poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Borowski/Miegoń - Jellyfishes Diary (2013)



Napisał: Marcin Wójcik


„Jellyfishes Dairy” to dzieło nowego projektu znanych trójmiejskich, muzycznych marynarzy – Bartka Borowskiego i Michała Miegonia. Dając nam kluczyk do pamiętnika meduz, zabierają w tajemniczą podróż do świata morskiego ekosystemu.

Krążek wydany nakładem oficyny „Music Is The Weapon” miał swoją premierę 12 lutego, dwa tysiące trzeszczącego roku. Całość zawiera dziewięć klimatycznych kompozycji sympatyzujących z ambientem czy podobnymi meandrami muzyki. Treść inspirowana jest klimatem morskich głębin, niekiedy przekraczających szelfowy basen Morza Bałtyckiego. Można to wywnioskować po tytułach utworów, nawiązujących do morskich stworzeń, czy estetycznej i oszczędnej okładce, przedstawiające fragment ławicy chełbi modrych. 



Utwory zawarte na płycie są spójne, przemyślane. Często na końcu wzrasta napięcie, którego rozwiązania pozostawia pewien wielokropek na końcu muzycznej wypowiedzi, który jeszcze bardziej pogłębia jej tajemniczą niejasność. Koncepcję oparto na gitarach, choć całość ocieka przestrzenią tworzoną przez wszelkiej maści loopy i sample czy klawisze, tworzące tło morskiej głębi. Ponadto sporadycznie pojawia się bas, czy jakiś perkusyjny epizod, jak choćby w „Seahorse”. Trzymając się perkusji: moją uwagę zwrócił rytm utworu „The best divers among whales”, który, jak mniemam, został zagrany… łyżeczkami na szklankach(!).  Kolejna ciekawostka: Blues dotarł także pod poziom morza. W „Peter’s elephantnose Fish” pojawia się fragment triady bluesowej, który dość szybko zanika, ale za pierwszym razem robi pozytywne wrażenie.

A teraz wyobraźmy sobie, że niszczyciel ORP „Błyskawica”, przycumowany do brzegu skweru Kościuszki w Gdyni, schodzi powoli pod powierzchnię, niczym łódź podwodna, albo bardziej obrazowo – jak żaglowiec „Apolinary Baj” ukrywając się przed ścigaczami Wielkiego Elektronika w filmie „Podróże Pana Kleksa”...

…będąc na pokładzie „Błyskawicy” obserwujemy surrealizm mórz i słodkich wód. Wnikamy w prywatne życie ryb i innych stworzeń. Okręt wiedzie nas w trudno dostępne głębiny i najciemniejsze zakątki. Na początku jednak płyniemy w kierunku wschodu, zostawiając daleko za sobą Zatokę Gdańską. Przed nami otwierają się stojące i wolno płynące wody słodkie, zasobne w plankton. Gospodarz, „Silver Carp”, czyli po polsku Tołpyga zaprasza nas do siebie, oprowadzając nas po swoim środowisku. Otoczenie stojącej, lekko zamulonej wody tworzy obraz niejasności, trudno w takim klimacie o jakieś jaskrawe kolory. Sam daleki kuzyn karpia, a ściślej, jego ciało to odcienie zimnego srebra i szarości. Napięcie wzrasta, ciśnienie rośnie, w głowie coś jakby dzwoni,  jest coraz głośniej… Tołpyga ma bardzo smaczne mięso.

Prędkość poruszania się „Błyskawicy” drastycznie wzrasta, coraz bardziej dorównuje punkowym utworom, a także czasom ich trwania. Ale to nie punk, to dorsz. Dorsz prosto z bałtyckiej toni. Czyżbyśmy wrócili do siebie? Nie. Wprawdzie to Bałtyk, ale nie jest to morskie terytorium Polski. To raczej Skandynawia, ale „Rockcod”, bo tak się przedstawił (widać, że Szwed, skoro mówi po angielsku i nie rozumie naszej mowy), nie zdążył zrobić nic więcej. Sieci, kutry, połów. Tutaj nie ma zakazu, tonaż w rybackich sieciach jest stały. Silniki szwedzkich kutrów są prosto z Volvo, a Saab już nie istnieje, zatem na nas już pora…

Kolejne krótkie spotkanie, tym razem u wybrzeży Egiptu. Tuńczyk w słońcu i wysokiej temperaturze Morza Śródziemnego wita nas swoją uśmiechniętą rybią buzią. Potężna ryba powinna wyglądać groźnie, ale meduzy w swoim pamiętniku wyrażają się o nich ciepło. To dobrze. Problem w tym, że mięso Tuńczyka jest bogate w witaminy A i D. Szkoda, ale zawsze można z nim pogadać. Teraz występuje w środowisku trójmiejskich hipermarketów, w puszkach z napisem „Tuna”.

Tupot, tupot, tupot. Tu-tup, tu-tup, tu-tup, tu-tup. Cwał, kłus, wierzch? Ten konik, choć jest konikiem raczej nie ma kopyt. Bardziej przypomina te drewniane, z szachownicy bosmana „Błyskawicy”. Rżenie jednak słychać, tylko takie specyficzne, podwodne. Tupanie też jest, ale też takie morskie, jakby z innego wymiaru. „Błyskawica” płynie już wolniej, bo przecież to on, „Seahorse” biegnie szybciej. Słychać bas, więcej basu. Jolana Typhoon? Nie, przecież Czechosłowacja nie ma dostępu do morza. To raczej coś japońskiego. Tokai?  Ibanez?  Tło jakieś takie znajome. Klawisz z Kombi? Czyżby „Seahorse” lubił ten klimat z powierzchni? Parapet Korga, czy może Moog? Jak Kombi, to Kombi. Tylko takie „p.p.m.”, ale to nie jest parametr depresji, to zamyślenie podmorskiej stajni. Pod Poziomem Morza.

"Jellyfishes Diary" to album instrumentalny. Nie jest przez to trudniejszy w odbiorze, ale wiadomo – wokal zawsze przyciąga uwagę. Masa często nie rozumie muzyki instrumentalnej, bo „Kiedy nie śpiewać?”. Jest trudniej, ale w interpretacji, nie odbiorze. Słucha się przyjemnie, ale faktem jest, że łatwiej przeanalizować tekst aniżeli linię danego instrumentu. Warto oddać się abstrakcji! Surrealizmowi morskich i słodkowodnych toni. Borowski/Miegoń i „Jellyfishes Dairy” to muzyczny Witkacy, który nie buduje domów w stylu zakopiańskim, ale wyniósł się na przeciwny biegun – na Wybrzeże, ale pod poziom Bałtyku. Panowie, malujcie dalej pastelami swoich gitar! Jest o czym grać dalej, bo „Moż(rz)e jest szerokie i głębokie, a w nim pływa ryba-chyba”. Ocena: 9/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz