Uwaga! Tekst może zawierać spoilery odnośnie fabuły!
Dwudziesta czwarta odsłona przygód Jamesa Bonda, agenta Jej Królewskiej Mości już w kinach. Po raz drugi napisanie muzyki do filmu o najsłynniejszym szpiegu zostało powierzone Thomasowi Newmanowi. Co zmieniło się od czasu "Skyfall"? Jaki tak naprawdę jest ten "Spectre"? Wreszcie, jaka jest przyszłość 007 - o tym w... dwudziestej czwartej odsłonie Wydziału Filmowego. Zapewniam jednak, że nie była to część planu, który obmyśliłem przy stole z moją świtą w mojej supertajnej bazie na środku pustyni...
Podobnie jak w przypadku "Skyfall" Newman znacznie mocniej postawił na klasyczne brzmienia, zmieszane ze swoim charakterystycznym i dość sentymentalnym stylem, co niestety tym razem przełożyło się na jakość muzyki. Dwadzieścia sześć utworów o łącznym czasie niemal osiemdziesięciu minut to film w pigułce, bo tytuły potrafią zdradzić całą intrygą (a zapewniam, że mimo swojej przewidywalności intryga w "Spectre" się znajduje). Na płycie są utwory znakomite i takie, które zwyczajnie nużą. Kapitalnie wypada utwór otwierający, czyli "Los Muertos Vivos Estan" z początkowej sekwencji w Meksyku podczas Święta Zmarłych, w którym słychać dalekie echa muzyki z "Dr. No". Niezłą kompozycją jest "Vauxhall Bridge" utrzymany trochę w klimacie fragmentów znanych z "Quantum of Solace" (do którego po raz ostatni jak dotychczas muzykę pisał David Arnold), ale brakuje w nim rozwinięcia. Stylowo przywołujący muzykę Johna Barry'ego "The Eternal City" ma z kolei świetne rozwinięcie z wykorzystaniem chórów i ambientowe (!) wyciszenie. Po niej następuje nijaki motyw "Donna Lucia" - przewodni dla postaci Lucii Sciarry, żony zabitego na początku filmu przez 007 przestępcy. Tę postać gra nadal piękna Monica Belluci, szkoda tylko, że na ekranie można ją zobaczyć łącznie przez jakieś trzy minuty.
Nowoczesny, z wykorzystaniem subtelnej elektroniki jest z kolei mroczny "A Place Without Mercy", który niestety kończy się równie szybko jak się zaczyna. Poniekąd jego rozwinięciem jest znakomity "Backfire", w którym ponownie wykorzystuje się elektronikę. Bardzo dobrze wypadają też szybkie, mroczne i potężne fragmenty smyków. Fragment wykorzystany do pięknie zrobionego nocnego pościgu po włoskich uliczkach. Aston Martin DB10 i Jaguar C-X75 wyglądają w tych scenach bardzo elegancko, jak z folderu reklamowego można by rzec złośliwie, ale wciąż są to niesamowite i zabójcze pojazdy. Szkoda tylko, że ten fajniejszy ma tak mało do zaoferowania. Króciutki i również intrygujący jest "Crows Klinik", utrzymany w lekkim, ale niepokojącym tonie również nie stroni od elektroniki. Pompatyczne, marszowe brzmienie ma "The Pale King" - motyw przewodni napisany dla postaci pana White'a, którego zapewne pamiętacie z "Casino Royale" i "Quantum of Solace". Szybkie przejście w ciemniejsze, znów przywołujące ambient, tony. Swój motyw przewodni otrzymała także Madeleine Swann (ładna, ale dość drewniana Lea Seydoux, a do tego odniesienie do Marcela Prousta i jego "W poszukiwaniu straconego czasu" - złośliwi powiedzą, że iście znamienne także w stosunku do całego filmu). Niestety nie wyróżnia się on niczym specjalnym, podobnych w muzyce filmowej było pełno, także w Bondzie i co by nie mówić, nawet jeśli były infantylne, to były dużo lepsze.
Dwa kolejne odnoszą się do kolejnego pościgu zrobionego z rozmachem, tym razem w zaśnieżonych austriackich Alpach. Najpierw bardzo ciekawy mroczny i wietrzny "Kite in a hurricane" (przywołujący tykanie zegara, które pojawiało się już w "OHMSS"), a następnie szybki i energetyczny "Snow Plane". Znakomicie prezentują się tu zarówno perkusjonalia, jaki smyki. Sęk polega jednak na tym, że ta muzyka mogła by się znaleźć w dowolnym filmie akcji i jakoś mało w niej bondowskiego klimatu. Nijaki jest "L'American", który ilustruje pojawienie się Bonda i panny Swann w marokańskim hotelu. Znów przywołuje Newman trochę to, co napisał Arnold do "Quantum of Solace", ale niestety wychodzi to dość nieudolnie. Z założenia mroczny i tajemniczy "Secret Room" w filmie wypada nieźle, jednak poza nim nie robi specjalnego wrażenia. Kolejny motyw przewodni, tym razem dla najemnika pana Hinxa (Dave Bautista, znany z "Guardians of Galaxy" który mam nadzieję powróci w kolejnych odcinkach serii). Monumentalny, ciężki utwór idealnie pasuje do tego eleganckiego mięśniaka. To także jeden z ciekawszych fragmentów płyty. Szkoda tylko, że jest to także jeden z krótszych numerów. Po nim pojawia się instrumentalna wersja piosenki z czołówki, czyli "Writing's on the Wall". Bez wokalu Sama Smitha wypada on jeszcze lepiej, ale i tak jest to kompozycja, która choć może się podobać, nie jest też specjalnie udana. Wsiadając razem z Bondem i Swann do Rolls Royce'a "Silver Wraith" udajemy się prosto do pustynnej bazy Oberhausera (jak zwykle znakomity, choć przewidywalny w doborze aktorskich środków Christoph Waltz), który nie jest tym za kogo się podaje. Mroczny, ale niestety zbyt, zwłaszcza jak na Bonda powolny, elektroniczno-ambientowy "A Reunion". Po nim trochę ni stąd ni zowąd pojawia się "Day of the Dead" będący oczywiście przedłużeniem początkowej sekwencji i kolorowego pochodu umarłych. Następnie znów wracamy do finału w "Tempus Fugit" - ponownie jednym z ciekawszych fragmentów.
Po wysadzeniu kryjówki Oberhausera vel Blofelda (oczywistość oczywista) szybko udajemy się do "Safe House" w Londynie, gdzie Bond, Swann, M, Q oraz Tanner ustalają plan zlikwidowania programu, który wdraża Max Denbigh aka C (znakomity Andrew Scott). Przywołuje się tutaj elementy ze "Skyfall", jednak są one na tyle subtelne, że słyszalne będą tylko dla wnikliwych słuchaczy. Pięć kolejnych numerów to z kolei muzyczny zapis spektakularnego finału w byłej siedzibie MI6, nowej siedzibie brytyjskiego wywiadu oraz na moście Westminsterskim. Najpierw elektroniczny "Blindfold", następnie dobry "Careless" w którym wyróżnia się gitarowy riff będący reminiscencją motywów z poprzedniej odsłony przygód Jamesa Bonda. Dobrze wypada też "Detonantion", który znakomicie ilustruje sceny poszukiwania Swann porwanej przez Blofelda i ukrytej w ruinach siedziby MI6, a następnie ucieczki z budynku, zanim ten się zawali. Na koniec nie brakuje przywołania motywu bondowskiego zakończonego Arnoldowską puentą. Nie jest ot jednak koniec, czeka nas jeszcze pościg za uciekającym helikopterem Blofeldem. W tym numerze znów można usłyszeć gitarowe odniesienia do "Skyfall" i oczywiście motyw bondowski. Wyróżnia się w nim energetyczna perkusja, ale poza filmem znów nie robi ów kawałek dużego wrażenia. Przedostatni z kolei to "Out of Bullets", który kończy ten film. Na napisach zaś można usłyszeć ciekawy utwór "Spectre" napędzany elektroniką i ponownie przypominający trochę klimatem to, co skomponował na potrzeby "Qunatum of Solace" David Arnold.
Muzyka skomponowana przez Thomasa Newmana niestety, zwłaszcza poza filmem, rozczarowuje (i to bardziej nawet, niż sam film, który mi osobiście się podobał). W znacznej mierze są to tylko przerobione fragmenty ze "Skyfall", a tam gdzie można było fajnie utwory rozwinąć, szybko się wszystko ucina, zupełnie jakby by były to jakieś nieskończone szkice. Nad całością unosi się także wrażenie, jakby muzykę skomponował komputer, a nie człowiek, brakuje w nich życia, czy nawet elementu zaskoczenia. Tego ostatniego, właściwie też nie doświadczymy w samym filmie. na co wielu fanów i antyfanów narzeka. Taki koniec tej historii był przecież do przewidzenia! Także oficjalny powrót największego nemezis agenta Jej Królewskiej Mosci, Blofelda. Jak trafnie zauważył krytyk filmowy Mossakowski: nad całością unosi się atmosfera schyłkowości. Może jednak chodzić o schyłkowość świata jaki znał Bond, jaki znaliśmy my widzowie? Do tego też odnosi się utwór tytułowy - Bond został upokorzony, złamany i pozostaje mu nic innego jak zniknąć. Wiemy jednak, że jego spokój nie będzie trwał wiecznie. Na końcu napisów zresztą pojawia się napis: "James Bond powróci", a przecież kury znoszącej złote jajka się nie uśmierca. Mam tylko nadzieję, że muzykę do kolejnego Bonda znów napisze David Arnold.
Ponadto pragnę zwrócić tu także uwagę na jedną kwestię: Wszyscy jak mantrę powtarzają, że to ostatni Bond, a zwłaszcza obecnego odtwórcy roli, Daniela Craiga – otóż nic bardziej mylnego, aktor ma podpisany kontrakt na jeszcze jeden film (z możliwością przedłużenia na kolejny), póki oficjalnie nikt nie potwierdzi, że to jego koniec to należy się spodziewać, że Craig wróci jako 007. Zdanie z którego wzięła się ta informacja wynika z faktu, że jakiś dziennikarz zaatakował go pytaniem o kolejnego Bonda dwa dni po zejściu z planu, wkurzony Craig odburknął, że to koniec, gwoli ścisłości potem sprostowywał, że potrzebuje czasu, by odpocząć i przede wszystkim podjąć decyzje – tak więc z osądami i wyborem następnego agenta Jej Królewskiej Mości - a już tym bardziej spekulacjami jakoby, następny 007 miałby być czarnoskóry (!), wstrzymajmy się przynajmniej do przyszłego roku, gdy poznamy jak sądzę pierwsze szczegóły dwudziestej piątej odsłony przygód Bonda. Poza tym koniec pokazany w “Spectre” to według mnie otwarta furtka i pytanie do widzów – gdzie możemy pójść teraz? Kontynuować historię, a może zrobić oderwany od całości film? Z Craigiem, a może bez? Po prostu poczekajmy i zobaczmy jaki będzie rozwój sytuacji.
Ocena (w odniesieniu do filmu): 8/10
Ocena (w odniesieniu do franczyzy): 5/10
Ocena (słuchalności poza filmem): 5/10
Ocena ogólna: 6/10
Ciekawostka: Jeśli nie jesteście znieść wokalu Sama Smitha, to znalazłem alternatywę - brawurową wersję w wykonaniu Amandy Cole:
Podobnie jak w przypadku "Skyfall" Newman znacznie mocniej postawił na klasyczne brzmienia, zmieszane ze swoim charakterystycznym i dość sentymentalnym stylem, co niestety tym razem przełożyło się na jakość muzyki. Dwadzieścia sześć utworów o łącznym czasie niemal osiemdziesięciu minut to film w pigułce, bo tytuły potrafią zdradzić całą intrygą (a zapewniam, że mimo swojej przewidywalności intryga w "Spectre" się znajduje). Na płycie są utwory znakomite i takie, które zwyczajnie nużą. Kapitalnie wypada utwór otwierający, czyli "Los Muertos Vivos Estan" z początkowej sekwencji w Meksyku podczas Święta Zmarłych, w którym słychać dalekie echa muzyki z "Dr. No". Niezłą kompozycją jest "Vauxhall Bridge" utrzymany trochę w klimacie fragmentów znanych z "Quantum of Solace" (do którego po raz ostatni jak dotychczas muzykę pisał David Arnold), ale brakuje w nim rozwinięcia. Stylowo przywołujący muzykę Johna Barry'ego "The Eternal City" ma z kolei świetne rozwinięcie z wykorzystaniem chórów i ambientowe (!) wyciszenie. Po niej następuje nijaki motyw "Donna Lucia" - przewodni dla postaci Lucii Sciarry, żony zabitego na początku filmu przez 007 przestępcy. Tę postać gra nadal piękna Monica Belluci, szkoda tylko, że na ekranie można ją zobaczyć łącznie przez jakieś trzy minuty.
Nowoczesny, z wykorzystaniem subtelnej elektroniki jest z kolei mroczny "A Place Without Mercy", który niestety kończy się równie szybko jak się zaczyna. Poniekąd jego rozwinięciem jest znakomity "Backfire", w którym ponownie wykorzystuje się elektronikę. Bardzo dobrze wypadają też szybkie, mroczne i potężne fragmenty smyków. Fragment wykorzystany do pięknie zrobionego nocnego pościgu po włoskich uliczkach. Aston Martin DB10 i Jaguar C-X75 wyglądają w tych scenach bardzo elegancko, jak z folderu reklamowego można by rzec złośliwie, ale wciąż są to niesamowite i zabójcze pojazdy. Szkoda tylko, że ten fajniejszy ma tak mało do zaoferowania. Króciutki i również intrygujący jest "Crows Klinik", utrzymany w lekkim, ale niepokojącym tonie również nie stroni od elektroniki. Pompatyczne, marszowe brzmienie ma "The Pale King" - motyw przewodni napisany dla postaci pana White'a, którego zapewne pamiętacie z "Casino Royale" i "Quantum of Solace". Szybkie przejście w ciemniejsze, znów przywołujące ambient, tony. Swój motyw przewodni otrzymała także Madeleine Swann (ładna, ale dość drewniana Lea Seydoux, a do tego odniesienie do Marcela Prousta i jego "W poszukiwaniu straconego czasu" - złośliwi powiedzą, że iście znamienne także w stosunku do całego filmu). Niestety nie wyróżnia się on niczym specjalnym, podobnych w muzyce filmowej było pełno, także w Bondzie i co by nie mówić, nawet jeśli były infantylne, to były dużo lepsze.
Dwa kolejne odnoszą się do kolejnego pościgu zrobionego z rozmachem, tym razem w zaśnieżonych austriackich Alpach. Najpierw bardzo ciekawy mroczny i wietrzny "Kite in a hurricane" (przywołujący tykanie zegara, które pojawiało się już w "OHMSS"), a następnie szybki i energetyczny "Snow Plane". Znakomicie prezentują się tu zarówno perkusjonalia, jaki smyki. Sęk polega jednak na tym, że ta muzyka mogła by się znaleźć w dowolnym filmie akcji i jakoś mało w niej bondowskiego klimatu. Nijaki jest "L'American", który ilustruje pojawienie się Bonda i panny Swann w marokańskim hotelu. Znów przywołuje Newman trochę to, co napisał Arnold do "Quantum of Solace", ale niestety wychodzi to dość nieudolnie. Z założenia mroczny i tajemniczy "Secret Room" w filmie wypada nieźle, jednak poza nim nie robi specjalnego wrażenia. Kolejny motyw przewodni, tym razem dla najemnika pana Hinxa (Dave Bautista, znany z "Guardians of Galaxy" który mam nadzieję powróci w kolejnych odcinkach serii). Monumentalny, ciężki utwór idealnie pasuje do tego eleganckiego mięśniaka. To także jeden z ciekawszych fragmentów płyty. Szkoda tylko, że jest to także jeden z krótszych numerów. Po nim pojawia się instrumentalna wersja piosenki z czołówki, czyli "Writing's on the Wall". Bez wokalu Sama Smitha wypada on jeszcze lepiej, ale i tak jest to kompozycja, która choć może się podobać, nie jest też specjalnie udana. Wsiadając razem z Bondem i Swann do Rolls Royce'a "Silver Wraith" udajemy się prosto do pustynnej bazy Oberhausera (jak zwykle znakomity, choć przewidywalny w doborze aktorskich środków Christoph Waltz), który nie jest tym za kogo się podaje. Mroczny, ale niestety zbyt, zwłaszcza jak na Bonda powolny, elektroniczno-ambientowy "A Reunion". Po nim trochę ni stąd ni zowąd pojawia się "Day of the Dead" będący oczywiście przedłużeniem początkowej sekwencji i kolorowego pochodu umarłych. Następnie znów wracamy do finału w "Tempus Fugit" - ponownie jednym z ciekawszych fragmentów.
Po wysadzeniu kryjówki Oberhausera vel Blofelda (oczywistość oczywista) szybko udajemy się do "Safe House" w Londynie, gdzie Bond, Swann, M, Q oraz Tanner ustalają plan zlikwidowania programu, który wdraża Max Denbigh aka C (znakomity Andrew Scott). Przywołuje się tutaj elementy ze "Skyfall", jednak są one na tyle subtelne, że słyszalne będą tylko dla wnikliwych słuchaczy. Pięć kolejnych numerów to z kolei muzyczny zapis spektakularnego finału w byłej siedzibie MI6, nowej siedzibie brytyjskiego wywiadu oraz na moście Westminsterskim. Najpierw elektroniczny "Blindfold", następnie dobry "Careless" w którym wyróżnia się gitarowy riff będący reminiscencją motywów z poprzedniej odsłony przygód Jamesa Bonda. Dobrze wypada też "Detonantion", który znakomicie ilustruje sceny poszukiwania Swann porwanej przez Blofelda i ukrytej w ruinach siedziby MI6, a następnie ucieczki z budynku, zanim ten się zawali. Na koniec nie brakuje przywołania motywu bondowskiego zakończonego Arnoldowską puentą. Nie jest ot jednak koniec, czeka nas jeszcze pościg za uciekającym helikopterem Blofeldem. W tym numerze znów można usłyszeć gitarowe odniesienia do "Skyfall" i oczywiście motyw bondowski. Wyróżnia się w nim energetyczna perkusja, ale poza filmem znów nie robi ów kawałek dużego wrażenia. Przedostatni z kolei to "Out of Bullets", który kończy ten film. Na napisach zaś można usłyszeć ciekawy utwór "Spectre" napędzany elektroniką i ponownie przypominający trochę klimatem to, co skomponował na potrzeby "Qunatum of Solace" David Arnold.
Muzyka skomponowana przez Thomasa Newmana niestety, zwłaszcza poza filmem, rozczarowuje (i to bardziej nawet, niż sam film, który mi osobiście się podobał). W znacznej mierze są to tylko przerobione fragmenty ze "Skyfall", a tam gdzie można było fajnie utwory rozwinąć, szybko się wszystko ucina, zupełnie jakby by były to jakieś nieskończone szkice. Nad całością unosi się także wrażenie, jakby muzykę skomponował komputer, a nie człowiek, brakuje w nich życia, czy nawet elementu zaskoczenia. Tego ostatniego, właściwie też nie doświadczymy w samym filmie. na co wielu fanów i antyfanów narzeka. Taki koniec tej historii był przecież do przewidzenia! Także oficjalny powrót największego nemezis agenta Jej Królewskiej Mosci, Blofelda. Jak trafnie zauważył krytyk filmowy Mossakowski: nad całością unosi się atmosfera schyłkowości. Może jednak chodzić o schyłkowość świata jaki znał Bond, jaki znaliśmy my widzowie? Do tego też odnosi się utwór tytułowy - Bond został upokorzony, złamany i pozostaje mu nic innego jak zniknąć. Wiemy jednak, że jego spokój nie będzie trwał wiecznie. Na końcu napisów zresztą pojawia się napis: "James Bond powróci", a przecież kury znoszącej złote jajka się nie uśmierca. Mam tylko nadzieję, że muzykę do kolejnego Bonda znów napisze David Arnold.
Ponadto pragnę zwrócić tu także uwagę na jedną kwestię: Wszyscy jak mantrę powtarzają, że to ostatni Bond, a zwłaszcza obecnego odtwórcy roli, Daniela Craiga – otóż nic bardziej mylnego, aktor ma podpisany kontrakt na jeszcze jeden film (z możliwością przedłużenia na kolejny), póki oficjalnie nikt nie potwierdzi, że to jego koniec to należy się spodziewać, że Craig wróci jako 007. Zdanie z którego wzięła się ta informacja wynika z faktu, że jakiś dziennikarz zaatakował go pytaniem o kolejnego Bonda dwa dni po zejściu z planu, wkurzony Craig odburknął, że to koniec, gwoli ścisłości potem sprostowywał, że potrzebuje czasu, by odpocząć i przede wszystkim podjąć decyzje – tak więc z osądami i wyborem następnego agenta Jej Królewskiej Mości - a już tym bardziej spekulacjami jakoby, następny 007 miałby być czarnoskóry (!), wstrzymajmy się przynajmniej do przyszłego roku, gdy poznamy jak sądzę pierwsze szczegóły dwudziestej piątej odsłony przygód Bonda. Poza tym koniec pokazany w “Spectre” to według mnie otwarta furtka i pytanie do widzów – gdzie możemy pójść teraz? Kontynuować historię, a może zrobić oderwany od całości film? Z Craigiem, a może bez? Po prostu poczekajmy i zobaczmy jaki będzie rozwój sytuacji.
Ocena (w odniesieniu do filmu): 8/10
Ocena (w odniesieniu do franczyzy): 5/10
Ocena (słuchalności poza filmem): 5/10
Ocena ogólna: 6/10
Ciekawostka: Jeśli nie jesteście znieść wokalu Sama Smitha, to znalazłem alternatywę - brawurową wersję w wykonaniu Amandy Cole:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz