To
już szósty album tej znakomitej włoskiej, a przy tym wciąż mało
kojarzonej grupy, trzeci zrealizowany w obecnym składzie, a przede
wszystkim z wokalistą Diegiem Marchesim. Po raz pierwszy można było go
usłyszeć na "Phelegethonie" z 2010, który przedefiniował styl Kingcrow, a
następnie na "In Crescendo" z 2013*. Oba postawiły poprzeczkę wysoko,
ale Kingcrow nie spoczął na laurach, bowiem na najnowszym albumie nie
tylko umacnia swoją rosnącą pozycję, ale także ponownie pokazuje, że
jest obecnie jedną z najciekawszych nowych grup progreswywnych.
Jak
podkreślają "Eidos" jest zakończeniem trylogii zapoczątkowanej przez
"Phelegethon". Pojawia się na niej także część czwarta suity "Fading
Out", którą zapoczątkowali jeszcze wcześniej, bo na swojej trzeciej
płycie "Timetropia" z 2006 roku. Ale po kolei. Otwiera kapitalny,
singlowy "The Moth" . Do niego zrealizowano świetny, bardzo mroczny
animowany teledysk. Do tego mocny i wpadający w ucho riff prowadzący.
Równie udany jest "Adrift" o nieco bardziej złożonej strukturze,
przywodzącej trochę na myśl naszą rodzimą grupę Riverside. Jednak
Kingcrow nie ogląda się na żaden istniejący progresywny zespół, wyraźnie
bowiem słychać, że wyraźnie wypracowali swój własny, rozpoznawalny
styl. Bardzo dobry jest też "Slow Down", w którym warto też zwrócić
uwagę na tekst uderzający w media społecznościowe i pęd w wirtualnej
rzeczywistości. Tak powinna brzmieć nowoczesna progresywa! Po nim
pojawia się lżejszy "Open Sky", ale kolejną perełką jest "Fading Out Pt.
IV". Balans między ostrzejszymi zagraniami i spokojnymi, ale
niepokornymi fragmentami jest tutaj wręcz perfekcyjny.
Znakomity
jest także ponad siedmiominutowy "The Deeper Divide", który zaczyna się
niepozornie, lekko, ale i przejmująco. Rozpędzenie następuje dopiero
około drugiej minuty i ponownie nie ma się wrażenia deja vu. Kolejnymi
majstersztykami są "On the Barren Ground" i "At The Same Place", w
którym ponownie fantastycznie połączone zostały fragmenty lżejsze z
rozpędzonymi, świeżo i nowocześnie brzmiącymi ciężkimi riffami. W tym
drugim miałem nawet skojarzenia z tegorocznym albumem gdyńskiego State
Urge. A przecież oba zespoły na pewno o sobie nie słyszały (a
przynajmniej nie sadzę, żeby taka sytuacja miała miejsce). Znakomicie
jest także w utworze przedostatnim, tytułowym, w którym zdają się trochę
pobrzmiewać echa Dream Theater (środkowa partia?). Ponownie obok
łagodnych fragmentów nie brakuje też mocniejszych wejść, w dodatku
ponownie próżno szukać tutaj znamion nudy czy kopiowania kogokolwiek.
Finał następuje w "If Only". Tu ponownie jest nieco lżej, może nawet nieco post rockowo, ale nadal pięknie i niezwykle przekonująco. Brawa!
Genialna jest także okładka płyty.
Zaskakuje zarówno minimalizmem, jak i siłą przekazu. Mężczyzna w białej
koszuli i krawacie, mający na głowie biały worek i trzymający w ręku
pluszowego misia to metafora każdego człowieka. Jego uprzedmiotowienia
(Gombrowiczowska pupa!), tego że jest bezkształtną masą
bez własnej tożsamości, wrzuconą na głęboką wodę i wciąż pozostającym
niedorozwiniętym dzieckiem, które ślepo musi brać to, co daje mu świat,
żeby w nim przeżyć. Pod znakomitą warstwą muzyczną i brzmieniową kryje
się bowiem gorzka krytyka
społeczeństwa, dążenia do samorealizacji, pogoni za wirtualnym światem,
który coraz bardziej nas osacza i definiuje co w naszym życiu jest
ważniejsze. "Eidos" to płyta przemyślana i pokazująca, że Kingcrow ma na
siebie pomysł, że to już w pełni dojrzała formacja. Podobnie też jak
dwa poprzednie, bardzo udane krążki, tak i ten trzyma wysoki poziom.
Wstyd nie znać! Ocena: 9/10
* Nasza recenzja tutaj.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz