Po kongenialnym i przełomowym, a dla wielu kultowym, koncept albumie „Operation: Mindcrime” z 1988 roku i fantastycznym „Empire” z 1990 (przypomnianym w zeszłym roku świetną dwupłytową rocznicową reedycją zawierającą utwory niepublikowane i zapis koncertu promującego „Empire”) Queensrÿche postawiło sobie poprzeczkę bardzo wysoko i przez wiele lat nie było w stanie jej przeskoczyć. Późniejsze płyty były coraz bardziej chaotyczne, eksperymentalne i stanowiące dziwną mieszankę elektroniki, metalu i zaczynały odpychać nudą aniżeli zapadać w pamięć. Cień szansy na zmianę przyniósł album z 2006 roku, czyli wydanie zgoła niepotrzebnej, monumentalnej kontynuacji opowieści Nicka. „Operation: Mindcrime II” stanowiła jej zwieńczenie i finał (z fantastycznym, gościnnym występem Ronniego Jamesa Dio, w roli tajemniczego Doktora X).
Mogła stanowić idealny kompromis między dawnym a nowym Queensrÿche, piękne pożegnanie z fanami i hołd dla nich. Tak się nie stało. W 2007 roku wydano koszmarną płytę zatytułowaną „Take Cover” (o zawartości wskazanej przez tytuł). Czarę goryczy z kolei dopełnił wydany w 2009 roku dziesiąty, bardzo słaby album zatytułowany „American Soldier” – będący spóźnionym konceptem osnutym wokół traumy żołnierza walczącego z terroryzmem po roku 2001 w Iraku. Pod koniec 2010 roku Queensrÿche ogłosiło podpisanie kontraktu z Roadrunnerem opiewającym na wydanie kolejnego, jedenastego już albumu.
Album ten, pod znamiennym i prowokującym tytułem, właśnie ujrzał światło dzienne i nie wyważa żadnych drzwi, nie jest też w żadnej mierze płytą przełomową ani odkrywczą. Swoje Queensrÿche już wymyśliło. Czym zatem jest nowy album? Jest zbiorem dwunastu, w wersji rozszerzonej szesnastu (!) utworów. Utrzymanych w charakterystycznej stylistyce grupy? Niezupełnie… nastąpiły bowiem (kolejne) dość radykalne zmiany…
Płytę otwiera świetny „Get Started” zupełnie niebrzmiący jak dawne Queensrÿche. Gdyby nie charakterystyczny głos Geoff’a Tate’a i jak zwykle wyciągnięty na wierzch bas powiedziałbym, że to jakiś utwór Deep Purple z okresu składu MK III.
Drugi jest „Hot Spot Junkie” – kapitalny riff i jakby taneczna struktura. Powiedziałbym nawet, że to taki dyskotekowy kawałek, idealny do poskakania.
Trójka to słabiutkie, najgorsze na płycie i zupełnie niepotrzebne „Get It Bad”. Czwarty jest „Around the World” (nie wiem czemu to ten sam kawałek co poprzedni, więc albo zaszła pomyłka albo to efekt zamierzony…) Płyta spokojnie by się mogła bez nich obejść i do tego byłaby krótsza. Piąty z kolei jest znów odrobinę Deep Purplowy, a odrobinę nawet Queenowy, rewelacyjny „Higher” z fantastycznymi saksofonowymi solówkami.
Szóstka, nosi tytuł „Retail Therapy”. Rewelacyjny riff rozpoczynający, który w refrenie dryfuje w stronę punk rocka. Po prostu majstersztyk. Siedem: „At the edge” – deszczowe fortepianowe intro i mroczne tony gitary, uderzenie perkusji i… dalej jest to potężny, ciężki i bardzo przestrzenny absolutnie fantastyczny utwór. Z kolejną saksofonową solówką… Ten kawałek spokojnie mógłby znaleźć się na „Empire”. Ósemka to wyłaniający się deszczowy, jazzujący balladowy i bardzo smutny „Broken”. Dziewiątka to przestrzenne, powolne, melancholijne i znów trochę jazzujące „Hard Times”. Dziesiątka to mroczny, cięższy i utrzymany w pochodowej tonacji „Drive”. Z jednej strony zapachniał mi Hawkwindem, a z drugiej zimno falowym gotyckim punk rockiem w rodzaju Bauhaus czy XIII Stoleti. Może nawet coś z wczesnego U2 albo eksperymentów Queen. Niezwykły i intrygujący to utwór. W podobnej tonacji jest „I Belive” (numer jedenasty), tyle, że wolniejszy, bardziej balladowy i wyraźnie pachnący space rockiem. Rewelacja.
Dwanaście: „Luvnu” – szybszy, i bardzo przebojowy, lekko narastający. Bardzo Znów taki trochę nie Queensrÿchowy… Trzynastka to „Wot We Do” (pisownia oryginalna) – wolniejszy, płynący, znów trochę taki taneczny, znów saksofon i przestrzeń…
Czternaście: „I Take You” - znów trochę cięższy utwór, ale utrzymany w pochodowej tonacji. I do tego krótkie, ale ciekawe solo, tym razem gitarowe. Utwór spokojnie mógłby znaleźć się na „Empire”, może nawet na „Promised Land” (1994).
Piętnastka nosi tytuł „The Lie”. Znów szybszy, ostrzejszy i pochodowy. Pachnie Beatlesami? Może to dziwne, ale tak właśnie, pachnie Beatlesami w wersji heavy metalowej. Rewelacja. Finałowa szesnastka: „Big Noize” – wolne, narastające unoszące się w przestrzeni wejście. I w takiej właśnie ambientowo - space rockowej tonacji zostajemy już do końca.
Podsumowując, jest to album zaskakujący. Charakterystyczny styl grupy został zachowany i poszerzony o hard rockowe i jazzowe inspiracje, ale nowy bardziej przestrzenny dźwięk całość uwypuklił. Jest to zmiana radykalna, ale zdecydowanie wychodząca płycie na dobre. Zabawa ze stylistyką, odniesienia i ukłon w stronę bardziej alternatywnego grania. Nowa płyta skutecznie, moim zdaniem, zmywa niesmak po „American Soldier” i wcześniejszych słabszych dokonaniach Queensrÿche. Wielu pewnie zszokuje, jeszcze innych zachwyci, możliwe, że innych zaciekawi do posłuchania wcześniejszych albumów…
Dla mnie jest to nie tylko jeden z najciekawszych albumów tego roku, ale także jeden z najlepszych albumów tego zespołu. Queensrÿche po prostu wróciło z bardzo dobrym i niezwykłym albumem. Dedykacja dla chaosu? Tak naprawdę to dedykacja dla fanów. Ode mnie mocne 9/10. Polecam zagorzałym fanom, ciekawym i wszystkim, którzy z jakiś powodów nie zetknęli się jeszcze z tym zespołem. Naprawdę warto!
Rekapitulacja: Kończący pewien okres historii grupy Queensrÿche album, a mianowicie okres równi pochyłej po świetnym wzlocie albumami "Operation:Mindcrime" i "Empire", a następnie bardzo dobrym przeinterpretowaniem formuły na "Promised Land" i "Hear In the Now Frontier", pozostawia wiele do życzenia. Ów trzeci etap zakończył się wyrzuceniem oryginalnego wokalisty Geoffa Tate'a i zastąpienia go Toddem La Torre. Sam w sobie nie jest złym wydawnictwem, ale mając jednak w pamięci tamte płyty i wiedząc, że Queensrÿche stać na znacznie więcej, na pewno lepszego materiału, okazuje się, że jednak do naszych rąk, a właściwie uszu, wpadł bubel. Album jest niespójny, zwłaszcza w wersji rozszerzonej, i mimo kilku niezłych pomysłów i rozwiązań kompozycyjnych, nawet nawiązań stylistycznych, nie jest na tyle interesujący jakby się mogło wydawać. Choć niemal dwa lata temu twierdziłem, że jest kapitalny, dziś wiem, że się myliłem. Pisali w komentarzach, umieszczając gdzieś linka do tego tekstu, że "słoń mi na ucho nadepnął", może to było także nieco zbyt drastyczne określenie. Bo nie nadepnął, wówczas ten album wydawał mi się naprawdę dobry, ale preferencje i gusta się jednak zmieniają, i po tym okresie, zmieniłem też swój stosunek do tego "Dedicated to Chaos". Na pewno, wypada go znać, choćby nawet po to, żeby się za głowę złapać, ale raczej nie będzie się do niego wracać za często, zdecydowanie wracając do ich zupełnie pierwszych, następnie dwóch najważniejszych i dwóch kolejnych, które różnie przesuwają granicę między okresami. Ocena: 4/10 [27 IV 2013]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz