Powstanie drugiego Queensrÿche, równoległego do oryginalnego, już z La Torrem, było do przewidzenia. Powstały w atmosferze skandalu trzynasty, czy też raczej w tym przypadku pierwszy (zależnie od przyjętej perspektywy), album nowej grupy Geoffa Tate'a z nazwą... Queensrÿche. Przez jednych jest mieszany z błotem, a przez jednych nawet, miejscami, chwalony. Jak jest naprawdę? Ten punkt widzenia u każdego będzie wyglądał inaczej, u mnie jednak nie wygląda najlepiej...
Skandalizująca okładka, zresztą wcale nie za piękna, stała się już przedmiotem drwin nie tylko dziennikarzy, ale także fanów, którzy podzielili się na tych którzy zostali przy oryginalnym, na tych, którzy jednak (w jakimś stopniu) poszli za Tatem, i na tych, którzy stanęli w rozkroku pomiędzy obiema grupami pod tą samą nazwą. Ja należałem do tych trzecich, ale przenoszę się z ogromnymi nadziejami na stronę pierwszą. Można by sądzić, że sromotna porażka jaką poniósł poprzedni album "Dedicated to Chaos" (swego czasu opisany przeze mnie superlatywami (tutaj), ale po kilkunastu kolejnych odsłuchach coraz mniej mi się jednak podoba, za co już przeprosiłem w tekście o usunięciu Tate'a: tutaj), nie wróży także niczego dobrego, kolejnemu albumowi tegoż zespołu, czy też raczej pierwszemu w okresie już określanym jako "rozłamowy" (na drugi, czyli pierwszy i faktyczny trzynasty, już z La Torrem jeszcze trzeba trochę poczekać). I tak się też stało, nowy album, drugiego Queensrÿche jest po prostu słaby.
Wspomniana okładka zaś, to z jednej strony według niektórych, to pstryczek w nos dawnych kolegów z zespołu (skrót od "fuck you"), czy też raczej pięść między oczy, a dla niektórych wręcz synonim drugiego (w tym wypadku nowego) Queensrÿche, czyli "fu", gówienko, nie warte splunięcia i nawet szybkiego przefiltrowania przez uszy, a nawet przykład zwykłego braku finezji i niemal dobrego smaku (chwała Bogom nie ma płynących flaków, martwych dzieci rodzonych przez trupy i podobnych kwiatków, jakie często widuję na okładkach płyt co niektórych zespołów, które skrzętnie omijam). Tylko z pozoru, znając już utwór "Cold" można by pomyśleć, że nie jest wcale tak źle, jakby się mogło wydawać (powiem więcej, jak tylko właściwy Queensrÿche z La Torrem, wyda nową płytę, napiszę recenzję tegoż oraz osobny artykuł konfrontujący oba wydawnictwa).
Wspomniana okładka zaś, to z jednej strony według niektórych, to pstryczek w nos dawnych kolegów z zespołu (skrót od "fuck you"), czy też raczej pięść między oczy, a dla niektórych wręcz synonim drugiego (w tym wypadku nowego) Queensrÿche, czyli "fu", gówienko, nie warte splunięcia i nawet szybkiego przefiltrowania przez uszy, a nawet przykład zwykłego braku finezji i niemal dobrego smaku (chwała Bogom nie ma płynących flaków, martwych dzieci rodzonych przez trupy i podobnych kwiatków, jakie często widuję na okładkach płyt co niektórych zespołów, które skrzętnie omijam). Tylko z pozoru, znając już utwór "Cold" można by pomyśleć, że nie jest wcale tak źle, jakby się mogło wydawać (powiem więcej, jak tylko właściwy Queensrÿche z La Torrem, wyda nową płytę, napiszę recenzję tegoż oraz osobny artykuł konfrontujący oba wydawnictwa).
Otwiera naprawdę obiecujący, wspomniany już "Cold" (i właściwie na nim się kończy). Mamy mocny riff gitary, ciężki bas i pędzącą perkusję. Klimatem przywodzi mniej więcej ten okres pomiędzy "Empire" a "Hear in the Now Frontier". Jest zaskakująco dobrze, nawet Tate daje radę, ale idźmy dalej. Również następujący po nim "Dare" nie jest zły, ale zdecydowanie gorszy i mniej ciekawy, od numeru pierwszego. Trzeci, "Give it to You" także mógłby się znaleźć na którejś z tamtych płyt, ale nie robi większego wrażenia. Kolejny jest "Slave" i ten znów robi naprawdę dobre wrażenie, ciężki riff i pędzące tempo może wgnieść w fotel, ale tego raczej nie zrobi. Nawet Tate ponownie stara się pokazać, że bynajmniej wcale się nie wypalił, szkoda tylko, że raczej mu to nie wychodzi. Byłby świetny, gdyby nie ta doklejona końcówka. Po nim zwolnienie, w klimatycznym wyjętym jakby z "Operation:Mindcrime" utwór "In the Hands of God". Niepotrzebne, według mnie, nawiązanie. Podobne wrażenie odnosi się w szóstym "Running Backwards", choć przyznać, że solówka jest w nim całkiem niezła. Zaczynamy grzęznąć w mieliźnie nawiązań do pierwszych płyt także w "Life Without You". Nieco lepiej jest w przywodzącym na myśl "Hear in the Now Frontier" utworze "Everything", ale cóż nie bardzo tego się oczekuje, nawet po podrabianym Queensrÿche. Podobne uczucia towarzyszą przedostatniemu na płycie "Fallen", dziwny też jest finałowy "The Weight of the World": początek jest nudny i ciągnie się w nieskończoność, a kiedy wreszcie się rozkręci jest jeszcze bardziej nudny, jest też ewidentnie za długi. Trzy numery (?) to za mało żeby udźwignąć ciężar, dlatego przezornie dorzucono cztery covery oryginalnego Queensrÿche (rozpisane jako "nowe wersje"), ów skok na kasę brzmi całkiem nieźle, ale nic nie wnosi, nie różnią się one od oryginałów, wydają się niepotrzebne, są odegrane i jedynie odgrzane współczesną technologią, a przecież tamte wersje nie zestarzały się kompletnie nic.
Na nowo zostały zarejestrowane cztery numery: "I Don't Belive In Love" ze słynnej "Operation:Mindcrime", a następnie trzy kawałki z "Empire": tytułowy z tamtej płyty, "Jet City Woman" i "Silent Lucidity". We wszystkich czterech przypadkach ma się poczucie pozornego poprawienia jakości, tymczasem Tate śpiewa je znacznie niżej, a całość brzmi sztucznie i nieciekawie. Oryginalne wersje, także przecież z Tate'em nic bowiem się nie zestarzały, wciąż brzmią doskonale i wcale nie trzeba było ich poprawiać. Gdyby Tate pobawił się formułą tychże i nagrał nowe aranże, załóżmy nawet w żartobliwej konwencji w rodzaju Helloween i płyty "Unarmed" z całą pewnością byłoby dużo bardziej intrygująco i ciekawiej. W takiej formie, powtórzonej i odegranej, są słabe, a dzisiejsza technika im nie pomogła.
Na pewno jest to płyta lepsza od "Dedicated to Chaos", bardziej spójna brzmieniowo, także pod względem dobranej stylistyki. Poszczególne utwory są jednak nadal zwyczajnie nudne, a miejscami wręcz wymuszone. Nie powinna także ta płyta wyjść pod szyldem, czy też raczej etykietką Queensrÿche. Powinna być krótsza, bardziej dopracowana kompozycyjnie (co najmniej na miarę otwierającego "Cold") i powinno się zrezygnować z doklejania tak zwanych nowych wersji wyżej wspomnianych już klasycznych numerów. Jestem zdania, że można tego albumu posłuchać, ale i szybko o nim zapomnieć, nie jest nawet przeciętniakiem, powiedziałbym nawet, że "Dedicated to Chaos" przy tym albumie to wręcz arcydzieło. Zarówno tamten, jak i ten swobodnie mogłyby nigdy nie powstać. Ocena: 3/10
Jesli "Cold" jest najlepszy, to..... :( no bo on jest po prostu nijaki!!!
OdpowiedzUsuńTo polecam całość, wynudzisz się jeszcze bardziej :)
Usuń