Tej płyty nie będziecie słuchać podczas imprezy, nie puścicie jej swojej babci, ani sąsiadowi. Chociaż temu ostatniemu to chyba tylko po to, żeby wyciągnął z szafy miotłę i walił nią w Twój sufit lub podłogę, ewentualnie dzwonił po policję, że jakieś czarne msze się odprawia na osiedlu. Bodaj najmroczniejszy debiut roku trzeszczącego, będący mieszanką stylistyczną i wybuchową, a w dodatku niemal w całości zrealizowany przez jednego człowieka, jest albumem specyficznym, ale godnym uwagi. Panie i panowie: przed Wami Miłosz Anioł i jego Psylocybia...
Na początku tego roku w specjalnym wywiadzie dla LU (tutaj), Miłosz Anioł opowiadał nam o swoim projekcie, wreszcie po kilku miesiącach oczekiwania debiutancki album został wydany pod koniec marca, a sama płyta bezpośrednio do Gdyni dotarła pod koniec kwietnia, ale wynikło to jedynie z braku czasu na redakcyjne spotkanie z Marcinem, do którego doszło w przedostatni kwietniowy weekend. W całości album, mimo, przyznajmy sobie to szczerze i bez owijania w bawełnę, niezbyt pięknej okładki, prezentuje się zacnie. Owszem, to tylko kopertka, a zawartość to tylko osiem utworów o łącznym czasie około dwudziestu siedmiu minut, ale to, co już się słyszy, miażdży.
Mroczne, ambientowe intro "Sound-o-vision" może zmylić, wprowadza w klimat płyty, ale nie zwiastuje tego, co na niej jest. Płynnie przechodzi w drugi utwór zatytułowany "Blood of God". Potężna, mocno wysunięta na przód perkusja łączy się tutaj z ciężkim, przygnębiającym riffem gitary i choć wszystko pulsuje i zwarto przesuwa się naprzód, utwór jest powolny. Przypomina jakieś garażowe, dawno zapomniane kawałki którejś z black metalowych kapel (na przykład z początków Bathory'ego) jedynie oszlifowane z szumów i trzasków, albo wyciągnięty z szuflady utwór Reverend Bizzare. Po nim następuje "Miracle of Death" znacznie szybszy, ale wciąż rozpięty na doomowym klimacie, nawet kojarzący się z Prodigy czy Mairlynem Masonem. Na czwartym miejscu znalazł się numer tytułowy, najbardziej doomowy z wszystkich. Znów pachnie Reverend Bizzare, ale także wyczuwa się tu klimat Candlemass czy Solitude Aeternus. Po prostu kawał ciężkiego, klimatycznego grania o kroczącym, wolnym, niespiesznym tonie całości.
"With the Wolves" przywołuje film "The Company of Wolves" z 1984 roku, jednego z najlepszych filmów w klimacie gotyckich baśni grozy, zresztą luźno opartej na klasycznej opowieści o czerwonym kapturku i wilkołaku grasującym po lesie. Szybszy od poprzedniego, gęstszy, zdecydowanie bardziej sludge'owy, ale nadal dość wolny. I zdecydowanie jeden z moich absolutnych faworytów. Po nim następuje numer szósty, czyli "Engineers of Souls" kolejny szybszy numer, który z kolei może przywołać w pamięci norweski Kvelertak. Pomieszanie wszystkich stylów w jednym utworze wypada tutaj, podobnie jak na obu płytach norwegów, bardzo interesująco.
Żeby nie było wątpliwości, to płyta ze Słupska, czyli z Polski, jest więc także utwór z polskim tekstem, a mianowicie "Wiec Niewiadomych". I nie, nie ma tutaj literówki, też na początku sobie pomyślałem, że chyba powinno być "niewidomych", ale brzmiało to by bardziej jak tytuł nowego utworu Strachów na Lachy, aniżeli ciężkiego i mrocznego grania. Ten mocno kojarzy się z naszym rodzimym Medeborem, a także innym polskim zespołem Neolith. A szeptany wokal dodaje całości gotyckiego klimatu jakby wyjętego z XIII Stoleti.
Po nim następuje utwór ostatni, zatytułowany "Astaroth". W nim wracamy do języka angielskiego, znów jest szybciej, gęsto i sludge'owo, ale także słychać w nim klasyczny rock'n'roll. Tak, dokładnie tak - rock'n'roll. A może death'n'roll? Spróbujcie sami pobawić się w małą odkrywkę gatunkową.
Na tym, krótkim, ale udanym albumie znaleźli się także goście: Michał Mezger, który nagrał gitarowe solo w "Blood of God", oraz gitary i chórki w "Engineers of Souls" oraz Grzegorz Lenkiewicz, który nagrał bas do numerów "Bloof of God" i "Walc Niewiadomych". Brzmienie płyty jest potężne, choć stłumione, wydobywające się jakby z krypty, jakiś czeluści, z których lada moment wyłoni się sam wszechmocny Cthulhu. Pozostawia ono naturalnie trochę do życzenia, bo niektórym wyda się to wręcz asłuchalne, żeby nie powiedzieć amatorskie, ale to będzie zwykłe czepialstwo. Jak na produkcję w zasadniczej mierze zrealizowanej metodą "do it yourself" przy pomocy programów do tworzenia muzyki, żywych instrumentów i kilku przyjaciół jest naprawdę dobrze. Wręcz poraża on ogromem pracy jaki Miłosz włożył w ten materiał i pokazuje go od bardzo dobrej strony. Pokazuje go jako niezwykle interesującego muzyka, z własnym pomysłem, także na kombinacje stylistyczne, który nie boi się eksperymentu, a także jako muzyka, który jeszcze wiele będzie miał do powiedzenia. Z całą świadomością, nie dam jednak pełnej piątki, po to tylko by Miłosz nie spoczął na laurach, żeby tak jak włożył całe serce w tą płytę włożył je także w kolejną płytę, mam nadzieję, że już pełną. Ocena: 4,5/5
Płyta została objęta przez LU patronatem medialnym. Przyjmujemy zamówienia indywidualne na egzemplarze, które można zakupić bezpośrednio u Miłosza lub u nas w cenie 5 zł za sztukę.
Marilynem Mansonem *
OdpowiedzUsuńTak, dziękuję. Zawsze sobie łamię język na pisowni tegoż imienia. :)
UsuńNie mój styl, ale potrafie docenić, że faktycznie jest to coś, co zasługuje na pochwałę.
OdpowiedzUsuńDoceniam(y) to, że doceniasz :)
Usuń