wtorek, 16 kwietnia 2013

WNS Polski II: Logophonic, Moose the Tramp

Ten niezwykły "kosmiczny" krajobraz pasuje do obu zespołów, ale najbardziej do drugiego z nich...
Jeśli nie rozumiesz Czajkowskiego, nie rozumiesz bluesa. Czajkowski to po prostu blues... - mówił Redaktorowi Kaczkowskiemu w jednym z wywiadów gitarzysta Chris Rea. W sposób szczególny wiążą się te słowa z moją ostatnią refleksją na temat gitarowego grania zawieszonego pomiędzy folkiem, bluesem a rockiem (progresywnym lub psychodelicznym). Doszedłem do wniosku, że jeśli nie rozumie się bluesa, to nie rozumie się muzyki rockowej, zwłaszcza tej czerpiącej z klasycznego, miękkiego brzmienia. W dwudziestym czwartym odcinku "W niewielu słowach", a drugim z pod tytułem "Polski", przyjrzę się dwóm trójmiejskim debiutom, zawieszonym pomiędzy tymi gatunkami: gdyńskiemu Logophonic i gdańskiemu Moose the Tramp...


1. Logophonic - Little Pieces (2013)
Dokładnie dwie osoby, to cały skład zespołu Logophonic z Gdyni. I tylko dwie gitary. Można by sądzić, że takie granie jest raczej nudne, monotonne. Nic bardziej mylnego, zwłaszcza, że dodają oni do swojego grania elektronikę, loopy i przetwarzają w różnoraki sposób swoje dźwięki. Osoby, za Logophonic odpowiedzialne, w Trójmieście są doskonale znani, to Krzysztof Stachura i Maciej Szkudlarek, nie tylko muzycy sesyjni, ale także rezydenci cyklu "Żywe Środy", który odbywał się w nieistniejącej już sopockiej Papryce. Ich debiutancki album zatytułowany "Little Pieces" miał swoją premierę 5 marca tego roku. Teraz kiedy wreszcie nadeszła wiosna, na razie dość nieśmiała, można w pełni odebrać to, co najważniejsze na tej płycie. Skromność, delikatność i miękkie, przyjemne brzmienie całości. Co można znaleźć na tej płycie? To dość trudne pytanie, ale na pewno nie znajdziemy tutaj ciężkich gitar, metalowych utworów czy rozbudowanych kompozycji. Jedenaście utworów zostało rozpostartych na bluesowych brzmieniach gitar i różnych dodatkach perforowanych przez samplery i inne tego typu urządzenia. Jedne pulsują bardziej, a jeszcze inne są suchsze, powolniejsze. Jedne kojarzyć się mogą z Tomem Waitsem czy Bobem Dylanem ("One Chance", "Wings"), a inne nawet z bardziej alternatywnym rockowym graniem (fantastyczny, wkręcający się "This Is War" czy "Bitter Apples"). Nie ma co opisywać każdy utwór z osobna, bo to muzyka specyficzna, zbudowana w określony, lekki i niekoniecznie odpowiadający wszystkim sposób. "Małe fragmenty" jednakże spodobają się na pewno tym, którzy nie szukają w muzyce hałasu, a może właśnie refleksji, czegoś zawieszonego pomiędzy. Mi takie granie odpowiada, bo idealnie wprowadza we wczesno wiosenny, choć naturalnie spóźniony, niespieszny nastrój. Ocena: 8/10 (w tym punkt za świetny teledysk z gdyńską Desdemoną).


2. Moose the Tramp - Moose the Tramp EP (2012)
Debiutancka płyta zespołu, który miałem okazję słyszeć podczas koncertu premierowego płyty Ampacity, swoją premierę miała w listopadzie zeszłego roku. Choć jest to epka, to nieco ponad półgodziny zarejestrowanej na jej potrzeby muzyki nie wydaje się być materiałem krótkim, jest wyważony i pozostawiając lekki niedosyt jednocześnie "syci" i napawa optymizmem. To także granie lekkie, spokojne, ale już bardziej niepokorne. Także słychać bluesowe, rockowe inspiracje, ale te dodatkowo urozmaicone grunge'owym polotem, bardziej progresywną nutą, sprawia, że trudniej jednoznacznie sklasyfikować ich muzykę, dlatego ogólnie można powiedzieć, że grają post-rock. A przyznam, że takie płyty, lubię najbardziej.
Można je rozpatrywać w różny sposób i z każdego punktu widzenia doszukać się ciekawych skojarzeń czy interpretacji. "Łoś włóczęga" zabiera nas w podróż przez sześć bardzo różnych utworów, które przemieszczają się niespiesznie przez niebo niczym chmury, zupełnie tak, jakby się przystanęło i patrzyło na górski horyzont. Do moich faworytów zdecydowanie należy kawałek trzeci "La Rue", który zwłaszcza wokalem, mocno przypomina Stinga połączonego z klimatem Radiohead, może nawet Coldplay oraz otwierający płytkę "Wherever Sun Roams" trochę jakby wyjęty z twórczości Pearl Jam. W ostatnim utworze, "Old Folke" sięga się nawet po amerykański folk. To bardzo przyjemna płyta, taka, która wcale nie nudzi, choć paradoksalnie nie odkrywa niczego nowego, a jedynie w lżejszej, bardziej leniwej formule przedstawia znane patenty na nowo. Bardzo dobry koncert i równie udana płytka pokazuje, że jest to zespół bardzo interesujący i mam nadzieję, że pomysłów na podobne utwory starczy. Jak już się dorwiecie do tej płyty, możecie też być pewni, że za szybko z odtwarzacza nie wyjdzie, można jej słuchać bez przerwy. Ocena:8,5/10



1 komentarz:

  1. Łoś niezły, ale Logophonic wymiata!!!! Kolejny kandydat na moja liste przebojów :))))

    OdpowiedzUsuń