niedziela, 15 listopada 2015

Leprous - The Congregation (2015)


W maju roku pięknistego ukazała się czwarta płyta studyjna Leprous. Norweska grupa to taki brat bliźniak brytyjskiego Haken. Mają na koncie cztery studyjne wydawnictwa oraz dwie płyty demo z pełnometrażowym materiałem*. Przeszli też bardzo podobną drogę jeśli chodzi o stylistykę - oba grają metal progresywny zakorzeniony w tradycji, oba zaczynały praktycznie jako zespoły grające pod Dream Theater, by nagle wypracować swoją własną rozpoznawalną charakterystykę. Jak prezentuje się "The Congregation"?

Po znakomicie przyjętym "Coal", dzięki któremu wiele osób dopiero poznało Leprous i zachodzącej na niej zmianie podejścia do granej muzyki poprzeczka została zawieszona wysoko. Krótko przed nagraniem następcy w szeregach grupy zawrzało - z zespołu odszedł dotychczasowy perkusista Tobias Ørnes Andersen, którego zastąpił Baard Kolstad. A już po wydaniu krążka z zespołem rozstał się basista Martin Skrebergene, który z kolei zastąpił Reina T. Blomquista. Obecnie podczas koncertów wspiera ich zaś basista Simen Daniel Børven. Oby tylko te częste zmiany nie zaszkodziły Leprous, bo w chwili obecnej jest jednym z najciekawszych młodych zespołów poruszających się w rejonach tradycyjnie pojmowanego metalu progresywnego, ale jednocześnie nie stroniącego od eksperymentów z cięższym brzmieniem.

Dłuższy o około sześć minut od poprzednika 'The Congregation" pod względem brzmienia i stylistyki jest jego kontynuatorem, ale to wcale nie oznacza, że Norwegowie nagrali taki sam album. Także i on przynosi kilka niespodzianek i zmian. Znakomicie otwiera ją "The Price", o którym śmiało można powiedzieć, że jest utworem bardziej w duchu alternatywnym, z rodzaju tych jakiego nie powstydziłby się Muse gdyby zrzucił łatkę przystępnego rocka dla mas, podkręciłby brzmienie i przefiltrował je mocniej przez dokonania Dream Theater. Tak, takie porównanie może co niektórych wręcz rozsierdzić, ale ostre, bardzo nowoczesne gitary mieszają się tutaj z elektroniką i wręcz popową, przebojową melodią. Podobne skojarzenia mogą się nasunąć przy okazji następującego po nim "The Third Law", w którym wolne tempo świetnie współgra z brzmieniem gitar i wysokim, falsetowym wokalem Einara Solberga. Przywodzący trochę na myśl Sunn O))) kołysankowy wstęp ponad siedmiominutowego "Rewind" po kapitalnie rozpędza się wraz z perkusyjnym mostkiem i gitarowo-klawiszowym tłem. Świetny kawałek. Od elektroniki nie stronią także w początkowym fragmencie niemal ośmiominutowego "The Flood". Bardzo niepokojący ton połączony z łagodnym, melancholijnym tłem i półtorej minuty później następuje mocne uderzenie, w charakterystycznym "trędowatym" stylu. Zaskakujące jest jak szybko zmienia się tutaj atmosfera - przypomina to włączanie wtyczki do kontaktu, jednakże różnica polega na tym, że w tej wtyczce prąd płynie nawet wtedy, gdy nie ma styczności z gniazdkiem.

To kuriozalne porównanie znajduje też odbicie w znakomitym "Triumphant". Introdukcja jakiej nie powstydziłaby się francuska Gojira gdyby tylko odrobinę złagodzili brzmienie i popatrzyli na kolegów ze wspomnianego Haken czy Anathemy, która przecież dość radykalnie zmieniła swój styl grania w ostatnich latach. Bardzo dobrze wypada też nieco wolniejszy, najkrótszy na albumie "Within My Fence" (zaledwie trzy minuty z kwadransem). Jesteśmy już dawno w połowie płyty, a nie ma co myśleć o znużeniu czy wypełnieniu jej zbędnymi i nieprzemyślanymi dźwiękami. Niepozornie i niepokojąco zaczyna się kolejna perełka zatytułowana "Red". Gdy w drugiej minucie wszystko nabiera tempa nie sposób nie odlecieć. Pojawiają się tutaj nawet dalekie reminiscencje popularnego obecnie nurtu djent czy elektroniki w stylu Cliffa Martineza, autora niezwykłej muzyki do serialu "The Knick". Płynne przejście do genialnego "Slave" utrzymanego w ponurym, niemal doomowym tempie, w którego połowie następuje ciężkie i szybkie, a jednocześnie melodyjne przełamanie. 


Im bliżej końca tym bardziej będą mylić się Ci, którzy sądzą, że na płycie musi nastąpić zjazd formy. Kolejny ponad siedmiominutowy "Moon" znajdujący się na dziewiątej pozycji zaczyna się znacznie łagodniej, dając czas i miejsce na złapanie oddechu, ale i tu szybko pojawiają się mocne, rozbudowane rozwinięcia. W porównaniu z wcześniejszym utworem jest oczywiście dużo spokojniej, ale ponura atmosfera pozostaje dokładnie taka sama. Kapitalnie wypada mroczny pasaż w finalnej części przywodzący na myśl żałobny kondukt. Nawet gitarowa solówka zdaje się być swoistego rodzaju requiem dla świata, który właśnie przeminął. Znacznie szybciej, bardziej melodyjnie i nieco w duchu "Coal" jest w przedostatnim "Down". Mroczna partia klawiszy może tutaj dosłownie przyprawić o zawrót głowy - oczywiście jak najbardziej pozytywny. Perełką jest także wieńczący krążek "Lower", który ponownie na początku brzmi trochę kołysankowo, ale i tutaj jest to zmyła. Utwór także jest bardzo ponury, ale nie stroni się od kapitalnych ciężkich rozwinięć, klimatycznych zwolnień i... chwytliwych refrenów śpiewanym wysokim wbijającym w fotel falsetem. Rewelacja!

Próżno szukać tu "progresywnej masturbacji", wydłużania utworów ponad miarę czy oklepanych zagrywek. Na "The Congregation" nie ma bowiem miejsca na nudę, bo w każdym z numerów dzieje się mnóstwo pięknych i nie zawsze oczywistych rzeczy. Leprous korzysta z dobrodziejstw techniki i eksperymentów gatunkowych udowodniając, że w progresywie nie powiedziano jeszcze wszystkiego. Bogate, dojrzałe brzmienie i precyzyjnie skonstruowana atmosfera, doskonały warsztat i mnóstwo kapitalnych melodii. Kapitalną robotę wykonuje także Solberg, który skalą głosu zachwyca i przeraża jednocześnie - istny wulkan. Zrezygnowano jednakże tym razem niemal zupełnie z harshowanych partii, co ostatecznie zapunktowało na korzyść tego krążka. Zdumiewająca lekkość i przebojowość materiału doskonale łączy się tutaj z ciężarem, ponurym klimatem i absolutnie niewymuszoną radością z tworzonych dźwięków. Wszystkim, którzy Leprous już poznali i wszystkim, którzy jeszcze się z nimi nie zetknęli, a także tym, którzy na słowa "metal progresywny" oraz "Dream Theater" reagują alergicznie, polecam zapoznać się tym i poprzednimi dokonaniami Norwegów. Nie zawiedziecie się. Ocena: 9/10


* Zarówno w przypadku Leprous i Haken mam tu na myśli pełnometrażowe płyty demo, które wyszły przed oficjalnym pełnometrażowym debiutem. Faktyczny debiut Norwegów miał bowiem miejsce w 2006 toku wraz z wydawnictwem "Aeolia", a grupy Haken w 2008 wraz z płytą "Enter the 5th Dimension". Brytyjczycy wrócili do tamtych nagrań i część pomysłów przearanżowali i wydali na nowo w postaci epki "Restoration" w 2014 roku (nasza recenzja tutaj). Mam nadzieję, że tak zostanie i Leprous nie pójdzie w ślady swoich młodszych stażem, ale równie interesujących, kolegów.

Warto też dodać, że Michał Mierzejewski, twórca symfonicznego projektu Symphonic Theater of Dreams nagrał utwór Leprous z najnowszej płyty zatytułowany "Slave", którego możecie posłuchać tutaj. Oczywiście Michał intensywnie pracuje nad partyturami do kolejnych hołdów i symfonicznych dodatków dla kilku mniej lub bardziej znanych progresywnych zespołów, także tych pochodzących z Polski jak choćby grupa Arlon.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz