sobota, 27 kwietnia 2013

Disweather - Obssesive Compulsive Disorder Celebration EP (2013)


Zaburzenia obsesyjno-kompulsywne, czyli inaczej nerwica natręctw. Niektórzy, którzy chorują na tą odmianę choroby psychicznej zbyt często myją ręce, jeszcze inni otwierają drzwi przez chusteczkę do nosa lub ze straszliwą precyzją układają wszystko w równym, a najlepiej matematycznie idealnym porządku, choćby po to, by uchronić bliskich przed niebezpieczeństwami. Najbardziej znanymi w kulturze postaciami fikcyjnymi, które cierpiały na tę przypadłość była Lady Makbet, jak również detektyw Adrian Monk, a nawet znacznie starszy od niego detektyw, słynny Sherlock Holmes czy ostatnio doktor Gregory House. Gdański zespół Disweather, który zaledwie kilka miesięcy temu zrealizował swój debiut "Embrio", kilka tygodni temu wypuścił zaś swoją drugą epkę, która w tytule ma tę właśnie chorobę. Intensywny nawrót do grunge'u świetnie harmonizuje się z przywołaną chorobą, jest natrętny, w pozytywnym tego słowa znaczeniu.


Nowy materiał jest bardziej od debiutu przemyślany, a także nieco dłuższy, nie tyle o cały jeden numer, ile dokładnie o osiem minut. Ciekawsza jest też grafika, która płytę ozdabia, choć akurat nie ta, która znajduje się na okładce (niestety, jest mało czytelna), a ta, którą można znaleźć w środku wkładki. Interesującym zabiegiem są też różne warianty kolorystyczne pudełka płyty: są fioletowe, zielone, niebieskie, różowe i pomarańczowe. Mój egzemplarz akurat jest fioletowy i dobrze współgra z hipnotyzującymi ruszającymi się liniami na płycie, która lądując w odtwarzaczu traci na tym efekcie. Wracając do grafiki we wkładce, ponownie mamy hipnotyzujące kręgi, a człowieczek, który takim somnabulicznym wzrokiem na nas patrzy dziwnie kojarzy się, już nie z przekrojami ludzkiego ciała z podręczników do biologii czy medycyny, a nolens volens z tą okropną wystawą spreparowanych zwłok. Tu jednak, bardzo pasuje. Z kompulsywną dokładnością wciskam zatem guziczek "play" na moim pilocie:

"Shoulder's Shouldn't Shout", który pojawia się jako pierwszy jest łagodny jak baranek, idealnie radiowy, wkręcający się w głowę, ale też nie wyróżniający się pośród pozostałych jakoś szczególnie.
Pearl Jamowy numer drugi, czyli "Love Mature" jest odrobinę żywszy, ale także bardzo przystępnie radiowy. Dzieje się to głównie za sprawą brzmienia, które jest nieco inne, bardziej dopracowane (bardziej kompulsywnie?) w stosunku do debiutu. Stylistycznie też od Pearl Jamu, czy innych grunge'owych klimatów nie ucieka numer trzeci, o tajemniczym tytule "MJFK". W nim też słychać jednak bardziej post-rockowe, progresywne nawet inspiracje, którym blisko do Sigur Ros (w końcowych fragmentach) czy nawet skandynawskiej szkoły (już nieco zapomnianej) porgresywnego grania z lat 70, żeby wspomnieć choćby fantastyczną grupę Bla Vardag, która wydała tylko jeden album "Atlas" w 1979 roku. 

Równie tajemniczy tytuł nosi numer czwarty, czyli "734", w którym to podobnie jak w poprzednim łagodne, płynące w przestrzenie post-rockowe łączą się z szybszymi, punkowo-grunge'owymi zagraniami gitary. Szkoda, tylko, że jest tak krótki, mógłby zostać pociągnięty bardziej, zwłaszcza, że to kawałek instrumentalny. Następujący po nim ponownie Pearl Jamowy, ale także mający w sobie coś z Boba Segera, Toma Waitsa czy Boba Dylana jest "Spew Me". Obok "MJFK" należący do moich faworytów. Ostatni numer jednak chyba najmocniej wkręca się w głowę, drapieżny "Gender Blender" przypomina oczywiście dalej scenę grunge, ale także mocno zakorzenia się w klasycznym hard rocku. Sam tytuł przywodzi nawet na myśl Beatlesowskie "Helter Skelter", najlepiej w wykonaniu U2, ale także zabawy grupy Beatallica (która parodiuje Beatlesów i Metallicę jednocześnie - akurat Disweather jeszcze w tę stronę nie poszło). Ponadto gra słowna zawarta w tytule świetnie pokazuje nasze społeczeństwo, które staje się coraz bardziej genderowe, nie unikniemy już bowiem "wychodzenia z szafy" i manifestacji swojej seksualności, z czego osobiście jestem dumny, nie jestem bowiem przeciwnikiem innych orientacji, a przeciwnikiem nachalnej nagonki politycznej i medialnej na zwykłych ludzi, niezależnie od ich zachowań łóżkowych. Naturalnie, przy założeniu, że nie muszę się temu przyglądać czy uczestniczyć. A sam kawałek? Jest naprawdę dobry.

Jeśli chodzi o podsumowanie, to tak naprawdę mam problem. Nie jest bowiem idealnie. Płyta na pewno jest bardziej przemyślana i bardziej spójna, bardziej przejrzysta, ale nie pokazująca niczego nowego. Nawet nie chodzi o sam gatunek muzyki w jakim się obracają, ale z jednej strony zabrakło mi na tej epce utworu, który by pociągnął ją jako całość, jakiegoś tak zwanego killera ("MJFK" mógłby takim być, ale jak na ten typ muzyki, na killera jest za długi), a z drugiej strony skoro zaczęli skręcać w stronę islandzkiego post-rocka (wspomniany już "MJFK"), który notabene wyszedł im naprawdę sympatycznie, chętnie bym posłuchał więcej takich klimatów. Słychać, że wciąż szukają swojej ścieżki muzycznej i nie kryją się z nią, według mnie podążają we właściwym kierunku, i mam nadzieję, że z czasem pokażą na co naprawdę ich stać. Bardzo bym też chciał, a i zapewne całe Disweather, aby następnym albumem, był już pełnometrażowy krążek. Na tym, choć jest znacznie lepiej niż na debiucie, poziom został utrzymany, i także mam nadzieję, że nie spuszczą z tonu i formy. Ocena: 4/5


Zdjęcie okładki własne. Płyta została objęta przez LU patronatem medialnym. Recenzja pierwszej epki dostępna tutaj.

1 komentarz:

  1. Ten wokal mnie troche drażni. Bardzo ciekawy początek, myslałam, ze w całkiem inną strone pójdzie, zwłaszcza czytając jednoczesnie Twoją recenzję. Ogólnie - może byc :)

    OdpowiedzUsuń