poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Henry Fool - Men Singing (2013)


Henryk Głupczyński, brytyjczyk o rodowodzie progresywnym, urodzony na przełomie gorących lat 60 i 70 poszukuje młodej atrakcyjnej dziewczyny mającej zamiłowanie do dźwięków psychodelicznych, przedziwnych grafik i zapomnianej kuchni (języczki skowronków w galarecie przyrządzam podobno znakomite), lektury filozoficznej i powieści Joyce'a... -  być może takie ogłoszenie matrymonialne mogłoby się znaleźć w prasie, gdyby muzyka rockowa miała postać ludzką. Ten żarcik fantastycznie też obrazuje jaką niezwykłą płytą, jest drugie wydawnictwo grupy Henry Fool...


Zespół o tej, trzeba przyznać oryginalnej nazwie, został założony wiosną 2000 roku jako osobny projekt Tima Bownessa (znanego z zespołu No-Man). Jak twierdzi Bowness, pomysł na grupę powstał już w późnych latach 90 podczas jednej z wielu dyskusji w sklepie z kawą (zapachniało Jarmuschem oraz filmem "Dym" Wendersa). Razem ze swoim przyjacielem Stephenem Bennetem postanowili przygotować projekt w którym złożyli by hołd swoim inspiracjom i młodzieńczym odkryciom muzycznym. To, co ich najbardziej interesowało to eksplozja gatunkowa przełomu lat 60 i 70. Rock progresywny, jazz rock, space rock, krautrock, ówczesny minimalizm i szeroko pojęta muzyka psychodeliczna - wszystko to postanowili przelać w nowy projekt, czyli w grupę Henry Fool. Już w 2001 roku wydali debiutancki album zatytułowany tak samo jak zespół. Drugi album projektu wyszedł zaś dopiero niedawno. Instrumentalny "Men Singing" zawiera tylko cztery utwory (dwa długie i dwa krótsze), co także odróżnia go od bardziej "popowego" debiutu sprzed dwunastu lat. Ten album, podobnie jak jego poprzednik, którego niestety nie słuchałem, jest hołdem dla brzmień z tamtych lat, a mianowicie dla takich magicznych grup jak King Crimson, Pink Floyd czy Van der Graaf Generator, ale ja do tego zacnego grona dorzucę jeszcze jeden bardzo bliski całości zespół: Weather Report.

Urocza okładka płyty fantastycznie dopełnia zaś jej zawartość, jako się rzekło, składa się z zaledwie czterech numerów. Coraz rzadziej robi się tak kapitalne grafiki, które same w sobie są małym dziełem sztuki, zwłaszcza przy połączeniu tak niesamowitych płyt. Piszę te słowa z pełnym przekonaniem, bowiem to, co znalazło się tutaj jest niemal po prostu idealne.Otwiera ją pulsujący (nie tylko za sprawą perkusji), ale także klawiszy "Everybody In Sweden". Fantastyczna partia saksofonu na tle space'owych pisków instrumentów klawiszowych czy wibrującego, lekko mrocznego basu i post-rockowego posmaku wypada znakomicie. Utwór zmienia się niemal co chwila, poruszając fragmentami lekkimi i zdecydowanie mocniejszymi, bardziej jazzowymi, chciałoby się powiedzieć improwizacjami. Prawie czternaście minut piękna, które autentycznie zachwyca i nie nudzi ani przez moment, mimo, że podobnych rzeczy już się słyszało tu i ówdzie sporo, przechodzi w numer tytułowy.


"Men Singing" trwa krócej (o prawie siedem minut), ale i w nim dzieje się sporo. Rzeczywiście, kojarzyć się może klimatem z Pink Floyd czy King Crimson, jednak jazzujący klimat mocno zbliża go też do Weather Report, a flet mocno przypomina ten znany z Jethro Tull. Jest to utwór utrzymany w średnich tempach, gdzie dużą rolę odgrywa bas, klawiszowe tło i pojedyncze, niespieszne riffy połączone ze zwartą pulsującą perkusją. Fantastyczny, utrzymany w starym stylu numer, który wyciszeniem fantastycznie łączy się z... lekka ambientowym początkiem "My Favourite Zombie Dream". Ten także należy do tych krótkich, ale mocniej zbliża się do eksperymentów King Crimson. Jeden długi wolny przejazd, a nim masa dziwnych świszczących, wibrujących i mruczących elementów niczym z pierwszej części "Larks' Tongues In Aspic". Następujący po nim "Chic Hippo" to ostatni na płycie, trwający trzynaście i pół minuty utworem, który na początku jest dość powolny i liryczny za sprawą smyczków, a potem jeszcze zwalniającym bardziej i bardziej, aż do sennych, coraz bardziej psychodelicznych fragmentów. Ponownie słychać w nim echa King Crimson (gitara) czy Weather Report (partia saksofonu współgrająca z riffem), ponownie pojawiają się dziwne przejazdy i dźwięki. Całość uzupełnia jazzowa sekcja perkusji, w znacznej mierze oparta na delikatnych uderzeniach po talerzach i przeszkadzajkach różnego typu i klawiszowe tło.

W brzmieniu to płyta bardzo nowoczesna, a w zawartości bardzo znajoma. Właściwie pod względem tego drugiego jest nieszczególna, można bowiem się zastanowić, czy nie lepiej sięgnąć po którąś z płyt wielkich (a nawet licznych mniej znanych) płyt z tamtych lat obracających się w zbliżonych przestrzeniach muzycznych. A jednak jest coś co, oprócz fantastycznej okładki, punktuje na korzyść tego albumu. Niezwykła pasja i swoboda z jaką muzycy grupy Henry Fool poruszają się po tych rejonach muzyki rockowej. Nie stanie się ona może klasyką, ale spokojnie może się mierzyć z najlepszymi przykładami muzyki tamtych lat. Jest to płyta piękna i penetrująca te sfery muzyki progresywnej i psychodelicznej, które w swojej wzorcowej formie stały się magiczne i do dziś w wielu przypadkach niedoścignione. Wreszcie, to płyta, która jednych zachwyci i poruszy do głębi, a drugich niczym nie zaskoczy, a nawet... odrzuci. Dla mnie to jedna z najbardziej niesamowitych i przy tym niespodziewanych muzycznych podróży w tym roku i bez wahania stwierdzam, że gdzieś na tej skale z ludzikami znajduję się i ja. Po prostu, dla uszu, jest to wspaniała, niemal doskonała, uczta. Ocena:9/10



* Utwory w wersjach edytowanych na tzw. "radiowe". W dodatku w równie fantastycznej, co muzyka, oprawie wizualnej.

2 komentarze:

  1. "zapachniało Jarmuschem oraz filmem "Dym" Wendersa" - czyli mocne uderzenie :)))
    wymieniasz tu mase zespołów, Pink Floyd, King Crimson itd, a wiesz, jakie byo moje natychmiastowe skojarzenie jak tylko usłysząłam pierwsze dźwięki? Yes. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I masz rację. Yes tu tez jak najbardziej można wyczuć i usłyszeć, zwłaszcza obcując z pełnymi wersjami utworów. Trafne spostrzeżenie.:)

      Usuń