompozycję. Pięknie po fortepianowym zakończeniu wchodzi "Eyes for the Change", w którym kontynuuje się te bardziej alternatywne brzmienia. Ponownie kapitalnie zbudowane jest tutaj napięcie, rozłożone akcenty i emocje. Równie udany i niezwykle przejmujący jest przedostatni numer "Keeping Stone: Water Awake". Najpierw tylko klawisze i wokal, a potem niepokojące rozwinięcie. W finale znów pojawiają się bardziej rozbudowane fragmenty, ale na próżno już oczekiwać ostrych gitar czy rozpędzeń. Finał to wspomniana klamra, czyli "Promise". Miniaturka, ale i jej absolutnie nic nie brakuje.
Jakie są długie płyty każdy z nas wie. Arcane jednak pod tym względem stworzyło majstersztyk. Płyta jest w pełni przemyślana i mimo swojej długości wcale się nie dłuży, nie przynudza, ba! nie zawiera ani jednej zbędnej nuty. Przyszłość progresywy rysuje się bowiem w jasnych barwach, dopóki będą powstawać i istnieć takie grupy jak ta. Prawdopodobnie jest to jedna z najciekawszych i najważniejszych płyt roku pięknistego. Jestem też przekonany, że wstydzić się powinien każdy kto jej jeszcze nie słyszał lub pominął. Ocena: 9/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz