wtorek, 10 listopada 2015

Queensrÿche vs. Operation: Mindcrime (2015)

Spod stacji benzynowej z pełnym bakiem odjedzie tylko jeden zespół. Czy już wiecie który?*

Dwa lata temu rozłam w grupie Queensrÿche przyczynił się do powstania dwóch zespołów o tej samej nazwie. Szybko też okazało się, że taki obrót spraw nie jest na rękę oryginalnej grupie w której za mikrofonem stanął La Torre. Po sądowej batalii były i wieloletni wokalista Geoff Tate zmuszony został do zmiany szyldu - padło na nazwę zaczerpniętą z kultowego albumu macierzystej formacji, do którego wykonywania również uzyskał prawa. Tak też się złożyło, że podobnie jak dwa lata temu, oba postanowiły wypuścić w tym roku swoje nowe płyty. Która z nich zasługuje na uwagę, a która nie?

NEGATYW: Operation: Mindcrime - The Key (2015)

Z drugim albumem Queensrÿche w wersji Tate'a (po raz pierwszy jako Operation Mindcrime) jest jak z reanimowaniem trupa. Kardiograf co rusz pokazuje jakieś oznaki bicia serca, ale życia w nim coraz mniej. Widać to już na słabej okładce, która przedstawia klatkę piersiową z pendrivem w kształcie loga znanego z solowych dokonań i wcześniejszego zespołu Geoffa. Jedyny plus jest taki, że przynajmniej nie ma na niej pięści i napisu "FU".

Nie najlepiej przedstawiają się też zawarte na tym albumie kompozycje. Nie powala początkowy "Choices", ani następujący po nim "Burn". Niezły jest numer trzeci "Re-Inveting the Future", plasujący się pod względem muzycznym gdzieś w czasach "Empire" czy "Promised Land", choć do wysokiego poziomu tamtych płyt Tate z Operation Mindcrime ledwo się zbliża. Całkiem nieźle jest też w "Ready to Fly". Sęk polega na tym, że im dłużej kawałek trwa tym nudniejszy się staje, a Tate dwoi się i troi, a nawet czworzy, byle zbliżyć się do wokalnego poziomu sprzed lat - niestety z marnym skutkiem. Pojawia się nawet klawiszowe solo, które wypada wręcz groteskowo. Następujący po nim "Discussions In A Smoke Filled Room" jest zupełnie niepotrzebnym wypełniaczem, będącym czymś w rodzaju interludium do "Life or Death", który gdyby tylko był bardziej dopracowany i miał kogoś innego, bardziej wyrazistego na wokalu, mógłby być naprawdę fajnym kawałkiem niewyróżniającej się i nikomu nie znanej alternatywnej kapeli. Niestety tak nie jest.


"The Stranger" także wydaje się być niedopracowany i nieudolnie próbuje sięgać po alternatywne rozwiązania wyciągnięte gdzieś z groove metalu. Zdecydowanie nie tędy droga. Niezły, ale niestety ponownie nie zaskakujący i nie przedstawiający niczego nowego jest "Hearing Voice". Gdyby wyciąć Tate'a, poprawić brzmienie i jeszcze trochę popracować nad kompozycją, powstałby przeciętny, ale sympatyczny kawałek - tymczasem otrzymujemy nudną konfekcję z dobrze znanym riffem. Zwolnienie w balladowym "On Queue" jest zaś kolejnym koszmarem tego albumu - Tate męczy się tutaj po prostu niemiłosiernie. Także w samym numerze nie dzieje się zupełnie nic. "An Ambush of Sadness" (jakże adekwatny tytuł!) to kolejny wypełniacz miniaturka wprowadzająca do przedostatniego, jedenastego kawałka "Kicking in the Door" (kolejny adekwatny). Tu jakieś smyki, tu znów balladowe tempo i jęki Tate'a. Gdyby ktoś takim graniem próbowąłby mi się dobijać do drzwi to nie spojrzałbym nawet przez Judasza, tylko wezwałbym policję i komisję do spraw muzyki i dźwięków, gdyby tylko taka istniała. Nie ma co si oszukiwać, że na finał będzie lepiej. "The Fall" (zdecydowanie!) znów ma dobrze znane riffy, które są podane tak jakby każdemu z muzyków nadziano na kij od szczotki. Panuje tutaj taka powaga i napuszenie (także w tekstach!) w wygrywaniu oklepanych akordów i solówek, że z całym szacunkiem, żaden trup nie drgnąłby nawet małym palcem u nogi.

"The Key", który podobno jest pierwszą częścią trylogii, jest bowiem pustym jak wydmuszka, tragikomicznym przykładem tego, jak nie powinno się nagrywać albumów. Kilka przebłysków w postaci riffów nie wystarcza zdecydowanie by uciągnąć ten krążek. Nie należy się po nim spodziewać przełomowych numerów, które zostaną z nami na dłużej, a słuchanie Tate'a po prostu boli, bo facet ewidentnie cofnął się pod względem swoich umiejętności w rozwoju. Zwolennicy Tate'a i jego Queensrÿche, czy też raczej Operation: Mindcrime (a podobno są tacy) mogą twierdzić, że jest inaczej, jednak pozostali i Ci, którzy zostali przy oryginalnej grupie z La Torrem za mikrofonem nie mają tutaj czego szukać. Choćby się wysilać i próbować znaleźć jakiekolwiek pozytywne strony, to i tak będzie wiało nudą. W sumie jest tylko jeden plus (właściwie to już drugi) o którym warto wspomnieć - jest to album zdecydowanie lepszy od koszmarnego "Frequency Unknown" sprzed dwóch lat. Po tym albumie wiem także, że po następne sygnowane tą nazwą nie sięgnę. Ocena: 3/10


Pozytyw: Queensrÿche - Condition Hüman (2015)

Po bardzo dobrze przyjętym "Queensrÿche" sprzed dwóch lat legendarna grupa z nowym frontmanem miała trzy możliwości: nagrać przeciętniaka, spocząć na laurach i nagrać gniota lub udowodnić, że wciąż mają coś do powiedzenia i w rezultacie nagrać album jeszcze lepszy od swojego poprzednika. Nie trudno zgadnąć, że Queensrÿche z La Torrem zdecydowało się na tę trzecią opcję.

Słychać to już w otwierającym "Arrow of Time", który otwiera melodyjny gitarowy riff wyrwany gdzieś z drugiej połowy lat 80. Po chwili następuje rozwinięcie wraz którym pojawia się mocny wokal La Torra. Po świetnym wejściu pojawia się równie udany "Guardian". Elektryzujące szybkie intro i następuje jazda bez trzymanki, w której La Torre udowadnia, że był znakomitym wyborem. To także ukłon w stronę dawnego Queensrÿche z końca lat 80 i początku lat 90 - nie tylko pod względem samego wokalu, ale także pod względem tekstowego nawiązania do... "Revolution Calling" z najsłynniejszej płyty grupy "Operation: Mindcrime". Tempo nie siada w "Hellfire", którego początek może wręcz przywoływać Iron Maiden. To wrażenie szybko ustępuje w rozwinięciu, w którym nie brakuje energii i życia, elementu brakującego ewidentnie na "The Key" Tate'a. Znakomite wrażenie wywołuje "Toxic Remedy", który brzmi bardzo ostro i pokazuje nowe oblicze Queensrÿche, w którym wciąż jest miejsce na dawny styl, ale jednocześnie jest w nim mnóstwo świeżego oddechu i nowości.

Nie ustępuje mu także "Selfish Lives", który ponownie przywodzi na myśl dawne Quuensrÿche, które wreszcie wkroczyło w nowy wiek z właściwym sobie brzmieniem. Bardzo dobry jest także kolejny numer "Eye9", który poraża potężnym riffem i świetną, motoryczną perkusją. Zaskakujący jest "Bulletproof", ballada która zaczyna się od chóru, a następnie usypia naszą czujność łagodnymi fragmentami, by tam gdzie trzeba epicko się rozwinąć. Zero cukru, zero chybionych dźwięków i jęków zza grobu. Brawa! Po tej jakże nietypowej balladzie wskakuje "Hourglass", który jest bodaj najmocniejszym akcentem płyty, nie stroniąc jednak od łagodniejszych zagrywek. Niepozornie zaczyna się także "Just Us", w którym La Torre śpiewa w zupełnie sposób niż dotychczas, bo kto powiedział, że musi wiecznie Tate'ować? Oczywiście robi to bardzo umiejętnie, a nawet lepiej od niego, ale tu słychać, że nie jest tylko naśladowcą, a wręcz przeciwnie właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Ten także jest właściwie balladą, ale także udaną, bo pozbawioną lukrowanej otoczki oraz banału.


Zbliżając się do końca, zaraz po drugiej balladzie, pojawia się "All There Was". To kolejny rozpędzony, bardzo udany utwór, czerpiący garściami z tego co wydarzyło się w ostatnich kilku latach, a z czego razem z Tate'em Queensrÿche nie korzystało. Tak ostro jak na tym albumie jeszcze bowiem ten zespół nie brzmiał. Niespełna minutowy "The Aftermath" to coś w rodzaju wprowadzenia do zakończenia albumu pod postacią utworu tytułowego. Dość spokojny wstęp, który ma swoje kapitalne i bardzo mocne rozwinięcie i skumulowanie niemal wszystkiego co znalazło się na tym krążku. Chyba spora liczba ludzi się ze mną zgodzi, że takiej znakomitej kondycji ta grupa nie miała od bardzo dawna.

Po udanym powrocie, nagrało równie udanego następcę. Na swoim czternastym albumie studyjnym (licząc z "Take Cover" z 2007 roku, ale pomijając "Frequency Unknown" Tate'a) udowodniają, że są w wysokiej formie - zarówno kompozycyjnej, jak i wykonawczej. Dowodzi tego też potężne, ostre brzmienie i bardzo dobry wokal La Torre'a (który jest znacznie lepszym wokalistą od Geoffa). To najlepszy krążek tego zespołu od lat, który z całą pewnością zadowoli fanów, ale i z całą pewnością zyska sobie nim wielu nowych. To bardzo mocna i udana pozycja, jednakże odnoszę wrażenie, że obecny skład Queensrÿche swoją najlepszą płytę ma dopiero przed sobą. Rewolucja się dopiero rozpoczęła, a jak widać na okładce mała dziewczynka maluje na starym lustrze znak zespołu. Jeśli jest to nawiązanie do drugiej książki o Alicji, to pozostaje mi jedynie zapytać: Co znajduje się po drugiej stronie lustra? Ocena: 8/10


* Tak, na rysunku jest logo CPN

Poprzedni pojedynek tutaj: "Frequency Unknown" a tutaj "Queensrÿche"

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz