poniedziałek, 13 czerwca 2011

Relacja XI: Blue Jay Way (Klub Rockz, Gdynia, 9 VI 2011)

Gdyński klub Rockz, dawna Anawa, słynie z małych koncertów, w czasie których prezentują się lokalne młode zespoły, rzadziej większe, znaczące grupy, żeby wymienić choćby Enej czy Lipali. Tym razem odbył się koncert grup Blue Jay Way i Riverhead. Obie grupy pochodzą z Gdyni, lecz reprezentują nieco inne podejście do muzyki. BJW znane jest ze swojego fantastycznego podejścia do hard rocka w stylu lat 70, Riverhead zaś z bluesowych interpretacji standardów. Pierwsza na dniach ma wydać debiutancką epkę, a drugi nie tak dawno prezentował się też na Gdynia Blues Festiwal, organizowanym przez gdyński Blues Club. Pierwsza to jeden z moich najbardziej ulubionych i z uwagą śledzonych w ostatnim czasie grup, a drugi wywołujący raczej mieszane uczucia, który sobie po prostu podarowałem.


BJW grało jako pierwsze, a potem na scenie zaczął się rozstawiać Riverhead. Jednak skoro Riverhead nie słuchałem i nie podoba mi się granie tego zespołu (grają dobrze, wokal też jest bardzo sympatyczny, szkoda tylko, że grają standardy), przejdźmy do wrażeń z jak zwykle bardzo dobrego koncertu BJW. Zanim jednak to uczynię, chcę zauważyć pewien istotny fakt. To, że o niektórych zespołach pisze częściej, o innych rzadziej lub wcale, o niczym nie świadczy, to nie jest żadna faworyzacja czy coś w tym rodzaju, czasami tak po prostu jest. O jednych zespołach pisze się częściej i z ogromną satysfakcją, a o innych rzadziej lub wcale, bo niekoniecznie na to zasługują, choćby właśnie z faktu nie podchodzenie do gustu czy nie bywania na każdym koncercie. Na BJW bywam często, bo ich po prostu lubię.
Chłopaki zastanawiają się też, czy moje liczne wynurzenia i zachwyty nad ich graniem nie są „troszkę naciągane” czy „pocukrzone” na potrzeby takowego pisania czy dlatego, że ich znam (od pewnego czasu również osobiście) i chcę się przypodobać. Otóż śpieszę donieść, co podkreśliłem też chłopakom, że nie są. Zwykłem mówić i pisać to, co myślę, a myślę zwłaszcza o tym, co naprawdę mi się podoba. BJW podoba mi się właśnie w taki sposób. Gdyby coś mi nie pasowało w bieżącym czasie, lub w przyszłości na pewno bym o tym napisał, lub o tym napiszę. Tak jak z tym „utworkiem-potworkiem” po tytułem „Nic” (również zaprzyjaźnionej ze mną) grupy Blind Crows, który od jakiegoś czasu wieńczy ich koncerty. Nie podobał mi się on i szczerze mówiąc, choć po ostatnim koncercie w Parku Oruńskim (w Gdańsku), którego nie opisałem, jest duża i znacząca poprawa, nadal nie podoba. Za co również w tym miejscu, bo zrobiłem to już osobiście, przepraszam Agnieszkę – perkusistkę zespołu. Ale tak właśnie już czasami jest. Jedne rzeczy się podobają, a inne nie. Tyleż. Przejdźmy do najważniejszego tematu tej relacji, czyli do koncertu Blue Jay Way.


W wyjątkowo spartańskich warunkach, jakie reprezentuje Rockz (strasznie mała scena, beznadziejna akustyka pomieszczenia, niezbyt dobre nagłośnienie i kiepskie oświetlenie) BJW zagrało odrobinę gorszy koncert niż ostatnio, ale tylko ze względu na kwestie techniczne, które były za mocno podkręcone, bucząco-rzeżące, czyli należące do tych z rodzaju „mały zespół=gorsze nagłośnienie” – takiego podejścia nie znoszę. Nie mam porównania, czy tak jest na każdym koncercie w Rockzie, a zwłaszcza na tzw. większych koncertach, bo rzadko bywam w tym klubie, choćby z tego względu, że mają marny według mnie repertuar, a perełki dosłownie graniczą ze świętem, lub przysłowiowym cudem.
Wracając do BJW, koncert rozpoczęła kompozycja „A niech ma”. Zaraz potem chłopaki zagrali „Sieć”. Jeden z moich ulubionych utworów tym razem przykuł moją uwagę, mimo marnego nagłośnienia, kapitalną techniką gry Tomka Peteckiego. Z miejsca gdzie przysiadłem miałem na niego świetny widok i muszę zauważyć, że chłopak naprawdę ma talent i bez wątpienia jest jednym z lepszych młodych perkusistów, jakich słyszałem
(i widziałem na żywo). Następnie zagrali balladę, której tytułu nie dosłyszałem, z racji ewidentnych braków nagłośnieniowych, które w wyniku dudnienia, trochę nierównomiernie odbijało dźwięk, przez co czasami to, co Tomek Besser mówił do mikrofonu lub do niego śpiewał ginęło gdzieś w eterze. Pewnie taka specyfika klubu…


Następnie zabrzmiało „Pierdolone życie”, a zaraz po nim fantastyczne i również moje ulubione „Pragnę Cię” i jeden z pierwszych usłyszanych przeze mnie kawałków BJW - „Sex”. W tym miejscu Besser oznajmia, że jest to ich dwudziesty koncert.
A ktoś obok mnie ze zdziwieniem rzucił: „Dopiero?”. Cóż, może i dopiero, ale w ciągu roku istnienia zyskać sobie wierną i ciągle rosnącą publiczność, i z koncertu na koncert grać coraz lepiej i coraz bardziej obiecująco, a w dodatku zostać finalistami tegorocznej Gitariady… uważam, że to spore osiągnięcie.


Siódmym utworem, który zagrali było „Spieprzaj” z nieco dłuższym gitarowym środkiem i zaimprowizowanym zabawianiem publiczności z racji zepsucia się krzesełka przy perkusji (dobrze, że akurat w tym numerze), a następnie mój absolutny faworyt, zagrany bodajże po raz trzeci w karierze BJW, „Moje ostatnie tchnienie” – fantastyczna i przejmująca ballada o śmierci. Następnie zagrali „Opętanego” i na bis zabrzmiał jeszcze kawałek „Taki sam”.

Podsumowując, wyszedłem z koncertu zadowolony. Już podkreśliłem to wcześniej, ale powtórzę to i tutaj, a mianowicie, że BJW z koncertu na koncert jest coraz lepsze.
Z nimi jest jak ze starym winem, im dłużej leżakuje i dojrzewa, tym lepsze. I liczę na to, że nie jest to tylko tymczasowa tendencja wzrostowa, bo chłopaków stać na dużo i kolejnymi koncertami, nawet w spartańskich warunkach Rockza, potwierdzają swoją klasę.
To, co robią, to jak grają, jest przepełnione pasją i zaangażowaniem, które widać i słychać.
Pozwolę sobie w tym miejscu nadmienić, że gdy słyszę wokal Bessera przechodzą mnie dosłownie i w przenośni ciary na plecach… (a przecież jestem do licha heteroseksualnym facetem). Był to mój (dopiero) czwarty koncert BJW (i żałuję, że dopiero), ale wcale nie mam chłopaków dosyć, bo słucham ich z ogromną przyjemnością i satysfakcją. Nie jestem jakimś (zidiociałym) jurorem w kretyńskim programie nadawanym w paśmie największej oglądalności, ani (jeszcze) żadnym wielkim autorytetem muzycznym (jak redaktor Kaczkowski), ale jestem (po raz kolejny) na tak. Bez cukrzenia i „dopisków, bo tak wypada”, czy aby się przypodobać. Naprawdę.
I wiecie, co jeszcze? Jestem z nich dumny. Jestem dumny z tego, że na moich oczach (i w moich uszach), czy też raczej naszych, rodzi się legenda - Legenda grupy Blue Jay Way…

3 komentarze:

  1. obyś miał racje "legenda grupy Blue Jay Way" bo mają ku temu znakomite warunki a co z tym zrobią zależy od nich.... i od nas czy ich wesprzemy!

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej, tu Walec z riverhead :)
    małe sprostowanie co do tych standardów... nie mamy coverów w setliście, wszystkie numery są autorskie. Szkoda, że się nie podoba, pracujemy właśnie nad nowym materiałem, może po wakacjach, jak skończymy, będzie lepiej:)
    Pozdro

    OdpowiedzUsuń
  3. Co do Riverhead: przepraszam jeśli ze stwierdzeniem "standardy i covery" uraziłem, nie chciałem tego. Nie wątpię w to, że utwory są autorskie, zwłaszcza jeśli zespół tak twierdzi. Ignorancja? Niekoniecznie. Niewiedza - to już bardziej. Problem polega na tym, że według mnie mało w tym oryginalności i świeżości, może stąd skojarzenie ze standardami? Co do niepodobania, występ na Blues Festival niezbyt mi się podobał stąd może uprzedzenie, w Rockzie nie miałem już czasu na zostanie na Waszym występie, ale nadrobię straty w najbliższym czasie i wtedy doszukam się pozytywów. Jeszcze raz przepraszam i mimo wszystko 3mam kciuki i czekam na kolejne koncerty. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń