Napisał: Marcin Wójcik
„Jellyfishes
Dairy” to dzieło nowego projektu znanych trójmiejskich, muzycznych marynarzy –
Bartka Borowskiego i Michała Miegonia. Dając nam kluczyk do pamiętnika meduz,
zabierają w tajemniczą podróż do świata morskiego ekosystemu.
Krążek wydany nakładem oficyny „Music Is The Weapon” miał swoją premierę 12 lutego, dwa tysiące trzeszczącego roku. Całość zawiera dziewięć klimatycznych kompozycji sympatyzujących z ambientem czy podobnymi meandrami muzyki. Treść inspirowana jest klimatem morskich głębin, niekiedy przekraczających szelfowy basen Morza Bałtyckiego. Można to wywnioskować po tytułach utworów, nawiązujących do morskich stworzeń, czy estetycznej i oszczędnej okładce, przedstawiające fragment ławicy chełbi modrych.
Krążek wydany nakładem oficyny „Music Is The Weapon” miał swoją premierę 12 lutego, dwa tysiące trzeszczącego roku. Całość zawiera dziewięć klimatycznych kompozycji sympatyzujących z ambientem czy podobnymi meandrami muzyki. Treść inspirowana jest klimatem morskich głębin, niekiedy przekraczających szelfowy basen Morza Bałtyckiego. Można to wywnioskować po tytułach utworów, nawiązujących do morskich stworzeń, czy estetycznej i oszczędnej okładce, przedstawiające fragment ławicy chełbi modrych.
Utwory
zawarte na płycie są spójne, przemyślane. Często na końcu wzrasta napięcie,
którego rozwiązania pozostawia pewien wielokropek na końcu muzycznej
wypowiedzi, który jeszcze bardziej pogłębia jej tajemniczą niejasność.
Koncepcję oparto na gitarach, choć całość ocieka przestrzenią tworzoną przez
wszelkiej maści loopy i sample czy klawisze, tworzące tło morskiej głębi.
Ponadto sporadycznie pojawia się bas, czy jakiś perkusyjny epizod, jak choćby w
„Seahorse”. Trzymając się perkusji: moją uwagę zwrócił rytm utworu „The best
divers among whales”, który, jak mniemam, został zagrany… łyżeczkami na
szklankach(!). Kolejna ciekawostka:
Blues dotarł także pod poziom morza. W „Peter’s elephantnose Fish” pojawia się
fragment triady bluesowej, który dość szybko zanika, ale za pierwszym razem
robi pozytywne wrażenie.
A
teraz wyobraźmy sobie, że niszczyciel ORP „Błyskawica”, przycumowany do
brzegu skweru Kościuszki w Gdyni, schodzi powoli pod powierzchnię, niczym łódź
podwodna, albo bardziej obrazowo – jak żaglowiec „Apolinary Baj” ukrywając się
przed ścigaczami Wielkiego Elektronika w filmie „Podróże Pana Kleksa”...
…będąc
na pokładzie „Błyskawicy” obserwujemy surrealizm mórz i słodkich wód. Wnikamy w
prywatne życie ryb i innych stworzeń. Okręt wiedzie nas w trudno dostępne
głębiny i najciemniejsze zakątki. Na początku jednak płyniemy w kierunku
wschodu, zostawiając daleko za sobą Zatokę Gdańską. Przed nami otwierają się
stojące i wolno płynące wody słodkie, zasobne w plankton. Gospodarz, „Silver
Carp”, czyli po polsku Tołpyga zaprasza nas do siebie, oprowadzając nas po
swoim środowisku. Otoczenie stojącej, lekko zamulonej wody tworzy obraz
niejasności, trudno w takim klimacie o jakieś jaskrawe kolory. Sam daleki kuzyn
karpia, a ściślej, jego ciało to odcienie zimnego srebra i szarości. Napięcie
wzrasta, ciśnienie rośnie, w głowie coś jakby dzwoni, jest coraz głośniej… Tołpyga ma bardzo
smaczne mięso.
Prędkość
poruszania się „Błyskawicy” drastycznie wzrasta, coraz bardziej dorównuje
punkowym utworom, a także czasom ich trwania. Ale to nie punk, to dorsz. Dorsz
prosto z bałtyckiej toni. Czyżbyśmy wrócili do siebie? Nie. Wprawdzie to
Bałtyk, ale nie jest to morskie terytorium Polski. To raczej Skandynawia, ale
„Rockcod”, bo tak się przedstawił (widać, że Szwed, skoro mówi po angielsku i
nie rozumie naszej mowy), nie zdążył zrobić nic więcej. Sieci, kutry, połów.
Tutaj nie ma zakazu, tonaż w rybackich sieciach jest stały. Silniki szwedzkich
kutrów są prosto z Volvo, a Saab już nie istnieje, zatem na nas już pora…
Kolejne
krótkie spotkanie, tym razem u wybrzeży Egiptu. Tuńczyk w słońcu i wysokiej
temperaturze Morza Śródziemnego wita nas swoją uśmiechniętą rybią buzią.
Potężna ryba powinna wyglądać groźnie, ale meduzy w swoim pamiętniku wyrażają
się o nich ciepło. To dobrze. Problem w tym, że mięso Tuńczyka jest bogate w
witaminy A i D. Szkoda, ale zawsze można z nim pogadać. Teraz występuje w
środowisku trójmiejskich hipermarketów, w puszkach z napisem „Tuna”.
Tupot,
tupot, tupot. Tu-tup, tu-tup, tu-tup, tu-tup. Cwał, kłus, wierzch? Ten konik,
choć jest konikiem raczej nie ma kopyt. Bardziej przypomina te drewniane, z
szachownicy bosmana „Błyskawicy”. Rżenie jednak słychać, tylko takie
specyficzne, podwodne. Tupanie też jest, ale też takie morskie, jakby z innego
wymiaru. „Błyskawica” płynie już wolniej, bo przecież to on, „Seahorse” biegnie
szybciej. Słychać bas, więcej basu. Jolana Typhoon? Nie, przecież
Czechosłowacja nie ma dostępu do morza. To raczej coś japońskiego. Tokai? Ibanez?
Tło jakieś takie znajome. Klawisz z Kombi? Czyżby „Seahorse” lubił ten
klimat z powierzchni? Parapet Korga, czy może Moog? Jak Kombi, to Kombi. Tylko
takie „p.p.m.”, ale to nie jest parametr depresji, to zamyślenie podmorskiej
stajni. Pod Poziomem Morza.
"Jellyfishes
Diary" to album instrumentalny. Nie jest przez to trudniejszy w odbiorze,
ale wiadomo – wokal zawsze przyciąga uwagę. Masa często nie rozumie muzyki
instrumentalnej, bo „Kiedy nie śpiewać?”. Jest trudniej, ale w interpretacji,
nie odbiorze. Słucha się przyjemnie, ale faktem jest, że łatwiej przeanalizować
tekst aniżeli linię danego instrumentu. Warto oddać się abstrakcji!
Surrealizmowi morskich i słodkowodnych toni. Borowski/Miegoń i „Jellyfishes
Dairy” to muzyczny Witkacy, który nie buduje domów w stylu zakopiańskim, ale wyniósł
się na przeciwny biegun – na Wybrzeże, ale pod poziom Bałtyku. Panowie,
malujcie dalej pastelami swoich gitar! Jest o czym grać dalej, bo „Moż(rz)e
jest szerokie i głębokie, a w nim pływa ryba-chyba”. Ocena: 9/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz