środa, 10 kwietnia 2013

Ghost - Infestissumam (2013)


Czas na podróż do Watykanu. Jednak nie katolickiego, a okultystyczno-satanistycznego. W tym, na papieskim tronie zasiada Emeritus II (na debiucie panował jako Emeritus I), a służy mu pięciu bezimiennych ghuli. Równo trzy lata temu debiutowali bardzo dobrze przyjętym "Opus Eponymous", a niedawno, bo 9 kwietnia miał premierę ich drugi album zatytułowany "Infestissumam". Jednym się podoba, inni już wieszają na nim psy, a ja mam mieszane uczucia, ale dotyczą one głównie brzmienia.


Grupa powstała w roku 2008 w Szwecji, w miejscowości Linköping i bynajmniej nie kryje się ze swoim satanizmem. Nieznane są prawdziwe personalia wokalisty, papieża Emeritusa II i jego ghuli. Chodzą jednak słuchy, że pod tym pseudonimem ukrywa się Tobias Forge, śpiewający w death metalowej grupie Repugnant oraz indie rockowym zespole Subvision. O ile jednak na debiucie można było wyczuć swoistą zabawę stylistyką wypracowaną przez Mercyful Fate czy King Diamonda, niejako żart z niemalże popowych melodii, o tyle na drugim albumie już tego się nie czuje. Brzmienie, które charakteryzowało debiut i osuwało je gdzieś na pogranicze lat 70 i 80 zostało tutaj zastąpione nieco bardziej uładzonym i czystszym, nowocześniejszym sposobem nagrania. 

Również okładka, która trochę niefortunnie przedstawia bazylikę świętego Piotra w Watykanie, wywołuje bardziej kontrowersje niż zainteresowanie jak miało to miejsce w przypadku grafiki, pierwszej, także trochę ironicznej, mogłoby się wydawać, w swoim wydźwięku. Premiera zaś nowego albumu niemal zbiegła się z wyborem nowego papieża katolickiego, który zastąpił poprzedniego, który abdykowawszy, notabene, udał się na emeryturę.

W porównaniu do debiutu jest też dłuższy, ale to akurat, także, najmniejszy problem. Problemem znacznie większym jest brak utworów wpadających swoją fantastyczną melodyjnością w pamięć, nie całkowity, ale jest ich znacznie mniej, niż na pierwszym. Tam, również z racji wspomnianego brzmienia, kolejne utwory jakby prześcigały się między sobą próbując wysunąć się na faworyta albumu, tu zaś znalazły się zaledwie trzy, może pięć takich numerów. Nie wiedzieć czemu zrezygnowano z otoczki absurdu i jawnej kpiny, a zaserwowano zwykły heavy metalowy album, którego słucha się przyjemnie, ale bez większej satysfakcji. Podobnie jak debiut przelatuje, jednak "Infestissumam" nie poraża, nie wywołuje skrajnych emocji.

"Hostia", bo taki jest polski tytuł albumu (w oryginale to łacina) zaczyna się od utworu tytułowego zaśpiewanego po łacinie. Epickie, mszalne intro z chórem, mocnym wjazdem klawiszy, gitar i perkusji bardzo dobrze wprowadza w utwór drugi "Per Aspera Ad Inferi" ("Przez trudy do piekieł"), który w tytule ewidentnie nawiązuje do sentencji "Per Aspera Ad Astra"("Przez trudy do gwiazd").
Niski riff skonfrontowany z bogatym klawiszem i dość wolną perkusją, do tego nas przyzwyczaili na albumie poprzednim. To dobry utwór, ale nie czuje się go tak intensywnie, jakby się tego oczekiwało.
Na trzecim miejscu wylądował, singlowy "Secular Haze", który otwiera fantastyczny klawiszowy ton, wzmocniony następnie przez gitary i perkusję. Całość ma taki lekko doomowy, kroczący układ, czuć w nim też pewną dozę ironii charakteryzującej pierwszy album. Zresztą to bardzo dobry kawałek, który naprawdę wchodzi w głowę. Po nim następuje "Jigolo Har Meggido" również oparty na klawiszach i kroczącym nad nimi riffami gitar. Nie powstydziłby się pewnie takiego utworu Deep Purple czy Blue Oyster Cult, choć DP to pewnie by go przedłużyło i uwypukliłoby rolę klawiszy. 

"Papież" Emeritus II i jego ghulowa świta
Po poprawnym i lekkim numerze czwartym, wychodzimy na spotkanie z najdłuższym utworem na płycie (i jego mieszkańcami), a mianowicie "Ghuleh/Zombie Queen". Ten znów otwierają klawisze, jednak wygrywają melodię, która mogłaby by prowadzić do jakiejś ckliwej popowej piosenki. I takie skojarzenia też ma jej dalszy ciąg. Jest tak słodko, że niemal ociera się to o kicz, o ironię znaną z pierwszego albumu. Ale to nie wada, wręcz przeciwnie. Nawet gdy rozkręca się do nieco szybszych obrotów ewidentnie wywołuje uśmiech, to także drugi utwór, który bardzo mi się spodobał. Przy finale wręcz nawet czuje się ten niepowtarzalny klimat lat 70, a wrażenie potęguje chóralny finał.
Na szóstym miejscu znalazł się także singlowy, "Year Zero". Ten otwiera chór, a potem wchodzi kolejna porcja ostrzejszych riffów i klawiszowego tła. Całość wręcz przywodzi na myśl "Dies Irae, Dies Ilae" i jeszcze ten King Diamondowy szlif. Trzeci, który naprawdę się wkręca (tekst mimo wszystko puszczamy mimo uszu). Po nim dużo lżejszy, znów trochę popowy (i jakby nie przystający przez to do całości) "Idolatrine". Następnie na miejscu ósmym "Body and Blood", też zdecydowanie lżejszy, bardziej hard rockowy, sympatyczny, ale nie wyróżniający się. 

Przedostatni numer to "Depth's Of Satan Eyes", który jest także wyśmienity. Jest melodyjny, chwytliwy i na swój sposób epicki. Nawet przebojowy, a przy tym znów przebija się bogate brzmienie i stylistyka lat 70. Finałem jest "Monstrance Clock", utwór o lekkim doomowym, niespiesznym klimacie. Ten również mocno potrafi się w ryć w banię, oczywiście trzeba podejść doń z dystansem i tekstu nie brać serio. Godnie wieńczy on płytę, i również jest jednym z najlepszych na płycie. Razem pięć udanych utworów może się wydawać małą liczbę, jak na prawie czterdzieści osiem minut "zabawy w okultyzm" i czarną mszę. 

Brzmienie się zmieniło, odjęło to trochę uroku i niesamowitości jaka towarzyszyła ich debiutowi, ale nie mam wątpliwości, ze zrealizowali album dorównujący swojemu poprzednikowi. Na plus zdecydowanie wychodzi także zrezygnowanie z dużej ilości popowego niemalże cukru, który debiut charakteryzował (i paradoksalnie wychodził na plus pierwszemu krążkowi). Słychać na drugim albumie Ghost, że jest to granie dojrzalsze, nieco bardziej przemyślane. Nie miałem też jakiś specjalnych życzeń czy oczekiwań odnośnie tego albumu, ale o ile debiut naprawdę mnie zaskoczył, o tyle drugi album przesłuchałem z uśmiechem. To album, który przyjemnie się słucha i który nie wymaga od słuchacza większego zaangażowania w treść. Po prostu, jest to solidna dawka heavy metalu wymieszanego z klasycznym hard rockiem. Bardzo dobrze pasuje tutaj termin wymyślony przez Wojciecha Manna, a mianowicie "retro metal". I odnoszę właśnie wrażenie, że to retro na nim nie tylko przeważa, ale także sprawia, że to album godny uwagi, nawet jeśli kompletnie nieodkrywczy. Ocena: 7/10




1 komentarz:

  1. całkiem sie dobrze słuchało tych panów. dopóki sie na nich nie patrzyło. ;)

    OdpowiedzUsuń